2012-02-27

Oscary: po angielsku, albo wcale

Oscary 2012 rozdane. Uffff... Oscara nad Oscarami, tego dla najlepszego filmu, dostał francusko-belgijski "Artysta" w reżyserii Michela Hazanaviciusa.  Tak, dla najlepszego filmu w ogóle, nie w jakiejś tam pobocznej kategorii. W przeszłości już zdarzało się, że obrazy nieamerykańskie otrzymywały to najwyższe wyróżnienie. Ale - o ile mi wiadomo - zawsze były to filmy po angielsku. Najczęściej właśnie brytyjskie, choć przytrafiło się to też nowo-zelandzkiemu  "Władcy Pierscieni" (w 2004), australijskiemu "Wożąc Panią Daisy" (w 1989) i włosko-brytyjskiemu (nakręconemu oczywiście po angielsku) "Ostatniemu cesarzowi" (w 1988). 
Żeby było jasne: wcale tej amerykańskiej regionalizacji nie krytykuję. W końcu nie ma powodu, żeby kinematografia byłą wyjątkiem od amerykańskiej reguły, wedle której wszystko jest OK, byle tylko było amerykańskie. Albo przynajmniej dla Amerykanów zrozumiałe bez tłumaczenia. 

Europejskie spory o to, jak prezentować publiczności zagraniczne filmy: z podkładem aktorskim, z napisami, z lektorem (polska specjalność) byłyby dla Amerykanów niepojętą fanaberią, europejskim albo ewentualnie nowojorskim dziwactwem. Bo przecież wiadomo, rze kino jest amerykańskie, więc i filmy są amerykańskie, więc w jakim niby mają być jezyku, jeśli nie po amerykańsku? Poza tym Oscary to jednak przede wszystkim przedsięwzięcie rynkowe i też się nie ma silić na grymasy i udawać, że się  nie wiedziało. Po co promować za takie pieniądze, przy takim organizacyjnym wysiłku,  produkt, który się nie sprzeda na najważniejszym, czyli amerykańskim rynku? Przecież to na tym rynku, przeolbrzymim, gdzie nikt nie wydaje milionów na tłumaczenia i na dubbing, gdzie profil konsumenta jest prosty do opisania, bez kategorii i podkategorii, narodowych i regionalnych gustów i guścików,  to na tym rynku nakłady się mają zwrócić i film ma na siebie zarobić. Potem można go sprzedać do Europy i gdzie indziej w pakiecie: ważny i nagrodzony wraz z mniej ważnymi i nienagradzanymi filmami dodawanym za bezcen lub za darmo. Cała ta produkcja zalewa europejskie ekrany i rzadko się zdarza, żeby jakiś europejski film mógł w tej rynkowej konkurencji wygrać w kategorii zyski i zwrot nakładów. Dlatego unijny program Media i krajowe programy funkcjonujące w niektórych krajach (np. we Francji) są niezbędne, by produkcja europejska przetrwała. By takie filmy jak "W ciemności" Agnieszki Holland czy "One" (niefortunnie zatytułowane po polsku "Sponsoring")  Małgorzaty Szumowskiej dało się obejrzeć w polskich kinach. I naprawdę to, czy "W ciemności" Oscara dostał czy nie jest sprawą drugorzędną (nie mówię, że bez znaczenia, bo znaczenia ma, ale wyłącznie rynkowe). Najważniejsze, że powstał, i że można go w kinie zobaczyć.

Jak to się jednak stało, że film francusko-belgijski dostał najważniejszego Oscara? Zadziałał oscarowy żart: Amerykanom można pokazać film nie po angielsku, byle tylko był niemy! To dla mnie jedna z najzabawniejszych anegdot w historii Oscarów. I jeszcze to mrugnięcie okiem: bohater filmu wypowiada bodajże jedno słowo po angielsku i robi to z koszmarnym francuskim akcentem. Podrasowanym, bo kiedy Jean Dujardin udziela wywiadów po angielsku, to takiego akcentu nie ma. Ironia. Wspaniała ironia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...