2012-01-20

Tusk tyłem do Europy

W zdominowanej przez narodowe egoizmy Europie krótkowzrocznych polityków Donald Tusk błyszczał  do niedawna jak trzynasta gwiazdka na unijnej fladze.  Proeuropejski i nowoczesny premier państwa, które z miesiąca na miesiąc udowadniało  nieważność kolejnych przypisywanych mu stereotypów. Tych, które "stara Europa" przypisywała "nowej Europie" automatycznie, z rozdzielnika. Ale i tych, które przylgnęły do Polski za rządów Kaczyńskich i PiSu: państwa rządzonego przez autokratów rodem z międzywojnia, katolickich nacjonalistów, których anachroniczny patriotyzm objawiał się psychozą osaczenia, mesjanistycznym cierpiętnictwem i aroganckim religijnym moralizatorstwem; państwa, które stawało się powoli własnością jednej partii; którego rządzący niezależność demokratycznych instytucji (sądów, Trybunału Konstytucyjnego, banku centralnego) i mediów uważali za główną przeszkodę w budowie nowego, słusznego ustroju.


Ludzie zagłosowali na PO i Tuska, bo - co wielu pozytywnie zaskoczyło -  takiego modelu państwa nie chcieli. Dziś takie państwo (choć ze słabszym komponentem katolickości, bo to jednak nie Polska) buduje nad Dunajem Victor Orbán. Tylko szybciej i skuteczniej. Na silnych, konstytucyjnych podstawach, o których Kaczyńscy nie mogli w Polsce nawet marzyć. Populizm i autorytarne ciągoty pisowskich przywódców wyglądały łagodnie w porównaniu do tego, co nie tylko głosi, ale jest w stanie zrobić Orbán. I to ciesząc się wciąż dużym poparciem społecznym. Nic dziwnego, że Radio Maryja, PiS, Nasz Dziennik, Solidarna Polska, palacze świec z Krakowskiego Przedmieścia mają wrażenie, że w Budapeszcie realizuje się ich sen: suwerenne na dziewiętnastowieczną modłę państwo jednego narodu, scentralizowane i pod kontrolą jednej, konserwatywno-rewolucyjnej partii. Popierają więc i organizują pomoc dla Węgier Orbána, bo takie Węgry, w których demokracja i wartości europejskie są tylko akcesoriami, najbardziej odpowiadają modelowi państwa, które chcieliby zobaczyć w Polsce. 

V Forum Spójności w Brukseli, 31.01.2011 © European Union, 2012 
Dlaczego jednak, wraz z nimi, popiera je Donald Tusk? Dlaczego najbardziej europejski z europejskich polityków (jak wydawało się jeszcze parę tygodni temu, gdy Polska przewodniczyła Radzie UE) chce dziś bronić Orbána przed Brukselą? Dlaczego gotów jest zablokować procedury, które w Unii służą do ustalenia, czy jeden z jej członków nie narusza wspólnych zasad: demokracji, wolności obywatelskich, zasady państwa prawa? Gdzie jest Europa Tuska: w Budapeszcie? 

Kilka odpowiedzi jest możliwych, właściwie nie wykluczają się one, mogą się uzupełniać. Po pierwsze, Tusk jest solidarny z politykiem z tej samej europejskiej partii. Obaj należą do chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej. Tej samej, której frakcja w Parlamencie Europejskim broniła wbrew innym parlamentarnym klubom Berlusconiego, dziś broni Orbána i bronić będzie każdego, kto  wywodzi się z jej szeregów. W imię partyjnej solidarności, w imię solidarności władzy. Do  niedawna Donald Tusk bronił innej solidarności w Strasburgu i w Brukseli, opowiadał się przeciw partykularyzmom i za wspólnymi wartościami. 

Po drugie, Tusk broni Orbána w imię środkowo-europejskiej solidarności. Czyni to w poczuciu misji, bo Polska ma odgrywać rolę regionalnego lidera. Polska ma być też głównym graczem w grupie postkomunistycznych unijnych nowicjuszy. Niech więc Czesi i Słowacy, ale też Bułgarzy i Rumuni, a nawet Ukraina wiedzą, że Warszawa się o nich upomni. Tak jak się upominała o prawo Bułgarów i Rumunów do przystąpienia do Schengen. Jeśli jednak tak, to znaczy, że nie chodziło o europejskie wartości i przestrzeganie traktatów, tylko o regionalne interesy. Skoro zaś wartości nie są najważniejsze, to nic dziwnego, że Tusk się specjalnie nie upomina ani o demokrację na Ukrainie ani o Julię Tymoszenko. Upominał się natomiast o podpisanie układu stowarzyszeniowego i porozumienia o wolnym handlu bez specjalnego naciskania na spełnienie przez Ukrainę kryteriów demokracji. 

Po trzecie, znów jako regionalny lider, chce bronić Węgry przed atakami "starej Europy", bo obawia się, że zła nota wystawiona Węgrom obciąży bilans rozszerzenia UE w 2004 roku. A kiepska ocena tamtego rozszerzenia, zbyt kosztownego, to ponoć argument w ręku państw, które chcą dokonać oszczędności w unijnym budżecie pozbawiając nas dużej części "naszych" funduszy strukturalnych i spójności. Tylko, że to bardzo zła taktyka. Jedyny sposób, by uchronić za jednym zamachem Węgry i region to nacisk na Węgry. Tak, żeby Orbán zmienił swoją politykę. Jako regionalny lider i przyjaciel Orbána Tusk tu powinien dostrzec dla siebie rolę. Stając za nim murem i twierdząc, że nic takiego w Budapeszcie się nie dzieje wzmocni argumenty tych, którzy w możliwość zbudowania demokracji w byłych demoludach nigdy nie uwierzyli. Popierając Orbána Tusk zaczął właśnie roztrwaniać kapitał politycznej wiarygodności nie tylko Polski, ale i całego regionu.

Po czwarte wreszcie, może Tusk głosił przywiązanie do europejskich wartości na pokaz? Może jest im nie tyle przeciwny (tak jak Kaczyński albo Ziobro), ale po prostu nie wie, że rzeczywiście istnieją? Może bagatelizuje sytuację na Węgrzech, bo nie wie, co się tam dzieje? Może - nie rozumiejąc zasad demokracji, praw podstawowych i wartości europejskich - nie jest w stanie odczytać intencji Orbána i przewidzieć skutków jego działań?

Żadna z tych odpowiedzi nie może usprawiedliwić poparcia Tuska dla Orbána.  Ani taktycznie, ani strategicznie, ani moralnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...