2012-01-31

Dorna rozumienie Europy legło w gruzach

Jaka to szkoda, ze Donald Tusk wrócił z Brukseli, z unijnego szczytu, na którym zajmował się przyszłym traktatem międzyrządowym i tak zwanym "paktem fiskalnym".  Szkoda dla Ludwika Dorna. 

Mógł Tusk pojechać na kongres socjologiczny. Dorn dawno się już socjologią nie zajmuje, ale przynajmniej ma tytuł, żeby sie wypowiadać. Mógł przecież Tusk napisać bajkę i zgłosić ja do jakiegoś konkursu. Wiadomo, że w tej dziedzinie Dorn ma spore osiągnięcia i słusznie, niewątpliwie, cieszy się uznaniem. Mógł też Tusk pomalować sobie ciało: sam Dorn bodypaintingu co prawda nie uprawia (albo się z tym nie afiszuje), ale ma przynajmniej dostęp do eksperta (o czym na pewno pisały portale plotkarskie, a może nawet i te poświęcone sztuce ). 

Efekt każdego takiego działania podjętego (lub zaniechanego) przez Tuska Dornowi kojarzyłby się z gruzami. I z przesławnym laniem. Dorn nie ma innego wyjścia, bo mówiąc w imieniu Solidarnej Polski musi być przeciw. Bo Polska "solidarna" to Polska przeciw, zdaniem Dorna i jego ugrupowania. On w ogóle już tak ma, że musi "dezawuować kierownictwo partii i osobę samego prezesa". Raz swojej partii, innym razem cudzej partii. A wobec Dorna, bezbronnego wobec imperatywu sprzeciwu, Tusk zachował się podstępnie zadając mu europejski temat. Bo brak Dornowi tytułu i choćby nabytej wiedzy, żeby się do niego odnieść; i dokonań brak; i jak się okazuje - ekspertów.

Rada Europejska, 30.01.2012  © European Union, 2012
Na dzisiejszej konferencji Solidarnej Polski Dorn oświadczył ni z gruszki ni z pietruszki, że "cały plan polityki europejskiej duetu Donald Tusk - Radosław Sikorski właśnie się zawalił".  Gruzy. W Brukseli Tusk dostał wedle Dorna "przesławne lanie". Oczom i uszom nie wierzę, ale powinienem, bo tak donosi portal "W Polityce", który sam siebie skromnie określa "jako najsilniejszy portal po stronie prawdy". Jak więc nie wierzyć?


Jaki to plan polityki europejskiej Dorn co prawda nie mówi, ale można się domyślić. Tusk pojechał do Brukseli z jednym postulatem, który bynajmniej nie był najważniejszym dylematem tego szczytu, a mianowicie w jakich posiedzeniach Eurolandu, na jaki temat i jak często Polska będzie uczestniczyć. Nie bagatelizuję znaczenia tego zagadnienia, bo jeżeli Unia Europejska ma pozostać unią, to nie można pozwolić na tworzenie specyficznego mechanizmu (traktatowego, instytucjonalnego, decyzyjnego, gospodarczego i politycznego) służącego integracji europejskiej tylko państw należących do strefy euro, inne pozostawiając poza nawiasem. Polska ma więc rację, że się temu sprzeciwia, oraz że robi to z pozycji państwa proeuropejskiego, opowiadającego się za głębszą integracją Unii, zarówno polityczną jak i gospodarczą.  

Od kiedyż to jednak Ludwik Dorn i jego kolejne ugrupowania, kiedyś PiS, dziś SP, za takim modelem się opowiadali? Ich wzorem europejskiego polityka jest Vaclav Klaus, a ulubionym modelem europejskiej retoryki język brytyjskich, szowinistycznych tabloidów. Ludwik Dorn powinien jaśniej powiedzieć czy życzył europejskiemu planowi Tuska sukcesu czy porażki. Dziś ogłasza jego klęskę, wzywa Tuska do dymisji a Polskę do referendum. Ale jakiej Unii chce Dorn: Unii międzyrządowej, ze słabymi instytucjami wspólnotowymi? Takiego planu broni Sarkozy, ale i Klaus. Różnice między nimi są tylko dwie, ale zasadnicze: Sarkozy chce wspólnej Unii, w której Francja i największe (politycznie i gospodarczo) kraje wiodą prym, na chwałę swoich narodowych egoizmów. Klaus do wszystkiego co wspólne czuje niechęć i broni narodowego egoizmu sprzeciwiając się dominacji największych, bo sam jest mały. Jest też wizja Europy federalnej. Takiej - ku zaskoczeniu wielu obserwatorów - bronił w swym berlińskim wystąpieniu Sikorski. I jest też Unia taka jak jest: to znowu ona została utrwalona na brukselskim szczycie. Tym, którzy wierzą w integrację europejską, trudno ten wynik określać mianem sukcesu. Ale muszą przyznać, że mogłoby być gorzej, gdyby zwyciężyła wizja Sarkoziego.  Tak się nie stało. W dużej mierze dzięki Polsce.

Na zakończonym nad ranem szczycie Polska poradziła sobie lepiej, niż się tego ktokolwiek spodziewał. To prawda, że z poparciem szefa Komisji Europejskiej Barroso i przy życzliwym dopingu innych państw spoza Eurolandu (choć żadne z nich nie miało odwagi przyjąć na siebie roli lidera). Ale jednak dzięki twardej postawie Tuska i skuteczności jego negocjacji. Na jedno i drugie mógł sobie pozwolić, bo przez sześć miesięcy polskiej prezydencji udało mu się zbudować wizerunek godnego zaufania, proeuropejskiego polityka, którego kraj odnosi sukcesy gospodarcze.  To prawda, że Francja i Niemcy odgrywają kluczową rolę. A niby kto ma odgrywać w czasie gospodarczego kryzysu, jeśli nie dwie największe gospodarki? W czasie, gdy największym wyzwaniem na dziś jest wyłożenie raz, i jeszcze raz, dziesiątków miliardów euro na pomoc dla Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Włoch, Irlandii? Dobrze że Polska przypomina skutecznie, że poza miliardami są jeszcze inne ważne sprawy, ważne również w przyszłości. Przypomina z większym samozaparciem, niż wynikałoby to z kontekstu: w końcu nie można zaprzeczyć, że Polska domaga się stolika w klubie, do którego nie należy. Fakt, że jest to jej reakcją na chęć euroklubowiczów decydowania również o jej sprawach. 

Dorn bez zająknięcia oświadcza, że "decyzja o podpisaniu paktu fiskalnego oznacza perspektywę realnych kar w wysokości 1/10 procenta PKB". I przelicza tę kwotę na złotówki ("parędziesiąt miliardów złotych") ani słowem nie wspominając (bo żaden ekspert nie podpowiedział?), że mechanizm ten obowiązuje tylko kraje strefy euro, bo dla tych, które euro nie mają, jest opcjonalny: mogą zastosować u siebie  mechanizm dyscypliny budżetowej (wraz z sankcjami za jego nieprzestrzeganie), ale nie muszą. Wielu to uczyni, dla uzdrowienia finansów publicznych, ale też dla podniesienia zaufania inwestorów, dla wzmocnienia rynkowej wiarygodności. 

Dorn ironizuje, że Tusk się godzi na "pakt fiskalnyw zamian za taka organizację szczytów euro, by kraje nie należące do strefy euro trudno było wypraszać." Coś w tym jest, jeśli chodzi o szczyty Eurolandu zajmujące się mechanizmem stabilizacji finansów, na który kraje spoza Eurolandu się przecież nie składają. To źle? Ważniejsze, że w innych szczytach, których zakres tematyczny wykracza poza tę kwestię, kraje spoza strefy będą brały udział już nie dlatego, że trudno je będzie oderwać od krzesła, tylko dlatego, ze tak uzgodniono. Poza tym pozostają szczyty całej UE, wkrótce 28 państw, dotyczące innych zagadnień, w pierwszym rzędzie jednolitego rynku.

Dorn martwi się, że Tusk lekceważy kraje naszego regionu. Ale te kraje, z wyjątkiem Czech, przystąpiły do porozumienia. Porozumienia lepszego, niż byłyby w stanie wywalczyć same, bez Polski.  Tusk "rozbija dziedzictwo budowy koalicji w Europie Środkowo-Wschodniej, odziedziczone po śp. prezydencie Lechu Kaczyńskim", mówi Dorn. Jakiej koalicji? Z Gruzją? Przez szacunek do zmarłych nie wspomnę o zdolności budowania przez Lecha Kaczyńskiego koalicji w ogóle, a koalicji europejskich w szczególności.

Dobrze natomiast, że Dorn i SP wzywają do debaty w Sejmie. Europejskie debaty będzie też organizował prezydent Komorowski. Debat nigdy za dużo. Byle z sensem. Byle z sensem.

2012-01-29

"Ręce przecz od internetu!"

Manifestacja przeciw HADOPI, Paryż, maj 2009 Wikimedia Commons
Debata na temat SOPA i PIPA w USA zaważyły na debacie o ACTA, tak jak kiedyś we Francji, gdy protesty dotyczyły tamtejszej ustawy i specjalnie powołanego urzędu, HADOPI (Haute Autorité pour la diffusion des œuvres et la protection des droits sur internet).  Francuski spór (bynajmniej niezakończony) odbił się szerokim echem poza granicami Francji i nie pozostał bez wpływu na debatę w sprawie tzw. pakietu telekomunikacyjnego Unii Europejskiej. Polityczny rykoszet, bo związek między nowelizacją unijnych regulacji a HADOPI był niewielki. Co nie przeszkodziło obrońcom wolnego internetu w automatycznym przeniesieniu oskarżeń pod adresem HADOPI do debaty w sprawie pakietu telekomunikacyjnego. Tak jak dziś zarzuty (uzasadnione) pod wpływem SOPA i PIPA przenoszone są do debaty na temat ACTA. Sam jestem przeciwnikiem podpisania i ratyfikacji ACTA z wielu powodów, ale akurat nie tych, które najczęściej przez przeciwników tej międzynarodowej umowy są podnoszone.  Czy mimo różnic między HADOPI i unijnym pakietem telekomunikacyjnym  ACTA, SOPA i PIPA istnieje jakiś wspólny mianownik, który tłumaczyłby ferowanie tych samych oskarżeń bez względu na specyfikę poszczególnym umów, ustaw i nowelizacji? Tak, jest nim hasło: "Ręce przecz od internetu!" Bo internet ma być obszarem absolutnej wolności, co by ona nie miała oznaczać. 

Wojna o ACTA, wojna domowa

W sporze o ACTA dwie rzeczy zwracają moją uwagę. Po pierwsze, że udział zainteresowanych środowisk, opinii publicznej i mediów jest w Polsce niewspółmiernie większy niż w jakimkolwiek innym kraju. Owszem, na przykład w Stanach Zjednoczonych kwestie będące w centrum tej debaty też są żywo dyskutowane.  Te kwestie to dopuszczalny zakres kontroli życia obywateli w jego internetowym wymiarze przez instytucję (przez państwo, przez operatora z nakazu państwa, przez jakąkolwiek administrację), kwestia rynkowej wartości i ceny własności intelektualnej w ogóle i na poszczególnych etapach dystrybucji, oraz ochrony własności intelektualnej jako takiej przed podróbkami. Tyle, że tam spór i bunt wybuchły w reakcji na dwie amerykańskie ustawy: Stop Online Piracy Act (SOPA) i Protect IP Act (PIPA), a nie o ACTA.  W Polsce, o ile mi wiadomo takiej ustawy nie ma. Przynajmniej na razie.

Warszawska manifestacja przeciw ACTA, 27.01.2012
Dlaczego więc akurat w Polsce, a nie gdzie indziej, spór jest tak zażarty? Może nie ma innego tematu, który byłby w stanie wszystkich zelektryzować. Może rzeczywiście, mimo, że Polska pozostaje w ogonie państw rozwiniętych, jeśli chodzi o dostęp do internetu, wszyscy czują, że internet ich dotyczy. Może obrońcy "otwartego internetu" w Polsce mają silniejsze niż gdziekolwiek indziej struktury (do niedawna pozostające w ukryciu). Może wreszcie głód kultury (kina, muzyki, literatury) jest w Polsce silniejszy niż w innych częściach świata a możliwość zapłacenia za dostęp do niej - mniejsza.  Może Polacy bardziej niż inni świadomi są cywilizacyjnej przemiany, której dokonuje internet? Jeśli tak, to brawo.  Przyznam, że nie mam odpowiedzi na pytanie dlaczego wojna o ACTA pozostaje w Polsce wojną domową. Rodzinną wręcz kłótnią, w której kwestia międzynarodowego znaczenia obecności polskiego podpisu pod tą międzynarodową umową wydaje się kwestią drugorzędną. Tak jakby brak podpisu załatwiał sprawę.

Druga interesująca kwestia, to etap debaty na temat internetu. Etap wstępny, jak się okazuje. Bo z jednej strony można mieć wrażenie, że spór toczy się między generacją sprzed ery internetu (to inicjatorzy i obrońcy ACTA) a generacją dzieci internetu, obrońców powszechnej internetowej wolności.  Przy czym wiek uczestników batalii nie ma tu oczywiście zasadniczego znaczenia. Podstawą rozróżnienia jest poziom świadomości zmiany cywilizacyjnej, która się dzięki internetowi i przez internet dokonuje.  Z drugiej jednak widać, że obie strony odwołują się do tych samych zasad i wartości, używają tych samych słów i terminów. A jeżeli rzeczywiście dokonuje się na naszych oczach cywilizacyjna przemiana, to "dzieci internetu" powinny na nowo zdefiniować zarówno wielkie pryncypia i podstawowe prawa, takie jak wolność, otwartość, kultura i mniej górnolotne, ale naturalnie pojawiające nieustannie się w tym sporze terminy takie jak wartość rynkowa, sprzedaż, użytkownik, zysk, dostęp do dóbr kultury, obrót. 

Nie wygra się z anachronicznym światem, posługując się językiem tego świata. Wszystkie rewolucje dokonywały się w dużej mierze poprzez język i internetowa rewolucja też się tak będzie musiała dokonać. Na razie, to nie ten etap. Spór toczy się w obrębie tej samej cywilizacji sprzed ery internetu, tej samej anachronicznej rzeczywistości, której zwolennicy i przeciwnicy ACTA są częścią. Pierwsi nie wiedzą lub wiedzieć nie chcą, że bronią anachronizmu. Drudzy wzywają do walki z anachronizmem, ale nie są w stanie wyjść ideologicznie, intelektualnie i mentalnie poza jego obręb.  W jednym stali domu... 

2012-01-23

ACTA po polsku

Zanim zdecydujesz, kto ma rację, przeczytaj: ACTA po polsku w zakładce "Lektury". I nie martw się, że nie wszystko wydaje ci się jasne, nawet jeśli jesteś prawnikiem. Bo to cecha charakterystyczna tego dokumentu: swoją rację mogą udowodnić na jego podstawie ci, którzy chcą jego podpisania (ma nastąpić w najbliższy  czwartek) i będą bronić jego ratyfikacji (data nieznana, pewnie na początku lata), jak i ci, którzy są umowie przeciwni.

Pierwsi bez trudu ułożą listę wszystkiego, czego w umowie nie ma, przekonując, że oskarżenia są bezpodstawane. Drudzy wykrzyczą wszystko to, co mogłoby być, bo tekst pozostawia wiele otwartych furtek.

I choć trudno byłoby znaleźć tam zapisy o karach, sankcjach, odcinaniu dostępu do internetu, którymi straszą ortodoksi wolnego internetu, tacy jak Anonymous, to trzeba przyznać, że zamierzona niejednoznaczność przepisów pozostawia spore pole do popisu tym, którzy zechcą przycisnąć śrubę i wolność internetu ograniczyć. Jeśli nie dziś, to jutro.

2012-01-20

Przejście dla pieszych czynne od 7.00 do 13.00

Radni w Rembertowie zauważyli poważny problem społeczny: "STOP-ki", czyli panie lub panowie przeprowadzający dzieci idące do szkoły przez pasy, marzną zimą, bo nie mają się gdzie schować. Sprawą zainteresowała się Rzeczpopspolita/Życie Warszawy (18 stycznia 2012) i słusznie. 

Nie dość, że marnie opłacani, to jeszcze trzęsą się z zimna, spędzając cały roboczy dzień na dworze. Wygląda jednak na to, że jest to problem z kategorii spraw nie do rozwiązania. Myślano o zakupie budki telefonicznej, potem budki strażniczej - zakup nie wypalił. A nawet, gdyby się powiódł, to i tak by niczego nie załatwił, bo budkę trzeba gdzieś postawić. Przy samych pasach się nie da, bo ten teren nie należy do szkoły. Trzeba by zgody gminy. I pewnie od zarządu ruchu, bo budka mogłaby zasłaniać widoczność kierowcom. I od zarządu zieleni, bo może musiałaby stać na trawniku. I pewnie od innych administracji. Stawianie budki na terenie szkoły nie ma sensu, bo - jak rezolutnie zauważa Rzeczpospolita - STOP-ki mają urzędować przy pasach, nie 300 metrów dalej. Być może jedyne rozwiązanie, to wprowadzić godziny urzędowania? Jak na poczcie?  A kiedy zziębnięte "STOP-ki" udadzą się na rozgrzewającą przerwę - przejście dla pieszych zamykać.

Tusk tyłem do Europy

W zdominowanej przez narodowe egoizmy Europie krótkowzrocznych polityków Donald Tusk błyszczał  do niedawna jak trzynasta gwiazdka na unijnej fladze.  Proeuropejski i nowoczesny premier państwa, które z miesiąca na miesiąc udowadniało  nieważność kolejnych przypisywanych mu stereotypów. Tych, które "stara Europa" przypisywała "nowej Europie" automatycznie, z rozdzielnika. Ale i tych, które przylgnęły do Polski za rządów Kaczyńskich i PiSu: państwa rządzonego przez autokratów rodem z międzywojnia, katolickich nacjonalistów, których anachroniczny patriotyzm objawiał się psychozą osaczenia, mesjanistycznym cierpiętnictwem i aroganckim religijnym moralizatorstwem; państwa, które stawało się powoli własnością jednej partii; którego rządzący niezależność demokratycznych instytucji (sądów, Trybunału Konstytucyjnego, banku centralnego) i mediów uważali za główną przeszkodę w budowie nowego, słusznego ustroju.


Ludzie zagłosowali na PO i Tuska, bo - co wielu pozytywnie zaskoczyło -  takiego modelu państwa nie chcieli. Dziś takie państwo (choć ze słabszym komponentem katolickości, bo to jednak nie Polska) buduje nad Dunajem Victor Orbán. Tylko szybciej i skuteczniej. Na silnych, konstytucyjnych podstawach, o których Kaczyńscy nie mogli w Polsce nawet marzyć. Populizm i autorytarne ciągoty pisowskich przywódców wyglądały łagodnie w porównaniu do tego, co nie tylko głosi, ale jest w stanie zrobić Orbán. I to ciesząc się wciąż dużym poparciem społecznym. Nic dziwnego, że Radio Maryja, PiS, Nasz Dziennik, Solidarna Polska, palacze świec z Krakowskiego Przedmieścia mają wrażenie, że w Budapeszcie realizuje się ich sen: suwerenne na dziewiętnastowieczną modłę państwo jednego narodu, scentralizowane i pod kontrolą jednej, konserwatywno-rewolucyjnej partii. Popierają więc i organizują pomoc dla Węgier Orbána, bo takie Węgry, w których demokracja i wartości europejskie są tylko akcesoriami, najbardziej odpowiadają modelowi państwa, które chcieliby zobaczyć w Polsce. 

V Forum Spójności w Brukseli, 31.01.2011 © European Union, 2012 
Dlaczego jednak, wraz z nimi, popiera je Donald Tusk? Dlaczego najbardziej europejski z europejskich polityków (jak wydawało się jeszcze parę tygodni temu, gdy Polska przewodniczyła Radzie UE) chce dziś bronić Orbána przed Brukselą? Dlaczego gotów jest zablokować procedury, które w Unii służą do ustalenia, czy jeden z jej członków nie narusza wspólnych zasad: demokracji, wolności obywatelskich, zasady państwa prawa? Gdzie jest Europa Tuska: w Budapeszcie? 

Kilka odpowiedzi jest możliwych, właściwie nie wykluczają się one, mogą się uzupełniać. Po pierwsze, Tusk jest solidarny z politykiem z tej samej europejskiej partii. Obaj należą do chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej. Tej samej, której frakcja w Parlamencie Europejskim broniła wbrew innym parlamentarnym klubom Berlusconiego, dziś broni Orbána i bronić będzie każdego, kto  wywodzi się z jej szeregów. W imię partyjnej solidarności, w imię solidarności władzy. Do  niedawna Donald Tusk bronił innej solidarności w Strasburgu i w Brukseli, opowiadał się przeciw partykularyzmom i za wspólnymi wartościami. 

Po drugie, Tusk broni Orbána w imię środkowo-europejskiej solidarności. Czyni to w poczuciu misji, bo Polska ma odgrywać rolę regionalnego lidera. Polska ma być też głównym graczem w grupie postkomunistycznych unijnych nowicjuszy. Niech więc Czesi i Słowacy, ale też Bułgarzy i Rumuni, a nawet Ukraina wiedzą, że Warszawa się o nich upomni. Tak jak się upominała o prawo Bułgarów i Rumunów do przystąpienia do Schengen. Jeśli jednak tak, to znaczy, że nie chodziło o europejskie wartości i przestrzeganie traktatów, tylko o regionalne interesy. Skoro zaś wartości nie są najważniejsze, to nic dziwnego, że Tusk się specjalnie nie upomina ani o demokrację na Ukrainie ani o Julię Tymoszenko. Upominał się natomiast o podpisanie układu stowarzyszeniowego i porozumienia o wolnym handlu bez specjalnego naciskania na spełnienie przez Ukrainę kryteriów demokracji. 

Po trzecie, znów jako regionalny lider, chce bronić Węgry przed atakami "starej Europy", bo obawia się, że zła nota wystawiona Węgrom obciąży bilans rozszerzenia UE w 2004 roku. A kiepska ocena tamtego rozszerzenia, zbyt kosztownego, to ponoć argument w ręku państw, które chcą dokonać oszczędności w unijnym budżecie pozbawiając nas dużej części "naszych" funduszy strukturalnych i spójności. Tylko, że to bardzo zła taktyka. Jedyny sposób, by uchronić za jednym zamachem Węgry i region to nacisk na Węgry. Tak, żeby Orbán zmienił swoją politykę. Jako regionalny lider i przyjaciel Orbána Tusk tu powinien dostrzec dla siebie rolę. Stając za nim murem i twierdząc, że nic takiego w Budapeszcie się nie dzieje wzmocni argumenty tych, którzy w możliwość zbudowania demokracji w byłych demoludach nigdy nie uwierzyli. Popierając Orbána Tusk zaczął właśnie roztrwaniać kapitał politycznej wiarygodności nie tylko Polski, ale i całego regionu.

Po czwarte wreszcie, może Tusk głosił przywiązanie do europejskich wartości na pokaz? Może jest im nie tyle przeciwny (tak jak Kaczyński albo Ziobro), ale po prostu nie wie, że rzeczywiście istnieją? Może bagatelizuje sytuację na Węgrzech, bo nie wie, co się tam dzieje? Może - nie rozumiejąc zasad demokracji, praw podstawowych i wartości europejskich - nie jest w stanie odczytać intencji Orbána i przewidzieć skutków jego działań?

Żadna z tych odpowiedzi nie może usprawiedliwić poparcia Tuska dla Orbána.  Ani taktycznie, ani strategicznie, ani moralnie.

2012-01-17

Orbán nie reformuje uniwersytetów

Wydawałoby się, że Victor Orbán, generalissimus Fideszu, niepodzielny władca Wielkich Węgier  (d. premier Republiki Węgierskiej), nie odpuści nikomu. Krytykom jego polityki wydaje się, że media (nie tylko publiczne, ale i prywatne), bank centralny, sędziowie, prokuratorzy i Krajowa Rada Sądownictwa, Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy, Rzecznik praw obywatelskich i Główny Urząd Ochrony Danych Osobowych, związki wyznaniowe, notariusze, mniejszości narodowe (czyli "inne narodowości" żyjące w obrębie państwa będącego własnością Węgrów), że wszyscy bez wyjątku - jeśli tylko nie zostali zdelegalizowani, unieważnieni lub wysłani na emeryturę, dostali się pod kontrolę Orbána i jego partii.  


Zbuntowany Uniwersytet Warszawski, 1989                                    ©Kadmos-Europa
Tymczasem nie, jest wyjątek: uniwersytety, szkolnictwo wyższe. Żadnej konstytucyjnej rewolucji w tej dziedzinie. Wyjątek zaskakujący tym bardziej, że młodzież, studiująca lub wykształcona (to nie zawsze idzie w parze) jest zwykle awangardą postępu, obrońcą wolności i demokracji, czynnikiem sprawczym odnowy, symbolem otwartości na świat i przeciwnikiem tępego nacjonalizmu, źródłem fermentu.
Jeśli młodzi, jak powszechnie się uważa, rzeczywiście temu opisowi odpowiadają, to Orbán z jego konserwatywno-nacjonalistyczną polityką i autorytarnymi zapędami powinien być ich głównym wrogiem. I wzajemnie: Orbán powinien skorzystać ze zmiany konstytucji, by również szkolnictwo wyższe objąć partyjną i ideologiczną kuratelą. Nic takiego jednak się nie stało. Dlaczego?
     
Bo - jeśli wierzyć danym sondażowym - młodzi Węgrzy podzielają w znakomitej większości poglądy Orbána i są wyjątkowo podatni na jego urok.  Tygodnik Figyelő, poważne i wiarygodne czasopismo węgierskie, przeprowadził dwa lata temu pamiętny sondaż wśród osób między 18 i 30 rokiem życia. 82% uznało, że Węgry powinny iść własną drogą, że zachodnie rozwiązania nie dla nich. Oczekują, że tak się stanie, bo - jak twierdzi 65% - Węgry nie są w pełni niepodległe, skoro ich gospodarka pracuje na rzecz  zagranicznych interesów. Żeby tej sytuacji zaradzić, Węgry potrzebują głębokiej zmiany systemu rządzenia - tak uważa 73% ankietowanych. Jeśli chcą rewolucji, to jest to rewolucja konserwatywna. Ta, którą przeprowadza Orbán.

Jest mało prawdopodobne, by zagraniczne protesty, apele a może nawet sankcje Unii Europejskiej (uzasadnione i potrzebne, dodajmy), mogły ten stan rzeczy zmienić. Nie zmienią też faktu, że na Węgrzech brak partyjnej alternatywy dla Fideszu: socjaliści są całkowicie skompromitowani, a żadna inna siła zdolna sięgnąć po władzę i uzyskać społeczne poparcie jeszcze się tam nie pojawiła. Ponad połowa Węgrów oświadczyła, że zostałaby w domu, gdy doszło teraz do wyborów. Czekają na swój Ruch Palikota? Może nadejdzie. Na razie, również dzięki poparciu ludzi młodych, Orbán może wygrać kolejne wybory. Pytanie tylko, czy bez pomocy finansowej z zewnątrz kraj, doprowadzony na skraj bankructwa, wytrzyma. Ale to już inny temat.

2012-01-15

Lord Jim i Costa Concordia


U wybrzeży Toskanii rozbił się statek wycieczkowy Costa Concordia. Uderzyli o skałę, statek się przewrócił. Kapitan i jego pierwszy oficer uciekli ze statku, niespełna godzinę po katastrofie byli już na brzegu. Wyławianie pasażerów trwało znacznie dłużej. Czy wszyscy pasażerowie przeżyli, nie wiadomo. Kapitan Francesco Schettino i jego pierwszy oficer Ciro Ambrosio usłyszeli zarzuty prokuratora.  Ale co tam prokurator. Każde dziecko wie, że w razie niebezpieczeństwa kapitan schodzi z pokładu ostatni.

Czy Costa Concordia to Patna?                                Fot. Twitter.com
Historia jak z Conrada. Przypomina się Lord Jim. Kto czytał, pewnie widzi jak spuszczają szalupę, ratują życie, przekonani może, że nikt nie przeżyje, ze świadomością nieuchronnej katastrofy czmychają chyłkiem ze statku.  Kto czytał, widzi ich przed sądem. I wie, co będzie potem. Czy Costa Concordia to Patna? Nie wiadomo.

"Przeciętna moralna dyscyplina nie pozwala nam popełniać zbrodni - w prawnym znaczeniu tego wyrazu - pisze Joseph Conrad; ale nikt z nas nie czuje się się bezpieczny wobec jakiejś słabości nieznanej - choć może podejrzewanej, tak jak w niektórych częściach świata podejrzewamy, że każdy gąszcz kryje jadowitego węża." Jak skończy się ta historia? Czy na pokładzie Costy Concordii był jakiś Lord Jim? Wątpliwe, byśmy się kiedyś tego dowiedzieli. Może kiedyś jakiś Marlow opowie komuś tę historię, jeżeli będzie jakaś historia. Bo czy rzeczywiście jest tak,  że - jak kiedyś, dawno - każde dziecko wie, iż w razie niebezpieczeństwa kapitan schodzi z pokładu ostatni?

2012-01-12

Gazeta, Rzepa i Verhofstadt o Orbanie

W dzisiejszej Gazecie Wyborczej, na pierwszej stronie, artykuł na temat Węgier. To reakcja na wczorajsze oświadczenie Komisji Europejskiej, która "wyraża niepokój" i zapowiada na 17 stycznia decyzje w sprawie naruszenia przez Węgry prawa UE (polecam interesujący artykuł na ten temat w rubryce Lektury tego bloga).

Victor Orbán                  ©Kadmos-Europa
Zaobserwować można zabawne zjawisko: czym więcej Gazeta o sytuacji na Węgrzech pisze, tym mniej miejsca poświęca sprawie Rzeczpospolita. Czym krytyczniej na poczynania Viktora Orbána patrzy Gazeta, tym silnej w obronę bierze go Rzepa. Rozumiem konkurencję między tymi dwoma tytułami. Rozumiem, że pisowska wrażliwość Rzeczpospolitej każe na Orbána patrzeć z pewną wyrozumiałością. Ale przecież kiedy się przyjrzeć temu, co on wyprawia, to jednak trzeba być świadomym, że broniąc jego poczynań i krytykując jego międzynarodowych i europejskich oponentów wyraża się poparcie dla postaw antydemokratycznych, dla władzy o zapędach autorytarnych. Rzepa ma obsesję, chorobliwą potrzebę bycia anty-Gazetą. Każdy buduje sobie tożsamość jak potrafi. Są jednak pewne granice: można nie lubić Michnika, ale żeby w tym zapamiętaniu opowiadać się za dyktaturą, to już jednak przesada.

W artykule na pierwszej stronie Gazety autor cytuje przywódcę liberałów w Parlamencie Europejskim, Guy Verhofstadta, który niezmiennie się dziwi, że Komisja Europejska ociągała się z reakcją na sytuację w Budapeszcie, podczas gdy Hillary Clinton tak odważnie zareagowała. Osobiście wolałbym, żeby Komisja zareagowała mocniej i szybciej. I żeby wszyscy zareagowali: Parlament Europejski (tak, tak, Panie Verhofstadt)  i polski rząd też. Ale trzymajmy się faktów: Komisja jednak zareagowała pierwsza. Barroso i trzech wiceprzewodniczących Komisji. Belgijski polityk i polski dziennikarz, który go cytuje pewnie listu Hillary Clinton, który przywołują, nie widzieli na oczy. Bo gdyby go przeczytali, to zobaczyliby, że również ona na stanowisko Komisji się powołuje. Nie trzeba być chyba wybitnym ekspertem od chronologii, żeby wydumać, iż Clinton powołuje się na coś, co zaistniało wcześniej, a nie na coś, co dopiero nastąpi. Clinton napisała swój list 27 grudnia, gdy wymiana zdań między Komisją Europejską a rządem Orbána nieźle się już rozkręciła. Nie chodzi o obronę Komisji. Ale o stosunek do informacji i do prawdy zarówno ze strony polityka (przede wszystkim) jak i ze strony dziennikarza (choć jego usprawiedliwia po części to, że cytuje).

A oto list Hillary Clinton:


2012-01-08

Zapowiedzi: nowy blog o Europie

Zaczynam mój blog o Europie. To mój pierwszy wpis. Zamierzam zamieszczać tu informacje i komentarze o europejskich i unijnych wydarzeniach. O tych, o których głośno (czasem nie wiadomo czemu).  I o tych, które nigdy się  nie wydarzyły, choć wydarzyć się powinny. O inicjatywach i zaniechaniach. O tym, czym Europa jest i czym nie jest, wbrew stereotypom. Ale też o tym, co na co dzień zwróci moją uwagę, nawet bez bezpośredniego związku z Europą czy z Unią. Specjalna rubryka poświęcona będzie też euromitom. W innej znajdzie się bieżący przegląd lektur.

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...