2012-12-28

Solidarność, głupcze!

W Europie łatwiej o myślenie w kategoriach dobroczynności niż solidarności. Ktoś mógłby pomyśleć, że to czas świąt kieruje naszą uwagę w stronę najbardziej potrzebujących. Na pewno. Ale kryzys gospodarczy nad wyraz jasno pokazał, że to trwała tendencja: ludziom łatwiej przychodzi poddać się chwilowym odruchom sumienia niż wytrwale podążać za podszeptami rozumu. Łatwiej o dobry uczynek na poziomie indywidualnym – jałmużnę, zapomogę, paczkę na święta dla biednych, niż o postępowanie na co dzień zgodnie z zasadami solidarności. Tymi, które wynikają z poczucia wspólnoty losu, zdefiniowania wspólnego interesu, działania na zasadzie wzajemnej pomocy.  Nasze dobre uczynki, balsam na umartwione sumienia, paradoksalnie pokazują jak blisko jest nam do Hobbesa, a jak daleko do Kropotkina. 

Zwykła ludzka rzecz, co do tego ma Unia? Wbrew pozorom ma sporo, bo mechanizmy i sens integracji europejskiej opierają się na zasadzie solidarności w podziale dóbr i na wzajemnej pomocy jako czynniku rozwoju. Wydawałby się to oczywistością. Słowo solidarność odmieniane przez wszystkie przypadki zdominowało publiczne wystąpienia polskich dygnitarzy podczas naszej prezydencji w Radzie UE. Przydaje się również dziś podczas rozmów o unijnym budżecie i o polityce spójności. Solidarność jest nieodzownym odwołaniem w tej retoryce, razem z deklaracjami i wezwaniami dotyczącymi wspólnoty interesu i wzajemności korzyści w europejskiej wspólnocie. 

Solidarność patentowana

Ciekawe, że w tym samym czasie argumenty solidarności i wzajemności nie pojawiają się w debacie na temat wspólnego europejskiego patentu. Nie opłaca nam się – będziemy musieli dołożyć. Ukazał się raport jednej z firm konsultingowych, z którego wynika, że nas to może coś kosztować. Ktoś wyliczył, że mniej, niż rząd chce zebrać rocznie z mandatów. Ciekawe, że cicho jest  na temat innych raportów, publikowanych od trzydziestu lat, ukazujących że dla rozwoju UE, dla jej przedsiębiorczości, jej przemysłu i handlu wspólny patent jest niezbędny. Że jest jednym z warunków poprawy konkurencyjności unijnej gospodarki w w globalnej rozgrywce. Ale polscy przedsiębiorcy wyjątkowo nie mówią o europejskich przedsiębiorstwach, tylko o polskich, o swoich własnych. Przestały być europejskie? 

Co rusz spotykam wzmiankę o tym, że w kwestii patentu nie jesteśmy sami: Włosi i Hiszpanie też nie chcą. Niewiedza czy zła wola  dziennikarzy, nie wiem, ale prawda jest taka, że Włosi i Hiszpanie uparli się i wetują ze względów prestiżowych, bo chcą, żeby włoski i kastylijski zostały dodane to listy języków, w których patenty będą zgłaszane. Znacznie podniosłoby to koszty operacji, której celem jest obniżenie ceny, jaka europejscy przedsiębiorcy i wynalazcy płacą za ochronę patentową. Jesteśmy solidarni z Włochami i Hiszpanami? Chcemy żeby było drożnej? Bezrozumna solidarność. Lobby polskich przedsiębiorców sprzeciwia się porozumieniu 25 państw, ale bynajmniej nie z solidarności z budżetem państwa, który na jednolitym patencie miałby stracić.  Chodzi o to, by sobie patentami głowy nie zawracać. Po co? Własność intelektualna jest dobra dla bogatych, wynalazki zresztą też, więcej patentów europejskich to trudniejszy do nich legalny dostęp.  Legalny – tu jest pies pogrzebany. Solidarność? Tak, solidarność Kalego. Przykładów tej kategorii solidarności jest zresztą więcej, jednym z budzących w Polsce największe (i po części zrozumiałe) kontrowersje jest unijna polityka klimatyczna.  


Solidarność Janosika

Ten brak solidarności i poczucia wspólnoty widać też w innych kwestiach, z pozoru z UE nie związanych. Jednym z przykładów była dyskusja na temat „janosikowego”. Chodzi o prawo, na mocy którego bogatsze regiony Polski, poprzez wkład do tak zwanej subwencji ogólnej, przekazują cześć swoich dochodów regionom o niższym dochodzie na głowę mieszkańca. Nie jestem specjalistą i  nie wiem, czy to dobre rozwiązanie. Zastanawia mnie co innego: dlaczego nikt nie mówi z przekąsem o „janosikowym”, które Jean, Hans i Ian płacą na polskie drogi, mosty, oczyszczalnie, kursy dla bezrobotnych, uczelnie i nawet na Jasną Górę (tam też od lat konserwacja finansowana jest głównie z unijnych funduszy strukturalnych). Czy w interesie bogatych polskich regionów nie leży rozwój biednych polskich regionów? Czy ta solidarność się nie opłaca? Jeżeli tak, to ci którzy tak uważają, nie powinni wypominać egoizmu bogatym państwom UE, które wolałyby mniej płacić albo, jak Wielka Brytania, nie płacić wcale na biedną Polskę, Litwę czy Rumunię. 

Solidarność bogatych

Żeby wszystko było jasne: Polska, ojczyzna  „Solidarności”, nie jest jedynym członkiem UE, w którym solidarność nie jest naturalnym odruchem, a solidarność dekretowana przez państwo lub wspólnotę państw nie spotyka się z powszechnym  zrozumieniem. Francuski podatek, który mają zapłacić najbogatsi jest chyba najbardziej jaskrawym przykładem janosikowego myślenia. Pisałem o tym niedawno w tekście na temat Gerarda Depardieu. Katalonia, najbogatszy region Hiszpanii, chce niepodległości, bo ma dosyć płacenia na biedniejsze regiony. Tyle, że domaga się tej niepodległości w ramach UE, niejako pod osłoną europejskiej solidarności. Szkocja też uważa, że sporo by zyskała, gdyby nie musiała dokładać się do brytyjskiego budżetu i nie chce słyszeć płynących z Londynu pouczeń na temat solidarności: fakt, że Londyn za rządów Camerona nikogo solidarności uczyć nie powinien. Flamandzcy nacjonaliści od lat dążą do rozbicia Belgii, bo nie chcą – jak twierdza – utrzymywać biedniejszej Walonii. Kiedyś to Walonia była bogata, a Flandria biedna, Walonowie pogardzali wówczas Flamandami. Ucichła sprawa włoskiego irredentyzmu, ale Liga Północna istnieje nadal jako żywy dowód, że separatystyczne tendencje bogatej "Padanii" nie nalezą do przeszłości. 

Niemców czy Holendrów pewnie łatwiej byłoby przekonać do wysyłania do Polski paczek, jak w stanie wojennym, niż do tej formy solidarności, która obowiązuje w UE. Pewnie byłoby łatwiej, tylko, że pożytek – nie tylko dla Polski, również dla nich samych – byłby nieporównywalnie mniejszy. Greków – na jakiś czas przynajmniej – można by przyjąć do obozów uchodźców, dać jeść, swetry rozdać. Ale na dłuższą metę nikt na tym nie skorzysta. Wyjątkowa w historii finansowa  solidarność państw strefy euro przyniesie profity wszystkim,  nawet jeśli to bardzo kosztowne przedsięwzięcie. Grecy poczują je pewnie ostatni i zapewne nie wcześniej niż za kilkanaście lat. Europejska solidarność nigdy nie była łatwa do zrozumienia, a w odróżnieniu od dobroczynności nie jest wynikiem odruchu serca, tylko rozumu. Okres kryzysu jest dla idei solidarności najtrudniejszym sprawdzianem, bo solidarność wymaga umiejętności i odwagi spojrzenia w przyszłość, a przyszłość oglądana z kryzysowej perspektywy napawa ludzi strachem, a nie odwaga. Strach pogłębia istniejące już wcześniej podziały, jest pożywieniem egoizmu.  Jak to się dzieje, że w tej sytuacji oparta na solidarności integracja europejska funkcjonuje już od kilkudziesięciu lat? Nie wiadomo. To tylko kolejny dowód na to, jak genialni byli ci, którzy tę europejską Spółdzielnię „Solidarność” wymyślili.

2012-12-16

Gérard Depardieu, ten zdrajca

Fot. Wikimedia Commons
Nędznik. Egoista. Pozbawiony wyczucia i fundamentalnego zrozumienia na czym polega obywatelski obowiązek i ludzka solidarność. Na jednego z najpopularniejszych i najbogatszych francuskich aktorów posypały się we Francji gromy, po tym, jak niedawno oświadczył, że przeprowadza się do Belgii. A dokładniej paręset metrów za francuską granicę, do zabitego dechami, nudnego i szarego miasteczka Néchin. Tam, wzdłuż głównej (i właściwie jedynej) ulicy postanowili zamieszkać Francuzi uciekający przed podatkami nałożonymi na najbogatszych przez rząd Jeana-Marka Ayraulta. Wszyscy ci, którzy zarabiają powyżej miliona euro rocznie, mają zapłacić solidarnościowy, kryzysowy i ponoć tymczasowy podatek wysokości 75% dochodów.

Depardieu twierdzi, że w 2012 roku zapłacił francuskiemu fiskusowi 85% swoich dochodow. Sporo. Dlatego uznał za głęboko niesprawiedliwe i "nędzne" oskarżenia sformułowane pod jego adresem przez francuskiego premiera, który nazwał go nędznikiem. Przelała się czara. Premier, dołączając do grona oskarżycieli, przegiął na tyle, że w dzisiejszym Journal du Dimanche, w liście otwartym adresowanym do premiera, Depardieu oświadczył, że oddaje francuski paszport.  Nigdy się nim nie posługiwałem. Podobnie jak francuskim ubezpieczeniem społecznym - napisał francuski aktor i biznesmen (Depardieu jest właścicielem dochodowych winnic i sieci restauracji). "Nie mamy tej samej ojczyzny" - oświadczył nawiązując do oskarżeń o zdradę i brak patriotyzmu. "Jestem prawdziwym Europejczykiem, obywatelem świata, mój ojciec to we mnie zaszczepił". Depardieu wylicza, że od 45 lat zapłacił już Francji 145 milionów podatku, że daje zatrudnienie osiemdziesięciu osobom,  że podatki płaci od 14 roku życia, gdy pracował jako czeladnik drukarski, na długo przed tym jak został aktorem dramatycznym. Dziś Depardieu postawił kropkę nad "i": ci, którzy wątpili, czy zmiana rezydencji podatkowej oznacza, że Depardieu rezygnuje z francuskiego obywatelstwa, dostali odpowiedź.

Czytelników tego bloga nie zaskoczy, że najbardziej zainteresowało mnie w całej sprawie uzasadnienie europejskością ucieczki przed podatkami. Depardieu, znany między innymi z otwartego poparcia dla Nicolas Sarkoziego, neogaullisty, raczej rzadko kojarzonego z europejskim patriotyzmem a odmieniającym Francję i Francuzów przez wszystkie przypadki w każdym wypowiedzianym publicznie zdaniu, daje do zrozumienia, że granice, w tym przypadku fiskalne, nie mają dla niego znaczenia.  Nie ucieka z Francji, po prostu pozostaje w Europe.

Zgoda, 75% podatku to dużo dla tego, kto ma go zapłacić. Ale nie aż tak dużo, by dla budżetu jednego z najbogatszych państw świata oznaczało to znaczące przychody. Podatek ma znaczenie symboliczne, ma być oznaką, że we Francji nastąpiła zmiana i że odejście Sarkoziego znaczy powrót do obywatelskiej i solidarności, stawianej przez socjalistów na szczycie hierarchii republikańskich wartości. W odróżnieniu od Sarkoziego,  sprawującego rządy pod znakiem egoizmu i mamony.  Francuski podatek od najwyższych dochodów jest polityczny, ale w sumie systemy podatkowe zawsze są odzwierciedleniem polityki. Tej jednak wielu, wśród nich Depardieu, zarzuca populizm.

W czasie kryzysu, gdy w całej Unii brzmią nawoływania do europejskiej solidarności, Depardieu oświadcza, że przymusową francuską solidarność, jako Europejczyk, odrzuca. Zastanawiam się jednak, czy gdyby ustanowiono wreszcie unijny podatek bezpośredni, Depardieu głosiłby swoją europejskość równie zdecydowanie. Czy podatki europejskie płaciłby z większym przekonaniem, niż podatki francuskie.

W Polsce Depardieu znany jest między innymi z filmu o Asteriksie i Obeliksie. Sam, jak pamiętamy, był odtwórcą tej drugiej postaci. Dziś Obeliks mieszka w Néchin. Christian Clavier, odtwórca roli Asteriksa, przeniósł się tymczasowo (podatek od wielkich fortun też jest tymczasowy) do Londynu. Obaj podatki będą więc płacić poza Francją. Asteriks i Obeliks są symbolami francuskiej niezależności. Podobnie jak wioska Galów, w której  mieszkali, jedyna w cywilizowanym świecie, która nie poddała się rzymskiemu imperium.  To dość zabawne, że Depardieu-Obeliks, kojarzony z francuskim stylem życia, francuskim jedzeniem i piciem czuje się bardziej wolny i bardziej sobą w Europie, czyli poza Francją, niż we Francji. Ale całe to, na pozór tabloidowe wydarzenie, przywodzi na myśl bardziej fundamentalne i całkiem poważne pytanie o sens nadużywanego dziś słowa solidarność.

Aktualizacja: W sobotę 29 grudnia 2012 francuska Rada Konstytucyjna (odpowiednik polskiego Trybunału Konstytucyjnego) uznał, że specjalny podatek dla najbogatszych narusza konstytucyjną zasadę równości obywateli wobec prawa. Rada podważyła sposób określenia obowiazku podatkowego (miałyby mu podlegać osoby fizyczne, ale nie małżeństwa płacące wspólnie podatek), a nie samą zasadę ponadnormatywnego opodatkowania. Podatek miały płacić osoby o dochodach rocznych przekraczających milion euro. Była to najbardziej symboliczna politycznie propozycja socjalistycznego rządu zgłoszona w ramach ustawy budżetowej na 2013 rok. Do Rady Konstytucyjnej zaskarżyła ją prawicowa UMP. Nie wiadomo jak zareagował "uchodźca fiskalny" Depardieu i czy zmienił swoją decyzję. 

2012-12-14

Pełzająca europejska kontrrewolucja

Integracja europejska to jedyny w historii Europy projekt polityczny, który był w stanie przynieść ludziom w rożnych krajach jednocześnie i w sposób trwały to, czego potrzebują najbardziej: bezpieczeństwo, wolność, dobrobyt. Oczywiście, eurosceptycy powiedzą, że nie jest bezpiecznie, a jeśli jest, to UE nie ma nic do tego (co tam pokój, zdobycz historyczna, czyli muzealna, poza tym są Amerykanie i NATO), że nie ma wolności, bo Bruksela nam nakazuje i zakazuje (a tak zwane cztery swobody i tak by były, dzięki wolnemu rynkowi), że nia ma dobrobytu, bo jest kryzys (a to, że mimo kryzysu gospodarka unijna jest największa na świecie, że euro pozostaje stabilną walutą, a mieszkańcy UE należą do najbogatszych na Ziemi, to tylko unijna propaganda). Ale eurosceptycy się mylą.

Ta wyjątkowość integracji europejskiej - w świetle historii i z powodu zastosowanej metody - czyni z niej projekt rewolucyjny. I nawet, gdyby z jakiegoś powodu, Unia przestała istnieć, albo  - co gorsza - stała się pustą, międzyrządową wydmuszką, pozbawioną integracyjnej substancji - to mechanizmy integracji państw zwanych narodowymi (wielce to umowny termin, silnie zalatujący naftaliną) wymyślone  przed kilkudziesięciu laty, pozostaną trwałym elementem myśli i praktyki politycznej i geopolitycznej. Już dziś są zresztą oczywistym odwołaniem wszędzie tam, gdzie pojawiają się integracyjne aspiracje: w Afryce, w Ameryce Południowej. Integracja jest tam postrzegana jako sposób na rozruszanie gospodarki i na zażegnanie konfliktów na poziomie regionalnym, ponadpaństwowym.

Jest jednak z ta rewolucyjnością europejskiego integrowania pewien problem.  Bo owszem, o rewolucji można mówić, ale raczej w znaczeniu (toute proportion gardée) rewolucji kopernikańskiej. A więc takiej, która dotyczy myśli, opisu świata, techniki, metody, systemu. Trudniej byłoby odwołać się do przykładu rewolucji francuskiej czy innych podobnych, bo brakuje tu dwóch zasadniczych elementów: gwałtownej przemiany, wiążącej się z jak najbardziej dosłownie rozumianą przemocą, i rewolucyjnego ludu. Ludu zbuntowanego, ludu podburzonego przez prowodyrów i wodzów, których zwykle ten sam lud potem przegoni. Albert Camus dokonał mądrego rozróżnienia między buntem (rewoltą) a rewolucją. Bunt to etymologicznie zwrot, to powiedzenie "nie" i odwrócenie się plecami. Rewolucja, to pełny obrót, to powiedzenie "nie" żeby powiedzieć "tak". Ci, którzy wymyślili integrację europejską i nadali jej bieg, powiedzieli swoje rewolucyjne "tak", zbudowali system, który działa do dziś, i działa sprawnie, mimo zmieniającego się świata. Ale lud, ani zbuntowany ani rewolucyjny tylko bierny, poznaje znaczenie tej przemiany bardzo powoli i w sposób mało systematyczny: o integracji europejskiej w szkołach raczej nie uczą. Nie jest żadnym pocieszeniem, że w szkołach nie uczą, albo uczą źle, o wielu innych mechanizmach koniecznych pracownikom i przedsiębiorcom, obywatelom i konsumentom do funkcjonowania we współczesnym świecie.

Nieobecność "rewolucyjnego ludu" w "rewolucji europejskiej" tłumaczy zjawisko zwane demokratycznym deficytem UE,  ale również niektóre formy eurosceptycyzmu. Bo jest przecież eurosceptycyzm, który bierze się z wyłączenia i z niewiedzy; zła wola, polityczna kalkulacja, albo nacjonalistyczna ideologia nie tłumaczą wszystkiego. A integrację europejską rzeczywiście zrozumieć trudno. Nie dlatego, że brukselska biurokracja jest skomplikowana, że instytucje to niepojęty galimatias. System, ograniczony do instytucjonalnego i kompetencyjnego wymiaru, jest stosunkowo prosty. Czy ludzie lepiej rozumieją ustrój swojego własnego państwa? Oczywiście, że nie.

Trudniejsza do zrozumienia jest sama koncepcja integracji. Nie da się jej wtłoczyć w znane, przynajmniej pobieżnie, koncepcje współpracy międzynarodowej. Integracja to nie jest współpraca, to coś więcej, bo oznacza inne podejście do suwerenności i do wspólnego interesu oraz zakłada poziom ponadnarodowy a nie tylko międzynarodowy. Zakończenie drugiej wojny światowej to nie jest Pokój Westfalski, Unia Europejska nie jest dzieckiem Kongresu Wiedeńskiego.

Trudno też ludziom pojąć zasadę europejskiej solidarności. Jej podstawą jest również swoista definicja wspólnego interesu. Solidarność europejska nie akcją charytatywną. Tymczasem zanim jeszcze Polska przystąpiła do Unii, panowało dość powszechne przekonanie, że skoro nam dają pieniądze, to pewnie żeby coś od nas dostać. Przeciwnicy integracji do dzisiaj zresztą uważają, że za tą unijną szczodrością kryje się cyniczny podstęp: chcą (oni, ci obcy) nas pozbawić suwerenności, kopalni, banków, prawa do decydowania o czymkolwiek. Lista podstępów i przykładów spoljacji jest długa. Zwolennicy przystąpienia do UE pocieszali się, że tamci sypią groszem ze wstydu, bo kiedyś na zostawili, albo dlatego, że chcą od nas lekcji ducha i poszanowania wartości. Do dziś takie rozumienie europejskiej solidarności jest obecne, bo przecież jak to inaczej wytlumaczyc: że tak sami z siebie dają? Tymczasem składka na wyrównanie poziomów życia, na zniwelowanie różnic regionalnych to po prostu genialny pomysł na rozwój wspólnego rynku i wspólnego bezpieczenstwa. Tak, opłaca sie, opłaca się wszystkim. Trudno w to jednak tak po prostu uwierzyć, bo przykładów w historii raczej brakuje.

Rozszerzenie Unii również stanowi intelektualne wyzwanie. O ile przystąpienie do Wspólnot Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Danii nie wydawało się czymś niepojętym, o tyle już nad przyjęciem do UE państw biednych, w 2004 roku, trudniej po prostu przejść do porządku dziennego. Owszem, Portugalia też była biedna. Ale tym razem rozszerzenie było masowe: nigdy nie przyjęto na raz aż tylu krajów. Wątpliwości związane z rozszerzeniem są naturalnie podobne do tych, które wywołuje przywołana wyżej koncepcja europejskiej solidarności. Odpowiedzieć na nie można podobnie. Ale tym razem problem jest bardziej skomplikowany, bo chodzi już nie tylko o wyrównywanie poziomów między państwami członkowskimi, ale o zaprogramowaną ekspansję modelu społeczeństwa, w którym funkcjonuje społeczna gospodarka rynkowa, demokratyczne instytucje i porządek prawny gwarantujący poszanowanie praw człowieka. Jeszcze silniej niż w przypadku wewnątrzunijnej solidarności, w związku z rozszerzaniem Unii postawione zostaje pytanie: jak długo można, jak daleko trzeba?

Wszystkie te elementy stanowią o wyjątkowym i rewolucyjnym charakterze integracji europejskiej. Ale fakt, że czołowi politycy, główni aktorzy na unijnej scenie politycznej, nie tylko nie potrafią ludziom tych zawiłości wytłumaczyć, ale też często sami ich nie rozumieją, jest źródłem "pełzającej kontrrewolucji" europejskiej. Ludzie tej wiedzy zresztą nie poszukują. Nie ma na nią zapotrzebowania. Stereotypowe odniesienia do pobieżnie poznanej historii wydają się wystarczające. Nie wiedzą, że  nie wiedzą. Dla mediów to powód, by informować o UE tak jak informują bo dziennikarstwo jest dziś oparte na prawie inżyniera Mamonia: śpiewamy odbiorcom-klientom tylko te piosenki, które juz znają.  Punktem wyjściowym w postrzeganiu Unii jest założenie, że się nie da jej zrozumieć; jej niezrozumiałość jest elementem składowym jej tożsamości. Eurosceptykom i eurofobom łatwo więc opisywać integrację europejską (zredukowaną do "Brukseli eurokratów") odwołując się do jej nieracjonalności: jest nieracjonalna, bo nie mieści się w uwalonym schemacie archaicznego i ograniczonego do stereotypów obrazu rezczywistości.

2012-12-10

Nobel dla UE, nagroda otrzeźwienia

Unia Europejska, w swej obecnej postaci i w poprzednich wcieleniach, została dziś wyróżniona pokojową nagrodą Nobla za to, że w ciągu sześćdziesięciu lat udało się jej "zamienić kontynent wojny w kontynent pokoju". Tego uzasadnieni nie trzeba rozwijać, bo każdy, kto sprawę analizuje bez złej woli, musi temu rozumowaniu przyznać rację: nigdy w historii, w żadnej cywilizacji, nie udało się wymyślić i zrealizować planu takiego powiązania nienawidzących się i od wieków wojujących między  sobą narodów, żeby wojna między nimi została wyeliminowana na stałe, by wojna stała się nie do pomyślenia. Unia Europejska jest rezultatem tego planu. 

Przewodniczący Norweskiego Komitetu Noblowskiego, Thorbjoern Jagland, podał jednak jeszcze jedna przyczynę przyznania UE nagrody, odpowiadając bardziej na pytanie dlaczego teraz niż dlaczego w ogóle. Chodziło o to, by uratować to co udało się osiągnąć i by poprawić to, co udało się stworzyć, bo to jedyny i najlepszy sposób, aby poradzić sobie z obecnymi problemami. Chodzi oczywiście o wyniszczający Europę kryzys. Nagroda pocieszenia? Nie, przeciwnie:  nagroda otrzeźwienia. Proeuropejski apel z eurosceptycznej Norwegii: Europejczycy, obywatele Unii, szefowie narodowych państw i państewek: nie marnujcie tego, co zostało dokonane.  W tym sensie, rzeczywiście mają rację ci, którzy wiedzeni polityczną poprawnością głoszą, że pokojowy Nobel adresowany jest do pięciuset milionów Europejczyków. Żeby tak łatwo nie zapominali, jaką wartością jest pokój. I że metoda, jaką dawno temu znaleziono by wojnę zastąpić  negocjacjami, współpracą i podziałem zasobów, jest też metodą na wspólne życie.

Nie wiem, czy udało się to przypomnieć. Na Unię i  Komitet Noblowski posypał się grad krytyki. Że Nagroda się nie należy, bo jest kryzys. A jak kryzys, to trudno żyć. A jak trudno - to pokoju w umysłach nie ma. Absurd kompletny. Wszystkie pokojowe Nagrody Nobla w ostatnich kilkudziesięciu latach były krytykowane: a to że, laureat jest raczej wojennym podżegaczem niż obrońcą pokoju (Kissinger), albo, że terrorystą (Arafat), albo, że dostał nagrodę za kolor skóry i na wyrost (Obama), albo, że byli lepsi kandydaci, bo jak wiadomo zawsze są lepsi kandydaci. Pierwszy raz się zdarza, że laureatowi chcą nagrodę zabrać, bo jest słabego zdrowia. Oskarżanie Unii o kryzys jest tak samo głupie jak nieuczciwe, bo kryzys nie w UE się zaczął i nie nadmiar, ale niewystarczający poziomem integracji sprawił, że tak szybko się rozprzestrzenił. Nie unijne przepisy, ale ich brak lub nieprzestrzeganie przez państwa członkowskie zadecydował o trwałości i głębi tego kryzysu. Przede wszystkim jednak, to nie z ekonomii dostała Unia nagrodę, nagroda jest pokojowa.

Zarzucają Unii, że ma armię i wydaje dużo na zbrojenia. Można oczywiście powiedzieć, że to nie UE, tylko państwa czlonkowskie. Ale czy państwa członkowskie to nie Unia? No Unia przecież. Zarzucają też Unii, że była bezradna w Bośni. Owszem, nie miała armii. W Srebrenicy wymordowano ludzi pod nosem uzbrojonych holenderskich żołnierzy. Działających jednak pod egida NATO. Unia jest winna? Ma mieć Unia armię czy ma nie mieć? Jak wytłumaczyć ludziom, że kraje, które zaledwie  kilkanaście lat temu toczyły brutalną wojnę na wyniszczenie, dziś muszą ze sobą jakoś współpracować, dbać o prawa człowieka, budować demokratyczne instytucje, nawet jeśli bez głębokiego przekonania, to muszą jednak, bo taka jest europejska soft power, zwana europejską perspektywą?

Łatwiej jest powiedzieć, że Unia to nie my, to oni, to obcy, winni wszystkiemu. Dlatego to oczywiście nieprawda, że jest to nagroda dla wszystkich obywateli UE. Nie, jest to przede wszystkim nagroda dla tych, którzy kiedyś integrację europejską wymyślili i tchnęli w nią życie. W tym sensie, jest to nagroda pośmiertna, pierwsza w noblowskiej historii. Jest to nagroda dla tych, którzy dziś w tę ideę wierzą i na co dzień ją realizują. Na pewno nie jest to nagroda dla Camerona i Klausa. Nie dla tych, którzy hołdują w ten czy inny sposób narodowym egoizmom i z populistycznym lub ideologicznym impetem niszczą najmądrzejszy projekt, jaki kiedykolwiek Europejczykom udało się stworzyć.


Przemówienie laureata (Van Rompuy i Barroso w duecie) na ceremonii wręczenia Nagrody Nobla (po polsku, ale dla tych, dla których UE to chińszczyzna, jest też po chińsku)

2012-11-23

Przyjaciele spierają się z obrońcami

W oczekiwaniu na newsa, przed szczytem UE. Bruksela 22.11.2012
W Brukseli trwa szczyt UE. Delegacje zjeżdżały się przez cały dzień. Toczyły sie pertraktacje. Ale oficjalnie zaczęło się późnym wieczorem od kolacji i od ogłoszenia przez przewodniczącego Rady Europejskiej Van Rompuya znanych wszystkim propozycji wieloletniego ram budżetowych na lata 2014-2020. Tych, które nikogo nie satysfakcjonują. "Przyjaciele spójności" (czyli tak naprawdę cudzej kasy) toczą twardy spór z "obrońcami lepszego wydatkowania" (czyli de facto obrońcami swojej kasy). Gdyby wśród przywódców państw członkowskich  było więcej przyjaciół i obrońców Europy, skorzystaliby wszyscy, a pieniądze wydawane by były racjonalnie i solidarnie, wydatkowanie na politykę spójności i wszystkie inne polityki byłoby lepsze. I chociaż intencje wszyscy mają takie same, to retoryka "przyjaciół spójności", krajów które w większości do UE wstąpiły niedawno, lepiej oddaje fundamentalne zasady, na których od początku opierała się integracja europejska: bogatsi powinni wyłożyć pieniądze na biedniejszych, bo taka solidarność opłaca się wszystkim: wyrównując stopniowo poziom dobrobytu doprowadzi większych dochodów ze wspólnego rynku, jest gwarancją stabilności. Może pokolenie, które wiedziało to samo z siebie już wymarło, a ci, którzy dziś rządzą, nie mieli się jak tej prawdy nauczyć?

Na co UE wydaje pieniądze ze wspólnego budżetu? Obejrzyj klip w zakładce Lektury.

2012-11-22

Pieniądze światopoglądowo neutralne

Święci Cyryl i Metody zostali odarci z krzyża i aureoli przez Unię Europejską. W imię politycznej poprawności Bruksela po raz kolejny przekroczyła granice absurdu. Takie rewelacje przez kilka dni głosili na Twitterze i w prasie niepokorni i zaangażowani przeciwnicy bezideowości i letniości, pogromcy kosmopolitycznej neutralności. Zamieszaniu winna jest rzeczniczka słowackiego banku centralnego, która ogłosiła, że Komisja Europejska zażądała od Słowaków usunięcia atrybutów religijnych z rewersu nowozaprojektowanej monety o nominale 2 euro. A Bank na to przystał. Przeciw decyzji zaprotestował słowacki episkopat. Posypały się gromy.

Jak było naprawdę? Słowacki bank centralny  rzeczywiście usunął z projektu monety aureole sponad głów świętych i krzyże z ich płaszczy. Spośród symboli religijnych pozostał jedynie krzyż podobny do tego, który widnieje na słowackiej fladze. Tyle, że nie uczynił tego pod naciskiem Komisji Europejskiej. Komisja ma jedynie prawo ocenić parametry techniczne monet. Każde państwo należące do strefy euro (oraz Monako, Watykan  i San Marino) ma prawo bić euro z własnym rewersem, ale wielkość, rodzaj stopu i waga muszą być wszędzie takie same. Komisja, zwana potocznie "Brukselą", do parametrów technicznych zastrzeżeń nie miała.

Za bardzo katolicki, za mało grecki

Wątpliwości natomiast zgłosiły Grecja i Francja. Zasada jest taka, że choć każde państwo może sobie wymyślić swój rewers, to powinno projekt przedstawić wszystkim innym członkom Eurolandu do aprobaty. A nuż urazi czyjąś wrażliwość? W końcu chodzi o oficjalne środki płatnicze wszystkich siedemnastu krajów, a nie o jakiś lokalny pieniądz, jak polska złotówka albo brytyjskie funty. Jest w tej sprawie specjalne rozporządzenie Rady UE. Cyryl (a właściwie Konstanty) i jego brat Metody w słowackim wydaniu urazili wrażliwość grecką i francuską. W przypadku Francji łatwo się domyślić o co chodzi: skoro obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej (w szkołach, urzędach) jest nie do pogodzenia z konstytucyjną laickością państwa, to krzyż na monetach może stanowić problem. Jarmułki, sikhijskie turbany, hidżaby, gwiazdy Dawida, że o burce nie wspomnę, też nie są mile widziane. Wyczulenie na krzyż jest tym silniejsze, że mniejszość muzułmańska nieustannie oskarża francuskie państwo o dyskryminację, a kolejne zakazy postrzega jako antyislamskie. Nie tylko hidżab nam wadzi, na krzyże też nie pozwalamy - odpowiada Francja, choć brzmi to mało wiarygodnie w kraju, w którym na każdym rogu stoi (nieużywana, fakt) katedra.  Co się nie podobało Grekom dokładnie nie wiem. Może jako grekokatolicy uznali, że Cyryl i Metody byli zbyt katoliccy w tej słowackiej wizji. Może czuli się wręcz zobligowani do interwencji w przypadku dwóch świętych, którzy - choć uważani za patronów słowiańszczyzny - byli Grekami z Saloników. Może po prostu skorzystali z tej jedynej okazji, by w sprawie euro o czymkolwiek decydować. Słowacki bank centralny przyjął wyniki konsultacji międzypaństwowej i religijne atrybuty usunął. Potem w gronie winnych wymienił Komisję Europejską, ale o Francji i Grecji nie wspomniał. Państwa narodowe są nadzwyczaj wyrozumiałe wobec swoich egoizmów, uprzedzeń, wrażliwości. Potem wszystko można zrzucić na "Brukselę".


Bez właściwości

Z banknotami euro jest inaczej. Choć drukowane w różnych państwach, to w całej strefie euro wyglądają tak samo (jedynie literka w numerze serii pozwala wtajemniczonym odgadnąć miejsce druku). Ich wzory wymyśla Europejski Bank Centralny. Od maja 2013 będzie wprowadzał nowe wzory. Pierwszy, już w styczniu, poznamy banknot 5 euro. Co na nim będzie nie wiadomo. Co jest dzisiaj, też właściwie nie wiadomo. By uniknąć skomplikowanych konsultacji, takich jak te, którym poddane są monety, przyjęto wzory banknotów, które nikomu wadzić nie mogą. Przedstawione na nich fragmenty architektoniczne nie pochodzą z żadnych faktycznie istniejących budowli. Z żadnych kościołów ani pałaców. Z żadnych konkretnych państw i miast. Zdaniem krytyków oddają nadzwyczaj dobrze stan ducha i myśli panujący w UE: warunkiem przetrwania we wspólnocie jest wyzbycie się wszelkiej właściwości.


Na składanie propozycji do przygotowywanej, drugiej w historii euro serii jest pewnie za późno (choć nowe banknoty odkrywać będziemy przez wiele lat: co roku kolejny nominał). Ale w przyszłości, nawet gdyby trzeba było zostać przy architekturze (bo najbardziej neutralna), to jest sposób, żeby na banknotach euro pojawiło się coś, co rzeczywiści istnieje i co właściwość jak najbardziej posiada. Jest obecnie w UE ponad sześćdziesiąt obiektów, którym przyznano "Znak Dziedzictwa Europejskiego" (po angielsku European Heritage Label). Na razie jest to jeszcze program międzyrządowy, ale już od przyszłego roku uzyska nareszcie wymiar unijny. Na dotychczasowej liście są też obiekty usytuowane w Polsce. Na przykład Stocznia Gdańska, uznana za miejsce symboliczne dla całej Europy, bo wydarzenia, który tu miały miejsce przyczyniły się do zjednoczenia kontynentu. Co roku w każdym będzie można dopisać do listy po jednym obiekcie z każdego państwa członkowskiego. Te miejsca- symbole, kluczowe dla Europejczyków i - co najważniejsze - zgodnie uznane za stanowiące część wspólnego dziedzictwa, nadają się świetnie na banknoty.

Czy jest więc szansa, że Stocznia Gdańska, po wprowadzeniu w Polsce euro, pojawi się na banknotach? Albo zamek w Wyszehradzie, gdy euro (po upadku Orbana i wyjściu z zapaści gospodarczej) przyjmą Węgry? Nie wiadomo. Bo - przyznaję bez bicia - pomysł ma jedną wadę. Kiedy się patrzy na dotychczasową listę, sporo na niej obiektów sakralnych: Opactwo w Cluny we Francji, królewski klasztor w Yuste w Hiszpanii, kościół Jezusa w Setubalu w Portugalii. A co jeżeli Francuzom uda się wpisać na listę obiekt związany z rewolucją francuską? A Belgom - budowlę kojarzoną z wolnomularstwem? Gdy o znaku europejskiego dziedzictwa usłyszy więcej osób, zaczną się problemy. Jak z Cyrylem i Metodym. Jeżeli jednak Europa dorobi się wreszcie Europejczyków, obywateli, którzy uleczeni z historycznych zaszłości i plemiennych tabu uświadomią sobie wspólnotę dziedzictwa i przeznaczenia, takich problemów nie będzie. Oby nastąpiło to jak najszybciej.

2012-11-17

Za budżetem, kupą Mości Panowie!

Na wczorajszym briefingu prasowym w sejmie szef PJN, Paweł Kowal, zachęcał kolegów parlamentarzystów do wypracowania wspólnego głosu w sprawie budżetu UE. Cel zbożny. Pytanie w jak i czy moment został dobrze wybrany. Projekt Komisji europejskiej znany jest od ponad roku. Stanowisko parlamentu europejskiego zostało wypracowane dawno temu. Polska debata na temat budżetu UE skupiła się na magicznej liczbie 300 miliardów złotych od czasu pamiętnego spotu wyborczego PO. A negocjacje budżetowe prowadzone w Brukseli utknęły w martwym punkcie. Przy czym negocjacje te dotyczą przynajmniej trzech rożnych budżetów: budżetu tegorocznego, budżetu na 2013 rok i wieloletnich ram budżetowych na lata 2014-2020. Czy Paweł Kowal miał wszystkie te budżety na myśli?

Różne budżety, problem ten sam

Jeśli chodzi o budżet na 2012, to państwa członkowskie muszą spłacić zobowiązania, które na siebie przyjęły. Potrzeba, bagatela, 9 miliardów euro. Na zapłacenie czekają miedzy innymi rachunki za pomoc dla ofiar trzęsienia ziemi we Włoszech, za unijny program wymiany studentów Erasmus, przede wszystkim jednak (7 miliardów) za inwestycje finansowane w ramach funduszu spójności. Państwa członkowskie o najzasobniejszych portfelach, które miałyby sfinansować największą cześć tych zobowiązań, odmawiają dodatkowych środków. Chodzi o Austrię, Finlandię, Francję, Niemcy,   Szwecję, Holandię, Danię i Wielką Brytanię. Parlament Europejski wstrzymał negocjacje na budżetem na rok 2013 dopóki nie zostanie rozwiązana kwestia zobowiązań z tego roku. Dopiero pod koniec miesiąca ruszą ponownie rokowania w tej sprawie, już po unijnym szczycie, który ma się zająć budżetem ramowym na lata 2014-2020. Wydatki na rolnictwo (dopłaty bezpośrednie, na których najbardziej zależy Francji, i rozwój obszarów wiejskich, o który walczy między innymi Polska) i na politykę spójności (której Polska jest największym beneficjentem) stanowią największą cześć unijnego budżetu i tym samym główny przedmiot negocjacji.

Nie przespać zwycięstwa

Na ustalanie wspólnego stanowiska w sprawie budżetu jest trochę za późno.  Pawłowi Kowalowi chodziło o coś z pozoru prostszego: o ratowanie tuskowych 300 miliardów, a przede wszystkim pieniędzy na fundusze strukturalne we wszystkich budżetowych negocjacjach. Tylko, że PJN w nich nie uczestniczy. Jego europosłowie nie są nawet członkami komisji budżetowej PE. Po obu stronach barykady: w Radzie i w ekipie negocjacyjnej Parlamentu jest PO. By bronić polskiego interesu, Kowal powinien więc wezwać europosłów do poparcia stanowiska rządu, który tez chce obronić 300 miliardów.  Nie to jest jednak celem jego apelu. Swoje motywacje przedstawia bez ogródek: jeżeli rządowi uda się wynegocjować to, co chce, to gotów jest sobie przypisać autorstwo tego zwycięstwa. Na to pozwolić nie można. Europosłowie (w domyśle: opozycyjni) powinni dziś zabrać głos by jutro powiedzieć, że też się przyczynili. Jak mieliby praktycznie dać wyraz swojej jedności nie wiadomo. Może podpisać wspólną deklarację pod egidą PJN (marzenie!), może zrobić wspólną konferencję prasową, dać ogłoszenie do prasy? Może zwołać pospolite ruszenie: kupą Mości Panowie!

Nie dać się wrobić w porażkę

Kowal uważa, że jednolity głos eurodeputowanych pozwoliłby też zabezpieczyć się przed próbą przerzucania przez Tuska na opozycję odpowiedzialności za niepowodzenie budżetowych negocjacji. Zdaniem Kowala Tusk to cały czas robi. Osobiście nie zauważyłem. Może dlatego, że za wcześnie, by odtrąbić porażkę. O co wiec może chodzić? Zapewne o przytyki pod adresem PiS, a przy okazji i PJN, że oba te ugrupowania są w PE sojusznikami brytyjskich konserwatystów. To jasne, że inteligentny człowiek, taki jak poseł Kowal, nie może jednocześnie wzywać do obrony polskich interesów w negocjacjach budżetowych i współdziałać w ramach tej samej frakcji politycznej w PE z poplecznikami Camerona. Cynizm byłby jedynym lekarstwem na tak głębokie rozdowjenie jaźni, ale poseł Kowal nie jest cynikiem. Rozwiązania są, pozornie. Można napisać list do Camerona, stanowiącego największą przeszkodę nie tylko dla Polski, ale i dla całej UE, tak jak zrobił to prezes PiS. I mieć z głowy. Ale kopiować poczynań Kaczyńskiego nie wypada. Można też doprowadzić do rozłamu we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Odejścia posłów PJN mógłby nikt nie zauważyć, fakt. Ale gdyby odejść razem z PiS? Gdyby wyprowadzić z niej Czechów, Litwinów, Łotyszy, Węgrów, którym też działania Camerona podobać się nie mogą? To by było coś! Takie działanie mogłoby nawet zagrozić istnieniu frakcji zdominowanej przez torysów (gdyby nie spełniała warunków proporcji narodowych obowiązujących w PE, bo sami Brytyjczycy nie wystarczą do utrzymania frakcji).  To byłby cios w Camerona o prawdziwym znaczeniu politycznym.

Dał nam przykład Cameron

Kowal robi jednak coś odmiennego. Wychwala Camerona: "Jeżeli możemy się czegoś od Camerona nauczyć, to takiej solidnej dbałości o interesy Wielkiej Brytanii". To dziwne, bo nie sądziłem, że PJN musi się uczyć dbałości o interes narodowy od Camerona. Ani od kogokolwiek. Mógłby się natomiast nauczyć populizmu, cynizmu, egoizmu: rzeczy, które najwyraźniej gwarantują sukces polityczny, a tego PJN nie ma w nadmiarze. Nie jestem też pewien, czy krótkowzroczna, antyunijna polityka Camerona jest objawem dbałości o interesy Wielkiej Brytanii, czy raczej o swój własny interes w kolejnych wyborach. Gerry Grimstone, szef londyńskiego City tak nie uważa na przykład. Na pewno ta polityka nie jest dobra dla Polski. I dla Unii jako całości. Przywoływanie Camerona jako wzoru do naśladowania to pewnie odtrutka na polityczną niestrawność kowalowego sumienia. Może jest w tym też pomysł na kwintesencję jednolitego głosu polskich eurodeputowanych: przyjąć taktykę Camerona, zawetować budżet, a niech się wszystko zawali. Oczywiście głosów polskiej opozycji, a nawet wszystkich polskich głosów nie wystarczy w PE do zawetowania budżetu. Ale symbol by był. I rzeczywiście można by - symbolicznie - przerzucić odpowiedzialność na rząd. Symbolicznie, bo przecież w praktyce i tak ponosi on polityczną odpowiedzialność za wynik prowadzonych przez siebie negocjacji, nawet najtrudniejszych. Nie jest też wykluczone, że Paweł Kowal sugeruje Tuskowi przyjęcie postawy Camerona. To już byłoby bardzo dziwne. Swe wystąpienie w centrum prasowym sejmu zaczyna od pytania czy chcemy, żeby ten budżet był ostatnim budżetem UE. Pytanie retoryczne: nie chcemy. Ale gdyby Cameronów w UE było więcej, to mógłby to być ostatni budżet UE. I wtedy, należałoby wziąć dosłownie słowa Kowala o "solidnej dbałości o interesy wielkiej Brytanii", bo rzeczywiście koniec UE - w retoryce, która jest elementem marketingu politycznego Camerona  - służyłby tym interesom. Tyle, że są one sprzeczne z polskimi interesami. Oczywista oczywistość, jak mówi lider innego polskiego ugrupowania pozostającego w sojuszu z Cameronem.

2012-11-11

Unia dobra, ale dla Szkotów

Niewiele rzeczy bawi mnie tak, jak dyskurs niektórych brytyjskich eurofobów na temat szkockiej niepodległości. Brytyjski eurofob to nie tylko przeciwnik UE jako idei, to jednocześnie krytyk unijnej rzeczywistości, jej przepisów, sposobu życia nie-Brytyjczyków i wszystkiego właściwie co znajduje się po drugiej stronie kanału La Manche. Wielka Brytania, kraj beznadziejnej służby zdrowia, niepunktualnych pociągów i śmiesznych wtyczek elektrycznych powinien być powszechnie uznany za wzór do naśladowania.  Za swoją obecność w UE każą sobie płacić odszkodowanie, zwane "rabatem brytyjskim" (Polskę kosztuje on 182.7 milionów euro rocznie). Ale wśród argumentów, których używają, by pomysł niepodległości dla Szkotów zdezawuować regularnie posługują się groźbą, że niepodległa Szkocja nie będzie członkiem Unii Europejskiej. Zobaczycie, jeśli wystąpicie z UK, będziecie musieli się dopiero starać o członkostwo w UE. Swoją drogą, bardzo możliwe, że mają rację (zob. tekst).

To interesujące zjawisko skłania do trzech oberwacji. Po pierwsze, brytyjska eurofobia, wbrew temu co może się czasem wydawać, nie opiera się na założeniu, że UE jest niepotrzebna, bo każdy sobie może sam poradzić, a nawet poradzić lepiej. Nie każdy. Zasada ta stosuje się jedynie do Wielkiej Brytanii, z Anglią na czele. Wszyscy inni, skoro - na nieszczęście dla nich - nie mogą być częścią brytyjskiego imperium, powinni należeć do innego imperium. Po drugie, świadomość tego, że żyjemy w epoce post-imperialnej, nie zagościła jeszcze na dobre po tamtej stronie "English Chanel". Stąd postrzeganie UE jako konkurencyjnego imperium (tutaj o eurosceptycyzmie post-imperialnym). Bez wątpienia większość Brytyjczyków wie, że UK dawno już nie jest światowym cesarstwem. Ale dżentelmenom o tym mówić o tym nie wypada. A jak się nie mówi, można zapomnieć (czyż to nie jedna z zasad polityki historycznej?).

Po trzecie, płynie z tego ważna nauka dla polskich eurofobów. Otóż Polska nie jest i nigdy nie była cesarstwem.  Czy się to komu podoba czy nie, Polsce bliżej do Szkocji  niż do imperialnej Korony Brytyjskiej. My mamy niepodległość, oni jeszcze nie, oni są od kontynentu odcięci a my jesteśmy w jego centrum, ale wielkość, historia i możliwości kraju jako gracza globalnego są porównywalne. Dlatego polska opcja eurofobiczna powinna się, że tak powiem, wybić na niepodległość zamiast bezmyślnie powtarzać brytyjska argumentację. Zdobyć się na własne przemyślenia.  Ale nie sadzę, żeby intelektualnie dała radę.  Zanurzona po uszy i mózg w anachronicznym patriotyzmie narodowej cepelii, przyduszona w muzealnym kurzu, napędzana jedynie szowinistyczną nienawiścią, może się co najwyżej pokusić o antyrosyjskie i antyniemieckie odniesienia, zdobyć na paranoiczne oskarżenia o narodową zdradę. Dziś, 11 listopada, szczególnie wyraźnie to widać i słychać.

2012-11-08

Europa dobra na wszystko

Przez siedemdziesięciotysięczne Suwałki przejeżdża każdego dnia siedem tysięcy TIR-ów. Suwalczanie już od lat  siedemdziesiątych czekają na obiecaną przez władze obwodnicę. Z najnowszych planów rządu wynika jednak, że budowa nie rozpocznie się w 2013, trzeba będzie poczekać siedem lat dłużej. Jak dobrze pójdzie. Można by odnieść wrażenie, że nad Suwałkami zawisło fatum, że pecha Suwalczanom przynosi cyfra "siedem".

Minister Sławomir Nowak, zapytany o przyczynę odłożenia inwestycji, nie  uciekł się do numerologii, nie poszedł na łatwiznę. Żeby sprawę wyjaśnić, powiedział minister, trzeba poczekać na wyniki negocjacji nad unijnymi planami budżetowymi na lata 2014-2020 (na kolejną siedmiolatkę, znowu siedem!). A te dopiero się rozkręcają. Jak zwykle, na kłopoty Europa. Europa jest wszak dobra na wszystko.

Do Suwałk zjechali się dziennikarze, bo 6 listopada ruszył marsz protestacyjny mieszkańców zorganizowany przez Społeczny Komitet Wspierania Budowy Obwodnicy Suwałk. Marsz ruszył symbolicznie, z Ronda Unii Europejskiej. - Jesteśmy zdeterminowani. To dopiero początek. Jak będzie trzeba, to i do Warszawy dojdziemy i do Brukseli - powiedział do kamery przedstawiciel Komitetu. Ale dlaczego do Brukseli? Bo to tak jak z pechową siódemką: jak nie wiadomo co, to Bruksela. Minister Nowak sam przecież mówi, że decyzje podejmą w Brukseli.

 Tylko, że to nieprawda. Przedmiotem negocjacji nad wieloletnimi założeniami budżetowymi UE nie są takie - z całym szacunkiem dla Suwałk - drobiazgi, jak obwodnica. Suwalska obwodnica to mały wycinek drogi ekspresowej S-61, która z kolei stanowi cześć międzynarodowej  trasy Via Baltica z Warszawy do Tallina. Rząd litewski uznał  Via Baltikę za inwestycję państwową najwyższej rangi. Dla Estończyków Via Baltica to też priorytet. Trzy tygodnie temu, w czasie wizyty w Tallinie, unijny komisarz do spraw transportu, Siim Kallas publicznie potwierdził, że Rail Baltica (koleje), ale również Via Baltica  (drogi) pozostają priorytetami Komisji Europejskiej. To Polski rząd uznał obwodnicę suwalską za projekt do zrealizowania w drugiej kolejności.

Rozumiem, że wszystko priorytetem być nie może. Nie da się. Nie na wszystko starczy pieniędzy. Bo skąd brać.  Przyjmuje też do wiadomości, że polski rząd postanowił użyć projektu Via Baltica jako argumentu w swoich negocjacjach z innymi państwami członkowskimi: albo uzyskamy na lata 2014-2020 tyle środków na politykę spójności, ile chcemy, albo projekty paneuropejskie, ponadgraniczne, takie jak Via Baltica, przestaną być dla nas priorytetem. Rozumiem, że te zawiłości trudno jest wytłumaczyć w 100 sekund do telewizyjnej kamery. Łatwiej powiedzieć: Bruksela: Perspektywa budżetowa. Negocjacje międzynarodowe. Krótko, zwięźle i zamyka usta. Ta postawa ma jednak pewne wady. 

Po pierwsze, jest dowodem krótkowzroczności. W wymiarze krajowym. Drogi, które się budują, powstają dzięki rządowi. Te, które się nie budują, nie powstają z powodu Brukseli. Co by to miało nie oznaczać. To zasada, która nie jest bynajmniej apanażem eurofobów. Ten rodzaj taniej hipokryzji może być, jak się okazuje, elementem retoryki rządu, który uważa się za najbardziej europejski w Europie. Który - słusznie - stawia na UE jako główne kolo napędowe rozwoju Polski. I który potrzebuje dla tej wizji społecznego poparcia. Co z tego, że minister Sikorski w świetnych wystąpieniach uczy w Berlinie lub Londynie jak być dobrym Europejczykiem, skoro w Suwałkach minister Nowak, zamiast zadać sobie trud wyjaśnienia Polakom dokonywanych przez rząd wyborów (nie muszą być przecież złe), macha ręką i z ironicznym uśmiechem oświadcza: to Bruksela. Suwalska obwodnica, żeby powstać, potrzebuje decyzji polskiego rządu, nie Brukseli. Bez względu na to, czy stanie się cud (bo w tych kategoriach należy to rozpatrywać), i w unijnym budżecie znajdą się pieniądze na wszystkie inwestycje infrastrukturalne, w tym na Via Baltica, czy nie, budowa suwalskiego odcinka i jej tempo i tak będą zależeć od polskiego rządu.

Po drugie, jest dowodem krótkowzroczności. W wymiarze europejskim. Brak polskiego poparcia dla Via Baltica może zrobić wrażenie na Litwinach i Estończykach, bo im na tym zależy. Tylko po co, skoro nie zrobi go na Wielkiej Brytanii, która ma w nosie Via Baltica: zainteresowana jest tylko tym, co powstaje na ziemi brytyjskiej. W polskim interesie leży jednak rozwój połączeń paneuropejskich. Co z tego, że droga - i tak zwykle w kawałkach - dojdzie do granicy, skoro dalej jej przepustowość dramatycznie spadnie? Po raz kolejny polski interes jest zbieżny z interesem całej UE. Polska nie leży na wyspie. Ale Via Baltica to dla polskiego rządu głównie element przetargowy. A na plan "Łącząc Europę" (Connecting Europe), który jest jednym z najważniejszych elementów propozycji Komisji Europejskiej na lata 2014-2020 ukierunkowanym na rozwój połączeń paneuropejskich, Polska kręci nosem, kręci po brytyjsku. Bo jak chociaż część pieniędzy pójdzie na projekty ponadgraniczne, to się nam "narodowa koperta" uszczupli. Brytyjski eurosceptycyzm, który tak naprawdę jest kolejną postimperialną odmianą narodowego egoizmu wyspiarzy, nie jest dla Polski dobry. Ani w brytyjskim oryginale, ani jako polska reprodukcja.

2012-11-06

Reforma parlamentaryzmu

Kurs praktyczny parlamentaryzmu, Albert Robida (1848-1926)
Publicysta Rzeczpospolitej i właściciel całodobowego salonu internetowego Igor Janke ma pomysł na reformę parlamentaryzmu. A nawet więcej niż na reformę: wie jak i czym parlamentaryzm zastąpić. Parlamentaryzm był kiedyś elementem politycznego kompromisu ważnego dla tak zwanej demokracji. Ale w czasie kryzysu demokracji, kiedy codziennie wszyscy starają się sobie przypomnieć po co, jak i czy to naprawdę oni wybrali posłów, absurd utrzymywania parlamentów staje się szczególnie dojmujący.

"Zapewne gdyby kierować się tylko zdrowym rozsądkiem, można by znaleźć znacznie tańszy sposób na funkcjonowanie ciała spełniającego podobne cele" - pisze o parlamencie Janke. Informacja, że zdrowy rozsądek wystarczy by dziewiętnastowieczny (a więc w sposób oczywisty anachroniczny) parlamentaryzm zastąpić czymś nowszym i tańszym wydała mi się bardzo ponętna. Jakież było moje rozczarowanie, gdy z następnych zdań dowiedziałem się, że moja rozpalona do czerwoności ciekawość  nie zostanie przez autora zaspokojona; że istota zapowiadanego przełomu w politologii i w polityce w ogóle nie zostanie wyjawiona. Dlaczego? Bo "zbyt wiele sił jest zaangażowanych w utrzymanie tej instytucji, zbyt wiele karier jest uzależnionych od funkcjonowania tej maszyny. Szkoda więc czasu na dyskusję." 

Dalsza część tekstu poświęcona jest sprawie niewątpliwie ważnej, ale mało odkrywczej. Gdyby wiedza Igora Janke na temat Unii Europejskiej wykraczała poza komunały w rodzaju "Unia kocha absurdy" (przypomina mi w tym Leszka, bohatera PRL-owskiego serialu "Daleko od szosy" oznajmiającego, że  "podobno Francuzi jedzą żaby"), to pewnie nie wieściłby głosem herolda czegoś, o czym pisano już milion razy, mniej więcej od lat osiemdziesiątych. O tym, że dwie siedziby Parlamentu Europejskiego to wyrzucanie pieniędzy słyszeli już chyba wszyscy. Niektórzy wiedzą nawet, że Parlament Europejski ma nie dwie, ale trzy siedziby, bo do Strasburga (traktatowej siedziby, gdzie odbywają się raz w miesiącu sesje plenarne) i do Brukseli (gdzie skupia się de facto 90% parlamentarnej działalności) dodać jeszcze trzeba Luksemburg (siedziba sekretarza generalnego instytucji). 


Budynki Parlamentu Europejskiego w Brukseli
Gdyby Igor Janke wiedział o czym pisze, nie apelowałby do parlamentarzystów, którzy rok w rok zgłaszają poprawkę do projektu budżetu, domagając się jednej siedziby PE zamiast trzech. O tym, gdzie jest siedziba Parlamentu, decyduje traktat. Żeby dokonać zmiany postulowanej przez europarlamentarzystów trzeba by pozbawić prawa weta Francuzów i Luksemburczyków (Niemcy zmiękli podobno w tej sprawie), ale nie w Parlamencie tylko w Radzie. Tej samej Radzie, w której największą rolę odgrywają narodowe egoizmy i ambicyjki mniejszych i większych państw narodowych. Tych samych, których uprawnień w UE (łącznie z prawem weta) bronią nasi krajowi suwereniści, tak chętnie zabierający głos na przykład na portalu Salon24 Igora Janke i w Rzeczpospolitej. Ci sami, którzy gotowi są umierać za Niceę i za "pierwiastek", a których wiedza i rozumienie UE wyraża się najlepiej w bredniach o  krzywiźnie banana i innych "unijnych absurdach". Gdyby Igor Janke wiedział o czym mówi, nie wzywałby ekologów by policzyli ile CO2 emitują do atmosfery przejazdy na trasie Bruksela-Luksemburg-Strasburg, bo to już dawno zostało policzone. Na stronach swego portalu tej informacji nie znajdzie, bo tam ekologia uznawana bywa za antypolską fanaberię unijnych biurokratów, a wiara w istnienie zmian klimatycznych jakoś się przebić nie może. Gdyby Igor Janke wiedział, broniłby Parlamentu. 

"Tańszy sposób na funkcjonowanie ciała spełniającego podobne cele" - mówi Janke. Podobne cele? A jakie cele, zdaniem autora, spełnia parlament? Parlament, sejm, bundestag, kongres reprezentantów, folgetinget, zgromadzenie narodowe, dáil éireann, zwał jak zwał. A jakież to ciało mogłoby spełniać rolę parlamentu nie będąc parlamentem? Nie dowiemy się tego, bo ta tajemna wiedza zaszkodziłaby karierom zbyt wielu ludzi - szepce nam do ucha krypto-politolog. Nie dowiemy się, bo teraz w Rzeczpospolitej czystki i reżym Hajdarowicza. Podobno dziennikarze mają teraz wiedzieć co piszą, sprawdzać u źródeł skąd im się w głowach takie strumienie wiedzy biorą. Taka mnie chęć wzięła na utajnione rewelacje na temat parlamentaryzmu, że gotów jestem Igorowi Janke dwa źródła podpowiedzieć. Pierwsze to Wikipedia. Wystarczy. Drugie to traktat o funkcjonowaniu UE. Wyższa szkoła jazdy, przyznaję, ale chyba się bez niego nie obejdzie. A niech tam, będzie dziennikarstwo śledcze. 

2012-10-29

Pokojowy Nobel dla Unii - wcale nie za późno

Od samego początku, od Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, uniemożliwienie nowej wojny między państwami europejskimi było jednym z dyżurnych celów, którym miała służyć integracja europejska.  Pogodzenie zwaśnionych Niemców i Francuzów, których spory stały się przyczyną pierwszej i w dużej mierze zaważyły na wybuchu drugiej wojny światowej, przez dziesiątki lat przedstawiane były i są jako dowód, że ta strategia się powiodła.

Z perspektywy historii 60 lat to może chwila.  Ale dla ludzi to okres wystarczająco długi by zapomnieć.     Dlatego uzasadnianie integracji europejskiej jako gwarancji pokoju wywołuje dziś niejednokrotnie ironiczny uśmiech, nie tylko u eurofobów i eurosceptyków. Zapomnienie jest niezwykle pociągające. Odurzenie nim - przyjemne jak miękki narkotyk. Ale po pierwszej wojnie światowej wielu ludzi też nie wierzyło w możliwość kolejnej wojny w przewidywalnej przyszłości. Wtedy wystarczyło 20 lat.

Inni przyznają, że rzeczywiście pokój w Europie jest zasługą integracji europejskiej, bo sprawiła, konflikty między państwami członkowskimi stały się "nie do pomyślenia". Ale skoro je uniemożliwiła, to znaczy, że są... niemożliwe. A skoro tak, rola UE jako gwarancji pokoju jest już nieaktualna. Nobel jest o kilkadziesiąt lat spóźniony. To oczywiście nieprawda: integracja europejska stanowi gwarancję pokoju i stabilności tak długo, jak długo pozostaje dynamicznym procesem.  Jego zatrzymanie oznacza wygaśnięcie gwarancji. Nawet jego spowolnienie, obserwowane na naszych oczach, i coraz częściej postulowane przez krótkowzrocznych polityków, tę gwarancję osłabia.  Osłabia, bo czym mniejsza dynamika integracji, tym szybszy staje się nawrót  nacjonalizmów, największego od blisko 200 lat zagrożenia pokoju w Europie.

Nierzadko też słychać, że integracja europejska przyczyniła się co prawda do zażegnania konfliktów,  ale tak naprawdę ład w Europie zaprowadzili Amerykanie. To prawda, że pierwszym powodem, natury logistycznej można by rzec, dla którego Europejczycy musieli się wspólnie zorganizować, był odbiór i dystrybucja amerykańskiej pomocy, czyli zakupionych przez rząd USA towarów masowo wytwarzanych przez pobudzony wojną przemysł amerykański. To prawda, że amerykańska obecność militarna przyczyniła się do ustabilizowania sytuacji. Ale przecież amerykańska obecność gospodarcza i militarna była też elementem europejskiej rzeczywistości po pierwszej wojnie światowej. Nie uratowało to Europy przed wybuchem kolejnej wojny. Zaprowadzenie trwałego pokoju, wyeliminowanie możliwości konfliktu zbrojnego między państwami i zbudowane strefy stabilności i dobrobytu stało się możliwe dlatego, że po drugiej wojnie światowej Europejczycy wyciągnęli z tego, co się stało, diametralnie inne wnioski niż po pierwszej wojnie i niż kiedykolwiek w historii.  Wnioski te zostały sformalizowane i zinstytucjonalizowane w postaci integracji europejskiej.

Europejska strefa stabilności i pokoju oddziałuje również poza granicami UE. Głównie dzięki polityce "rozszerzania" (perspektywa członkostwa czyni cuda), ale też dzięki innym instrumentom i formom współpracy. Pokojowa Nagroda Nobla dla UE jest nie tylko zasłużona. Ma jeszcze tę zaletę, że przypomina o jednym z najważniejszych celów integracji europejskiej i o tym, że jest on wciąż aktualny.




2012-10-24

Katolik fundamentalista nowym komisarzem do spraw zdrowia

© UE2012
Wydawało się, że dymisja komisarza do spraw zdrowia, Johna Dalliego, szybko przestanie interesować media i nie zaszkodzi wizerunkowi Komisji Europejskiej. Opublikowany dziś list szefa Komisji Europejskiej, w którym obala on rozgłaszane przez byłego komisarza insynuacje, oznacza, że  tak łatwo nie będzie.

Jakby tego było mało, zgłoszony przez maltański rzad kandydat, który ma zastąpić Dalliego na stanowisku komisarza do spraw zdrowia, budzi poważne wątpliwości w kilku grupach politycznych Parlamentu Europejskiego. Nie ze względu na swój profesjonalizm lub doświadczenie: obecny minister spraw zagranicznych Malty, prawnik Tonio Borg, ma bez wątpienia wszelkie kwalifikacje by zostać członkiem Komisji Europejskiej. Chodzi o jego poglądy. Borg uchodzi za skrajnego konserwatystę i fundamentalistycznego katolika. Jest orędownikiem całkowitego zakazu aborcji. Był silnie zaangażowany w ubiegłoroczną kampanię na rzecz utrzymania obecnych przepisów zabraniających przerywania ciąży (aborcja jest na Malcie nadal nielegalna). W tym roku został okrzyknięty przez organizacje gejowskie homofobem z powodu poglądów, które wygłaszał podczas debaty parlamentarnej na temat legalizacji związków partnerskich. Rozwody są prawnie dopuszczalne na Malcie dopiero od roku. Ale Borg starał sie do tej "rewolucji" obyczajowej nie dopuścić angażując się silnie po stronie obrońców nierozerwalnych aż po grób związków małżeńskich. 

Nie są to poglądy, dla których przyszłemu komisarzowi łatwo będzie zdobyć poparcie lewicowej i liberalnej części Parlamentu Europejskiego. Zgodnie z traktatem Barroso, który przyjął do wiadomości kandydaturę zgłoszoną przez rząd Malty i  któremu zależy na szybkim obsadzeniu wakatu, może podjąć decyzję bez pytania Parlamentu o zgodę. Wymagana jest tylko konsultacja. W praktyce jednak kandydat na komisarza będzie musiał spotkać posłów z komisji zdrowia i odpowiedzieć na ich pytania. Jeżeli wypadnie źle i nie uzyska poparcia eurodeputowanych, będzie co prawda mógł  zostać komisarzem, ale jego przyszła współpraca z Parlamentem może okazac się co najmniej bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa. Komisji zależy na sprawnym przeprowadzeniu przez Parlament dyrektywy tytoniowej, nad którą pracował Dalli. To kwesta wiarygodności. Ale insynuacje byłego komisarza na temat wpływu lobby tytoniowego na kształt przepisów czynią proces legislacyjny delikatnym.  Komisarz, który przejmie schedę po Dallim będzie musiał być w stanie współpracować z Parlamentem.

Wyzwanie, przed którym stoi Tonio Borg przypomina sytuację z 2004 roku (nota bene w tym właśnie roku Borg został wice-szefem maltańskiej Partii Nacjonalistycznej). Wówczas to europosłowie odrzucili kandydaturę włoskiego polityka, który mial zostać komisarzem do spraw wymiaru sprawiedliwości i wolności obywatelskich. Rocco Buttiglione, blisko związany z konserwatywnym skrzydłem Watykanu (ponoć też współautor kilku encyklik papieskich), został przede wszystkim skrytykowany za homofobię (na parlamentarnym wysłuchaniu oświadczył, że homoseksualizm to grzech). Wypomniano mu też jego poglądy na temat rodziny i roli kobiety,  oraz jego stanowisko w sprawie masowych deportacji imigrantów organizowanych przez rząd Berlusconiego. Wtedy Barroso uznał, że dla dobra całej Komisji lepiej będzie wziąć pod uwagę opinię Parmlamentu. Buttiglione komisarzem nie został.

Choć analogia jest kusząca, a światopoglądy Buttiglioniego i Borga bardzo zbliżone, trzeba pamiętać o dwóch różnicach. Po pierwsze, wtedy chodziło o całą Komisję (Parlament nie może zawetować pojedynczego komisarza, ale cały skład Komisji - tak) i o nową kadencję. Tym razem sprawa dotyczy jednego komisarza, mającego objąć swą tekę tylko na dwa lata. Po drugie, poglądy Buttiglione rzeczywiście mogłyby mieć wplyw na sposób sprawowania przez niego swej funkcji. Natomiast teka komisarza do spraw zdrowia, którą mialby objąć Borg, nie obejmuje przepisów dotyczących aborcji, bo to kompetencja państw członkowskich, a tym bardziej rozwodów. Ryzyko jednak istnieje. Ciekawe, czy ze swymi poglądami członkiem Komisji Europejskiej mógłby zostać Jarosław Gowin. Może i tak, pod warunkiem, że nie zajmowałby się wymiarem sprawiedliwości, prawami człowieka i  polityką zdrowotną.

Ciekawe trzy tygodnie

Nic się nie dzieje, a jeśli już, to nic nowego: to pierwsze co usłyszałem od znajomych po trzech tygodniach nieobecności, z dala od gazet, telewizji, komputera i internetu, z dala od tego bloga. W Europie jesteśmy zaszczepieni na wydarzenia, zblazowani do maksimum. Po odświeżającej nieobecności człowiek więcej chyba dostrzega,  bo przez te trzy tygodnie wydarzyło się co nie miara. Moim zdaniem.

Pokojowa nagroda Nobla dla UE - to ma być nic? Nagroda zasłużona. Zaskoczenie największe w samej Unii oczywiscie. Jak zawsze, kiedy ktoś doceni historyczne, niepowtarzalne znaczenie integracji europejskiej. Dostrzeże jej pozytywny wpływ i to nie tylko na samą Europę. Na świat w ogóle. 
Dymisja komisarza do spraw zdrowia Johna Dalli - czyli afera Rywina w brukselskiej scenerii. Na co dzień sie to jednak nie zdarza. A rozwój wypadków pokazuje, że jest się czemu przyglądać. Do tego szczyt Rady Europejskiej. Sam w sobie - rutyna, fakt. Ale spory wokół budżetu na lata 2014-2020 weszły właśnie w decydującą fazę, a pojedynek na noże między Merkel i Cameronem interesujący. Jeszcze ciekawsze jest kibicowanie Tuska, niepisanego szefa  grupy "przyjaciół spójności", Niemcom i zdecydowany sprzeciw wobec egoistycznej postawie Wielkiej Brytanii. Moda na brytyjski sposób integracji, czyli dezintegracji europejskiej, choć bezmyślna,  dobrze się w Polsce utrwaliła i milo patrzeć, że mija. Choć szkoda, że tylko ze względu na kasę. 

A w Polsce też ciekawie. Drugie exposé Tuska - nudne jak flaki z olejem, językowo też bez elegancji i polotu, owszem. Ale było! I jak się chce, to perełki można w nim znaleźć.  Na przykład fragment, w którym w jednym zdaniu premier wspomina o prezydencji (nie mówiąc jakiej) i o Euro 2012, mówiąc, że była to największa w historii Polski impreza. "To" to znaczy co? Dwa w jednym. I wreszcie stadionowa hańba narodowa - nawet egipska prasa o tym pisała, nikt organizatorów nie oszczędził. Oczywiste skojarzenie z Titanikiem: też najnowocześniejszy na świecie i też zatonął. Ale kłopoty z decyzją w sprawie dachu stadionu mniej mnie jednak rozbawiły, niż decyzja rządu i premiera, by się wypowiedzieć w sprawie trawy, drenażu i rozsuwanego dachu. Tak, wiele się przez te trzy tygodnie wydarzylo. 

2012-10-03

Erasmus bankrutuje, czyli pochwała wiadomo czego


Hans Holbein Młodszy: Desiderius Erasmus
Czy najbardziej znany unijny program, który doczekał się nawet poświęconego sobie filmu (Smak życia Cédrica Klapischa) zbankrutuje?  We wspólnej kasie zabrakło pieniędzy na program Erasmus. W ciągu 25 lat ponad 2 miliony studentów dostało stypendia na studia w 33 państwach Europy (do programu przystąpiły też państwa spoza UE). Funkcjonujący bez zarzutu program kosztuje. Zobowiązania finansowe trzeba płacić. Okazało się, że już nie ma z czego. Jak do tego doszło?
"Budżet UE jest haraczem płaconym Brukseli przez państwa członkowskie" - to teza, którą z upodobaniem promują eurosceptyczni publicyści i politycy. Jest ona jednak na rękę również tym politykom, którzy chcą pokazać  wyborcom jak bardzo troszczą się o ich pieniądze: nie oddamy Unii waszej krwawicy. Absurdalność tej populistycznej postawy dość łatwo uświadamiają dane liczbowe: 80% gotówki wpłacanej do wspólnej kasy wraca do państw członkowskich, ich regionów i gmin. Wraca do rolników, studentów, naukowców. Wraca z nawiązką w postaci trudnych do wyrażenia prostą liczbą korzyści dla gospodarki i ludzi.
Politycy znają zalety ekonomii skali i wartości dodanej, chętnie więc zbierają się w Brukseli i tworzą listy zobowiązań, które mają być realizowane w ich krajach poprzez wspólne unijne programy i za wspólne pieniądze.  Pamiętają o tej liście, gdy obiecują swoim krajowym wyborcom inwestycje w infrastrukturę, pomoc upadającym na skutek globalizacji fabrykom, finansowanie badań naukowych , rozwój terenów wiejskich i ochronę środowiska (tak, w niektórych krajach wyborcy chcą czystego środowiska). Zapominają o niej, gdy trzeba na wspólne działania i inwestycje znaleźć wspólne pieniądze. Na obradach w Brukseli tną unijny budżet by po powrocie do kraju pochwalić się ile zaoszczędzili. Nie wspominają na kim: na beneficjentach unijnych programów w swoich krajach.  
W listopadzie 2011 roku rządy państw członkowskich wynegocjowały z Parlamentem Europejskim zmniejszenie zaproponowanego przez Komisję Europejską projektu budżetu UE o 4 miliardy euro. Projektu krytykowanego wcześniej przez Parlament za krótkowzroczność: propozycje Komisji już zakładały, że kołdra będzie za krótka. Unijny budżet rośnie co prawda arytmetycznie, ale w odniesieniu do inflacji maleje. Maleje, można powiedzieć, jego siła nabywcza. Mimo wzrastających zobowiązań zaciąganych przez państwa członkowskie. Zaciąganych słusznie, bo to właśnie w dużej mierze z unijnego budżetu finansowane maja być działania zapewniające w dłuższej perspektywie wzrost gospodarczy: badania i nauka, innowacje, infrastruktura transportowa, energetyczna, cyfryzacja. 
Erasmus stał się ofiarą za krótkiej kołdry. Tak jak Europejski Fundusz Społeczny, niezdolny do wypłat od początku tego miesiąca, i program Badania i Innowacje, który traci zdolność płatniczą z końcem października. Kiedyś, tnąc projekt budżetu, państwa członkowskie uważały, że potem gdzieś się pieniądze znajdą. I faktycznie częściowo się znajdowały. Poprawki budżetowe pozawalały uzupełnić braki. Ale budżet skurczył się tak bardzo, że tego, co nie wydano, jest za mało. A poprawka budżetowa oznacza, ze trzeba się będzie zrzucić i dziurę zalatać. Jak co roku. Tylko, ze tym razem dziura jest olbrzymia. 
Zdaniem szefa komisji budżetowej w PE, Alaina Lammassoura, jeżeli nie będzie porozumienia w sprawie poprawki budżetowej, może zabraknąć nawet 10 miliardów euro. Oznacza to brak 400 milionów dla Francji, 600 dla Grecji, 900 dla Hiszpanii,  150 do 200 dla Wielkiej Brytanii. 
W przyszłorocznym, obecnie negocjowanym budżecie, kłopoty mogą być jeszcze większe, bo to ostatni rok budżetowy siedmiolatki 2007-2013. Zobowiązań do spłacenia będzie więc więcej. Siedem państw: Austria, Finlandia, Francja, Holandia, Niemcy, Szwecja i Wielka Brytania, a więc tych, które do budżetu znacznie więcej wpłacają niż z niego dostają, nie zgadza się na propozycję Komisji. Jej projekt przewiduje 138 miliardów euro na 2013 rok, o 9 więcej, niż w ubiegłym roku. Ten projekt ponownie zakłada budżet „krótkiej kołdry”. Jego obcięcie nie pozwoli na realizację zobowiązań, które wszystkie 27 państw, wliczając więc feralną siódemkę, na siebie przyjęło.  Może się to okazać bolesne dla wszystkich, nie tylko dla krajów takich jak Polska, która do budżetu wpłacać mniej, niż z niego dostaje. 
W różnych językach  rożnie tłumaczy sie tytuł dzieła Erazma z Rotterdamu, na którego cześć nazwano unijny program dla uczniów i studentów: „Pochwała głupoty” albo „Pochwała szaleństwa" .  Różnice miedzy głupotą a szaleństwem wydają się oczywiste, ale w tym przypadku ten semantyczny spór nie ma znaczenia: to co z UE w ogóle i z jej budżetem w szczególe robią dziś politycy i decydenci, to jedno i drugie, głupota a szaleństwo . 








Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...