2012-01-29

Wojna o ACTA, wojna domowa

W sporze o ACTA dwie rzeczy zwracają moją uwagę. Po pierwsze, że udział zainteresowanych środowisk, opinii publicznej i mediów jest w Polsce niewspółmiernie większy niż w jakimkolwiek innym kraju. Owszem, na przykład w Stanach Zjednoczonych kwestie będące w centrum tej debaty też są żywo dyskutowane.  Te kwestie to dopuszczalny zakres kontroli życia obywateli w jego internetowym wymiarze przez instytucję (przez państwo, przez operatora z nakazu państwa, przez jakąkolwiek administrację), kwestia rynkowej wartości i ceny własności intelektualnej w ogóle i na poszczególnych etapach dystrybucji, oraz ochrony własności intelektualnej jako takiej przed podróbkami. Tyle, że tam spór i bunt wybuchły w reakcji na dwie amerykańskie ustawy: Stop Online Piracy Act (SOPA) i Protect IP Act (PIPA), a nie o ACTA.  W Polsce, o ile mi wiadomo takiej ustawy nie ma. Przynajmniej na razie.

Warszawska manifestacja przeciw ACTA, 27.01.2012
Dlaczego więc akurat w Polsce, a nie gdzie indziej, spór jest tak zażarty? Może nie ma innego tematu, który byłby w stanie wszystkich zelektryzować. Może rzeczywiście, mimo, że Polska pozostaje w ogonie państw rozwiniętych, jeśli chodzi o dostęp do internetu, wszyscy czują, że internet ich dotyczy. Może obrońcy "otwartego internetu" w Polsce mają silniejsze niż gdziekolwiek indziej struktury (do niedawna pozostające w ukryciu). Może wreszcie głód kultury (kina, muzyki, literatury) jest w Polsce silniejszy niż w innych częściach świata a możliwość zapłacenia za dostęp do niej - mniejsza.  Może Polacy bardziej niż inni świadomi są cywilizacyjnej przemiany, której dokonuje internet? Jeśli tak, to brawo.  Przyznam, że nie mam odpowiedzi na pytanie dlaczego wojna o ACTA pozostaje w Polsce wojną domową. Rodzinną wręcz kłótnią, w której kwestia międzynarodowego znaczenia obecności polskiego podpisu pod tą międzynarodową umową wydaje się kwestią drugorzędną. Tak jakby brak podpisu załatwiał sprawę.

Druga interesująca kwestia, to etap debaty na temat internetu. Etap wstępny, jak się okazuje. Bo z jednej strony można mieć wrażenie, że spór toczy się między generacją sprzed ery internetu (to inicjatorzy i obrońcy ACTA) a generacją dzieci internetu, obrońców powszechnej internetowej wolności.  Przy czym wiek uczestników batalii nie ma tu oczywiście zasadniczego znaczenia. Podstawą rozróżnienia jest poziom świadomości zmiany cywilizacyjnej, która się dzięki internetowi i przez internet dokonuje.  Z drugiej jednak widać, że obie strony odwołują się do tych samych zasad i wartości, używają tych samych słów i terminów. A jeżeli rzeczywiście dokonuje się na naszych oczach cywilizacyjna przemiana, to "dzieci internetu" powinny na nowo zdefiniować zarówno wielkie pryncypia i podstawowe prawa, takie jak wolność, otwartość, kultura i mniej górnolotne, ale naturalnie pojawiające nieustannie się w tym sporze terminy takie jak wartość rynkowa, sprzedaż, użytkownik, zysk, dostęp do dóbr kultury, obrót. 

Nie wygra się z anachronicznym światem, posługując się językiem tego świata. Wszystkie rewolucje dokonywały się w dużej mierze poprzez język i internetowa rewolucja też się tak będzie musiała dokonać. Na razie, to nie ten etap. Spór toczy się w obrębie tej samej cywilizacji sprzed ery internetu, tej samej anachronicznej rzeczywistości, której zwolennicy i przeciwnicy ACTA są częścią. Pierwsi nie wiedzą lub wiedzieć nie chcą, że bronią anachronizmu. Drudzy wzywają do walki z anachronizmem, ale nie są w stanie wyjść ideologicznie, intelektualnie i mentalnie poza jego obręb.  W jednym stali domu... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...