2012-03-27

Znowu Falklandy, jak w kinie

Na tym blogu zaczyna być coraz bardziej filmowo. Dziś jednak to wynik zbiegu okoliczności, bo aktualności kinematograficzne zbiegły się z politycznymi. Dopiero co zobaczyłem na ekranie "Żelazną Damę",  we wspaniałej interpretacji Meryl Streep.  Wojna o Falklandy, która wybuchła za panowania Margaret Thatcher, to jeden z kluczowych momentów politycznej biografii Pani Premier, wykorzystany w filmie jako ostateczny dowód jej metalowej konstrukcji. 

Po obejrzeniu w kinie "wojny" o Falklandy w 1982 roku, można niemal na bieżąco śledzić kolejną odsłonę tego konfliktu terytorialnego, który od ponad stu lat dzieli Argentynę i Zjednoczone Królestwo. Argentyna na początku marca złożyła w ONZ skargę na Brytyjczyków. A sześciu  laureatów pokojowej Nagrody Nobla wzywa Wielką Brytanię do przestrzegania rezolucji ONZ i do nawiązania dialogu w sprawie Falklandów z Argentyną. Apel podpisali: Gwatemalka Rigoberta Menchu (Nagroda w 1992), Irlandka Mairead Maguire (1976), Desmond Tutu z RPA (1984), Amerykanka Jody Williams (1997), Iranka Shirin Ebadi (2003) i Argentyńczyk Adolfo Perez Esquivel (1980).  

Nie ma wśród nich Lecha Wałęsy (nagroda w 1983, rok po wojnie falklandzkiej). Nie wiem czy odmówił, czy może się do niego nie zwrócono. Ale jego podpis zrobiłby wrażenie. Największe na tych, którzy pamiętają, że każdy ruch Żelaznej Damy wywoływał wśród Polaków aplauz. Razem z nią wygrywaliśmy wojnę o Falklandy przeciw podłej, argentyńskiej juncie (czytaj: "chuncie" - aż dziwne, że jeszcze tego wyrazu nie spolszczyliśmy na "hunta"). Były to czasy, kiedy też mieliśmy w Polsce wojskową juntę, więc nic dziwnego. Poza tym sojusz polskiego i brytyjskiego oręża wpisał się do naszej narodowej świadomości. 

Co ciekawe jednak, podczas gdy gnębiona i zdelegalizowana w stanie wojennym Solidarność (związek zawodowy było nie było) cieszyła się poparciem Polaków, gnębienie brytyjskich związków zawodowych przez Margaret Thatcher spotykało się w polskim społeczeństwem z uznaniem. Kibicowaliśmy jej walce z warcholstwem, mimo że autorzy stanu wojennego w Polsce pozbawili związkowców Solidarności wolności i prawa działania w imię walki z... warcholstwem. Paradoks? Tylko pozornie. Bo wtedy walczyliśmy z komuną, tak jak Żelazna Dama, walczyliśmy - tak jak ona - w obronie kapitalizmu. Do dziś jeszcze nie ustaliliśmy w Polsce ideowego stosunku do związków zawodowych. A kogo tym razem poprzemy, gdy odżyje spór o Falklandy? 

2012-03-25

Rozstanie - spotkanie

Z tytułami zawsze jest problem. Trudno spośród wielu możliwych funkcji, ktore mogą pełnić, wybrać tę najważniejszą: streszczającą, podsumowującą, pouczającą, przyciągającą uwagę (żartem, skojarzeniem, prowokacją). W przypadku irańskiego "Rozstania" chodzi o to, że mąż i żona się rozstają. Że na rozstanie skazują też swoją jedenastoletnią córkę. A może i to, że ona brutalnie rozstaje się z dzieciństwem. Logiczne. Ale dla mnie ten film jest bardziej o spotkaniu. I tak go sobie w głowie nazywam: "Spotkanie". Dzieciństwa jest w filmie niewiele, natomiast świat dorosłych, z którym zbyt szybko spotyka się dziewczynką, w całości wypełnia fabułę. Nieuchronność tego spotkania jest najsmutniejszym przekazem filmu. Bo jest to spotkanie z kłamstwem, z półprawdami, których nie sposób jednoznacznie ocenić, o prawdzie, która jest nie wiadomo gdzie i zawsze nie na czas. Spotkanie między dojrzewającą dziewczynką a dorosłością przebiega brutalnie,  i z filmu raczej nie wynika, by mogło przebiegać inaczej, bo przecież sytuacja nie jest rezultatem czyjejś złej woli. Wydaje się raczej skutkiem powszechnej niemożności poradzenia sobie z rzeczywistością będącą labiryntem kłamstw i niedopowiedzeń, niepewności i podejrzliwości. Wszyscy niby szukają prawdy: swojej i cudzej, lepszej i gorszej. Podpowiadają sobie i innym najbardziej prawdopodobne rozwiązania, sami zaczynają w nie wierzyć.  Dla wygody, dla potwierdzenia tezy. Prawda staje staje się zakładnikiem ludzkich wyborów. To najbardziej dramatyczne momenty filmu, gdy ojciec mówi do dziecka: wybierz, zdecyduj. Czy wierzy w jego niewinność, czy powie sędziemu prawdę, z kim chce zostać po rozwodzie rodziców. Z wyjątkiem ostatniego pytania, na które odpowiedzi nie ma i które bez odpowiedzi pozostaje, dziecko radzi sobie z tymi wyzwaniami świetnie, bez zarzutu, jak dorosły. Jeszce płacze, ale przywyknie.
Nie wiem czy film Agnieszki Holland "W ciemności" przegrał z "Rozstaniem" Asghara Farhadiego słusznie czy niesłusznie, bo oscarowe rozstrzygnięcia interesują mnie średnio, ale na pewno irański obraz zobaczyć warto. Choćby po to, by jeszcze raz przekonać się jak bardzo, mimo wszystkich różnic, podobne mogą być mechanizmy ludzkiego życia w Europie, Iranie i wszędzie indziej.

2012-03-20

Dominique Strauss-Kahn persona non grata w Parlamencie Europejskim

Dominique Strauss-Kahn (na zdjęciu), były szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zniknął nagle z programu konferencji na temat „Lekcji płynących z globalnego kryzysu gospodarczego”, która odbędzie się w Parlamencie Europejskim w Brukseli 27 marca. Zapowiedź jego udziału wywołała falę protestów na twitterze, portalach internetowych i wreszcie w prasie. Wystarczyło parę godzin, by DSK, jak nazywa się go we Francji, stał się persona non grata w PE.
Konferencja została zorganizowana przez EU40, platformę skupiającą europosłów różnych orientacji politycznych, ale w podobnym wieku: wszyscy mają mieć poniżej czterdziestki. Wymóg wieku nie jest przestrzegany zbyt ortodoksyjnie, skoro połowa polskich posłów wymienionych na stronie internetowej go nie spełnia.  Inicjatorzy tej demograficznej wspólnoty są przekonani, że to do nich będzie należał głos w polityce europejskiej, a pewnie i krajowej, po najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Żeby przygotować się do przejęcia władzy, EU40 organizuje spotkania i konferencje, takie jak ta, z której wykluczony został po cichu DSK. Sam zrezygnował? Wycofano zaproszenie? Nie wiadomo na razie, bo jeszcze parę godzin temu jego nazwisko służyło za reklamę konferencji. Było wymienione obok nazwisk dwóch innych uczestników: Jeana-Claude’a Trichet, do niedawna szefa Europejskiego Banku Centralnego, oraz jego imiennika, Junckera, premiera Luksemburga i szefa Eurogrupy.
Całe szczęście, że nic nie wiadomo aby dwaj pozostali mówcy cierpieli na równie niepohamowaną słabość do kobiet jak DSK. Gdyby coś podobnego wyszło na jaw, również ich kompetencje jako ekonomistów, finansistów, polityków a nawet ich frontowe doświadczenie z walki z kryzysem światowym okazałyby się zapewne niegodne konferencji poświęconej „Lekcji płynącym z globalnego kryzysu gospodarczego”.
Jest to na pewno lekcja dla DSK. I to kolejna po tym, jak w ubiegłym roku musiał ustąpić ze stanowiska szefa MFW w związku z oskarżeniem o gwałt na pokojówce w nowojorskim Sofitelu. Amerykańska prokuratura wycofała wobec niego oskarżenia, uznane za niewiarygodne, ale za udział w aferze zapłacił dodatkowo wycofaniem swej kandydatury w wyborach prezydenckich we Francji. I to w chwili, gdy wedle sondaży miał być ich murowanym zwycięzcą. Potem pojawiły się kolejne oskarżenia we Francji: o molestowanie seksualne a ostatnio o współudział w stręczycielstwie i poplecznictwo w malwersacjach w tzw. aferze hotelu Carlton.
16 maja 2011, DSK miał wziąć udział w konferencji na temat gospodarki organizowanej w Brukseli. Nie dotarł na nią, bo dzień wcześniej został zatrzymany w przez nowojorską policję pod zarzutem próby gwałtu. Wtedy też jego nazwisko prawie do ostatniej chwili widniało na plakacie. Wtedy siedział w areszcie. Tym razem, już na wolności, zaznał ostracyzmu. Nie po raz pierwszy i nie ostatni zapewne. 

Podtytuł konferencji w Parlamencie Europejskim, z której został wyproszony, to „Europa na rozdrożu”. Na rozdrożu wartości? Korytarzami, których jego stopy okazały się niegodne, chadzają różni ludzie. Jean-Marie Le Pen, skazany wielokrotnie za antysemityzm i za negacjonizm, jego córka szefująca szowinistycznemu Frontowi Narodowemu, polski poseł, kiedyś oskarżony o gwałt na prostytutce (mandatu nie utracił), posłowie, którym udowodniono korupcję. Był tu Putin i paru innych przywódców, którym niejedno można zarzucić. Najgorszy ze wszystkich okazał się DSK. 

2012-03-19

Kadaryzm Orbanistanu

Przyznaję: wierzę w autentyzm wzruszenia polskich uczestników wielkiego marszu poparcia dla polityki Victora Orbana. Przyjechali do Budapesztu 15 marca, w dzień narodowego węgierskiego święta, na celebrę zorganizowaną przez Fidesz. Sam się jednak nie wzruszam. Gdy widzę filmiki wideo i czytam entuzjastyczne komenatrze w Gazecie Polskiej (organizatorce polskiej delegacji), głupio mi, że polskie flagi niosą ludzie, którzy popierają demontaż demokracji na Węgrzech; że po polsku wychwalany jest człowiek, który z determinacją psychopaty izoluje Węgry politycznie i gospodarczo.

Te same flagi i podobne hasła, ta sama koncepcja patriotyzmu, ten sam bezrozumny, nacjonalistyczny anachronizm widać było na żwirowisku i pod Pałacem Prezydenckim, a ostatnio w manifestacjach poparcia TV Trwam. Wyjazdy organizowane jako dowód solidarności z autokracją też nie są nowe: kiedyś (choć mniej licznie) jeździli do Chile by manifestować swą sympatię z upadłą juntą wojskową i dyktatorem Pinochetem. Zawsze w imieniu Polski.

Antykomunizm myli im się z demokracją. Walka z komunizmem (zakonserwowana we wspomnieniu często cudzych dokonań) - z walką o demokrację. Jedynie naiwnością lub nienawistynym zacietrzewieniem tłumaczyć można zapewne zapamiętanie, z jakim brną w tę retoryczną pułapkę. Gdyby ci, którzy tak żarliwie powołują się dziś na antykomunizm jak na jakąś ponadczasową cnotę, mieli kiedyś okazję i chęć zrozumieć totatlitarne zło, to pewnie bez trudu dostrzegliby jego przejawy w działaniach Viktora Orbána.  Pewnie bez trudu zauważyliby jak bardzo się Viktor Orbán upodobnia do Jánosa Kadara.

Zgoda, nie we wszystkim. Z gospodarką Kadar radził sobie lepiej. Starał się Węgry otworzyć na świat, oczywiście na tyle, na ile w komunistycznym kraju pod bacznym sowieckim okiem było to możliwe. Orbán natomiast jest zwolennikiem gospodarczego nacjonalizmu. Kadar nie był Gumułką, nie odwoływał się do nacjonalistycznej, ksenofobicznej retoryki, którą słuchać było tak wyraźnie w wystąpieniu Orbána. Etatystyczna, narodowa gospodarka, wiara w możliwość zbudowania autarchii i religijny, kseofobiczny patriotyzm Orbána bardzo zresztą przypadają pisowskiemu elektoratowi i czytelnikom Gazety Polskiej do gustu.

Ale gdy popatrzeć jak działa partyjna machina Fideszu, sprawnie organizująca capstrzyki i wiece poparcia dla władzy ukochanej przez lud, nie sposób nie dostrzec podobieństw między Kadarem i Orbánem. Te autobusy z prowincji, ludzie z zakładów pracy, te transparenty, wszystkie na tym samym tle, wypisane tą samą farbą, tą samą czcionką: kadaryzm przeżywa na Węgrzech renesans za sprawą antykomunisty Orbána. To w takim kadarowskim wiecu poparcia lidera i jego partii wzięła udział Gazeta Polska. Pod polskimi flagami i pod pisowskimi orłami, jakżeżby inaczej.

2012-03-13

Klimat: morały zachodnich hipsterów

Kiedy się do Google'a wrzuci hasło "obce mody", to większość wyświetlonych odniesień dotyczy Zosi z Pana Tadeusza. Zosia obcych mód nie lubiła, tylko swojskość. Mody na klimatyczne niepokoje też by pewnie nie polubiła. Kwiatki wąchać, grzyby zbierać, na niebo popatrzeć, tak, bo nasze, ale klimat - obcy. Zachodni. Cudze dyrdymały.

© Kadmos-Europa
Po dzielnym wecie polskiego rządu na spotkaniu unijnych ministrów środowiska, na Twiterze bardzo obrodziły uwagi na temat klimatu. A raczej na temat samego weta i bzdurnych wymagań formułowanych pod naszym adresem przez UE w ramach jej polityki przeciwdziałania zmianom klimatycznym. O krytyce polskiego weta jeden z ćwierkających komentatorów rzeczywistości napisał, że to morały zachodnich hipsterów. Właściwe skoro hipster, to wiadomo, że zachodni, bo żaden normalny polski mężczyzna hipsterem raczej nie bedzie. Obca moda. Jak klimatyczne urojenia. Ćwierkający komentator napisał też, że "kiedy przez świat przetaczała się rewolucja przemysłowa, myśmy byli pod zaborami." Twitter wymaga lakoniczności, wiec na wszelki wypadek wyjaśnię: chodzi o to, że inni wtedy budowali fabryki i dymili, a my nie dymiliśmy, bo nie byliśmy niepodlegli. Obcy dymili. Stąd już tylko krok, by zapytać do kogo wtedy należały fabryki. Oczywiście fabryki nie we wszystkich zaborach stały. W Poznańskiem, owszem,  ale już na przykład na Ukrainie polska szlachta utrzymywała niewolnictwo i przed uprzemysłowieniem broniła się rękami i nogami, tudzież batem, jeśli wierzyć Danielowi Beauvois. Pewnie, żeby fabryki nie wpadły w ręce zaborcy. Podoba mi się pogląd, że kiedyś się nie rozwijaliśmy z powodu obcych, więc niech się nam teraz obcy nie wtrącają i morałów nie prawią. Podoba mi się, bo najbardziej lubimy poglądy znane, a ten akurat znamy z państw postkolonialnych. 

Porównań nie brakuje. W Polsce mówi się o polityce klimatycznej UE podobnie, jak w Chinach o prawach czlowieka: smieszna fanaberia bogatego Zachodu, którą chca nam narzucić, żeby zahamować nasz rozwoj. A przeciez musimy nadgonic wiekowe zapóźnienia i nie bedziemy się dzis zajmowac takimi chimeramami. Oni tez o tym nie mysleli, gdy mieli swoją rewolucje przemysłową. Dziś my mamy nasza. Jak bedziemy tak bogaci jak oni, to może też sobie wymyślimy jakieś zabawki.

Czy jednak tylko o chimery chodzi? Trafnie ujął ten dylemat Łukasz Warzecha, też na Twitterze: "Pozostaje tylko pytanie, czy te wszystkie grinpisy działają jako pożyteczni idioci czy po prostu tłuką własny interes." Na tak postawione pytanie jednoznacznie odpowiada Igor Janke: "Bardzo charakterystyczne są reakcje niemieckiej prasy na polskie weto w sprawie dalszych redukcji emisji CO2. (...) Ostre słowa padną też zapewne we Francji, w Wielkiej Brytanii czy Danii. Te kraje mają bowiem bardzo konkretne interesy w tym, by przyjąć wyśrubowane cele redukcyjne. (...) Za ogromnym naciskiem na obniżenie emisji stoją bardzo twarde interesy polityczne i gospodarcze." Chciałoby się powiedziec: no to jesteśmy kwita. Bo my też mamy bardzo ważne interesy polityczne i gospodarcze. Polski rząd wprost to mówi. I na tym właściwie temat można by zakończyć, bo wygląda na to, ze w tej sprawie jest konsensus miedzy rzadem i opozycja. W Polsce wszyscy są przeciw polityce klimatycznej UE. Są jednak niuanse. PO częściej argumentuje, że na dalsze ograniczanie emisji CO2 nas nie stać, że to zrujnuje naszą gospodarkę opartą na węglu. Podobnie eseldowska lewica. W reakcjach PiS i pisopodobnych te argumenty też się pojawiają oczywiscie, ale jako ilustracja istotniejszego zjawiska: oni, czyli Zachód siłą chcą nam swoje mrzonki narzucić żeby nas zniszczyć, a przynajmniej dlatego, że się z nami nie licza i nigdy nie liczyli. Robią to przeciw nam lub wbrew nam lub mimo nas.

Czy jednak choćby z intelektualnej uczciwości, choćby dla ćwiczenia,  nie warto byłoby przyjąć, że klimatyczne troski są nie tylko odziałem "idiotów z grinpisu" lub cyników chcących zarobić naszym kosztem? Może jednak coś innego się za tym też kryje.

Z jakiegoś powodu nie wypada przyznać w Polsce, że zmiany klimatyczne są faktem i że są jednym z największych zagrożeń kolejnych dziesięcioleci. Dlaczego? Z  niedowiarstwa moze: kiedyś trudno bylo Pasteurowi przekonac ludzi, że na świecie są mikroby, i że trzeba myć ręce. Może tak bardzo zagnieździły się bushowskie poglądy na świat. Wszak jego zwolennicy gotowi byli (i są!) z równym przekonaniem zapewniać, że ewolucjonizm ma uzasadnienie jak i że zmian klimatycznych nie ma. Być może Polacy też uważają, że - jak powiedziano w Biblii - dostali Ziemię we władanie by ujarzmić siły natury. Ze względu na mało stresujące położenie geologiczne i klimatyczne, niewielkie jest ryzyko, że przyjdzie tzunami i każe nam zrewidowac pogląd w tej kwestii.

Jest to też problem aksjologiczny. Tak, klimat to też sprawa wartości, ale nie do zaakceptowania, bo obcych. Aż by się chciało powtórzyć, że kiedy się świat rozwijał my byliśmy pod zaborami i się na rozwój cywilizacji nie załapaliśmy. Gdy na świecie pojawiały się kolejne nowe idee i nowe wartości, już nie z religii się wywodzące, my tkwiliśmy w religijnej, chrześcijańskiej aksjologii. I nadal tkwimy. Dlatego, wbrew tradycji polskiego kulturalizmu, polskich humanistów,  nieufnie odnosimy się do wartości nie-religijnych. Jedna z najnowszych, poszanowanie środowiska naturalnego, i wynikająca z niej troska o klimat, wciąż w polskich uszach  budzą nieufność lub przynajmniej rozbawienie. To coś czego nie tylko Skandynawowie, ale nawet Niemcy, Francuzi czy Hiszpanie nie potrafią pojąć. Funkcjonujemy w innych schematach aksjologicznych. Dlatego nie ma porozumienia. Dlatego każda że stron ma wrażenie, że druga strona ukrywa przed nią swe prawdziwe intencje. 




2012-03-12

Lewica zgarnia wszystko

Na Słowacji w wyborach zwyciężył Robert Fico i jego lewicowo-populistyczna partia SMER-SD. To on utworzy nowy rząd. Z 44,4% głosów zdystansowali wszystkie partie prawicowe, żadna nie uzyskała dwucyfrowego wyniku. Chadecka SDKÚ-DS zdobyła zaledwie 6,1% i pożegna się z władzą. To z jej szeregów wywodzi się  Iveta Radičová, premier rządu koalicyjnego, który upadł, bo nie uzyskał wotum zaufania w październiku ubiegłego roku. Bezpośrednią przyczyną kryzys rządowego była kwestia udziału Słowacji, członka strefy euro, w finansowaniu pomocy dla Grecji. Fico wygrał również poprzednie wybory, ale nie uzyskał w parlamencie większości koniecznej do utworzenia rządu. Teraz się udało. 

Robert Fico i José Manuel Barroso, styczeń 2009 ©UE 2012
Fico, który nigdy w polityce wewnętrznej nie kryl się ze swoim populizmem, zapowiada proeuropejską linię. Jego partia była jedyną, która wymieniła w swoim programie wyborczym przygotowania do słowackiego przewodnictwa w Radzie UE. Przypadnie ono na drugą polowę kadencji, w 2016 roku. Do tego czasu Fico będzie miał wiele okazji, by pokazać na czym polega jego proeuropejskość. Zapowiedział, ze Słowacja ma być członkiem strefy euro szanującym swoje zobowiązania. Deficyt budżetowy chce dusić metodami, które nie powinny zagrozić bezpieczeństwu socjalnemu najuboższych. Pięknie. Niepokoi jednak populizm przyszłego premiera. W wielu sprawach jego poglądy nie różnią się zasadniczo od poglądów Viktora Orbana. Za jego poprzednich rządów Unia miała problem  ze słowackim prawem zagrażającym wolności mediów, jak teraz na Węgrzech. Do koalicji słowacko-węgierskiej raczej nie dojdzie tak długo, jak w Budapeszcie będzie niepodzielnie panował prawicowy populista Orban. Konflikt słowacko-węgierski, dotyczący węgierskiej ustawy nadającej etnicznym Węgrom mieszkającym na Słowacji węgierskie obywatelstwo naznaczył poprzednią kadencje Roberta Fico. Rzadko się zdarza, żeby dwa populizmy, dwa nacjonalizmy się dogadały. Nie ma na razie powodu, by przypisywać Fico złe intencje i na zapas obawiać się Budapesztu w Bratysławie. Ale „europejskość” to nie tylko i nie przede wszystkim trzymany w ryzach deficyt finansów publicznych.  To również, jeśli nie przede wszystkim, zrozumienie europejskich wartości, miedzy innymi tych, które Orbanowi są zupełnie obce. 

Deklarowana proeuropejskość przyszłego słowackiego premiera jest oczywiście dobrą wiadomością. Odsuwa jednak jeszcze bardziej możliwość włączenia Słowacji do hipotetycznej, środkowo-europejskiej koalicji antyklimatycznej Tuska. Wkrótce też zobaczymy, czy zwycięstwo lewicy na Słowacji było jaskółką zapowiadającą kolejny sukces lewicy, tym razem we Francji.


2012-03-08

Okęcie jak Lockerbie

"Pani się wróci. I buty zdjąć." ... "No to proszę sobie wziąć ochraniacze z kosza". Rechot. Wymiana rozbawionych spojrzeń spode łba miedzy kolegami: "Nooo, nie wiem, nie wiem... ale jak używane to mało." Uśmiech Jockera.
Piszczy bramka. "No proszę przechodzić" ... "Odwróci się Pan." - Słucham? - "No się Pan odwróci."
Kolejna osoba w kolejce. Młoda, atrakcyjna dziewczyna. "I jeszcze pasek niech Pani zdejmie. Buty. No a to ja mam wiedzieć co piszczy? No ja nie wiem, niech Pani zdejmuje co chce, żeby nie piszczało".  Wymiana rubasznych zerknięć między kolegami. Szczęka wygięta w ósemkę, jak u konia żującego siano. Źrenice uniesione, białka widać jak u Benny'ego Hilla. Ta sama rubaszność. Ale tutaj gratis. Koleżanka mundurowa z udawaną na potrzeby publiczności dezaprobatą potrząsa głową patrząc filuternie acz karcąco w stronę kolegów. Łobuziaki takie.

Okęcie                                                  Kredyt: Wikimedia Commons
Scenka z lotniska im. Fryderyka Szopena, Warszawa. W rolach głównych: lokalna straż graniczna. Role drugoplanowe: pasażerowie. Za każdym razem, kiedy tam jestem, zastanawiam się skąd się ta arogancka przaśność bierze. PRL-u nie pamiętają, bo za młodzi. Ale władczość jak u "funkcjonariuszy służb".  Można taką zobaczyć na lotnisku w Kijowie na przykład i w ogóle w tamtych rejonach. Niby nic człowiek nie zrobił, niczego nie przeskrobał, ale jakiś niepokój czuje, bo nie wiadomo co takiemu czynownikowi uzbrojonemu w Autorytet Władzy do głowy strzeli, więc lepiej przejść niezauważonym.  W Warszawie podobnie, bo widać w oczach pasażerów nieobytych z lokalnością ten sam niepokój i niedowierzanie skryte za sztucznym półuśmiechem. A jednak jest różnica. Bo tam są służbiście sztywni, a tu - nie: swą bezkompromisową wyniosłością przypominają raczej selekcjonerów-wykidajłów z nocnych klubów. Mają jakiś luz: naoglądali się amerykańskich filmów. Jak wyglądaliby w dresie i w kapturze? No nie, to już lepszy ten mundur. Spodnie moro, czarne t-shirty, spluwa, rękawiczki. Ufff... Szkoda, że Okęcie coraz nowocześniejsze, dach jest, nie ma powodu by oczy przed słońcem czarnymi okularami zasłaniać. Ale pasowałoby. Jak u policjantów z Miami by było.
Pamiętam, jak ktoś o pieniackiej widać naturze wyraził brak zrozumienia dla nieuzasadnionej jego zdaniem drobiazgowości kontroli laptopa i niegrzecznej obsługi.  "Robimy co do nas należy. A o Lockerbie [wymawiać LoKErby, z akcentem na ke] Pan słyszał?" Bezczelna uwaga pasażera-pieniacza, że gdy wtedy wybuchła bomba, nikt jeszcze nie słyszał o laptopach nie zrobiła wrażenia. Grożenie skargą do przełożonych rozbawiło strażników niepomiernie: "Aaaa... to bardzo prosimy. Za takie skargi to premie dostajemy". No tak. Nie pogadasz. Lepiej się nawet o pojemniki na ubrania i wyjmowane z kieszeni przedmioty nie upominać. Stoi sześciu chłopa wokół bramki, ludzie trzymają wszystko w rękach. Pasażerowie sami sobie jakoś pomogą, bo podawanie pojemników widać z godnością strażnika nie licuje.

Czasem się zastanawiam, dlaczego na poczcie, za sklepową ladą, w restauracjach albo na kolei wdrażanie "nowoczesnych, europejskich standardów" przyniosło poprawę a w tej akurat służbie nie? Kwestia munduru? Skoro funkcjonariusze straży granicznej wiedzą o Lockerbie, skoro powołują się na procedury, to pewnie mają jakieś szkolenia. Przydałoby się jakieś z zakresu kultury osobistej i podejścia do pasażera. Łatwiej byłoby na Okęciu czekać na samolot.

2012-03-05

Cejrowski subiektywnie o buddyzmie

Nie rozumiem zaskoczenia, że Cejrowski mówił subiektywnie o religii innej niż swoja, jedyna prawdziwa, katolicka (TokFM).  W końcu subiektywizm, to jego znak firmowy. Nigdy tego przed nikim nie ukrywał. Nie przeszkadza to i nie przeszkadzało w chwili podpisywania z nim kontraktu telewizji TVN, która z kolei swoim znakiem firmowym ogłosiła obiektywizm. Ich wybór. Uznali pewnie, że znany z poglądów na prawo od Radia Maryja gawędziarz wypełni z nawiązką katolicko-nacjonalityczną kwotę i doda stacji wiarygodności. I obiektywizmu.  I o otwartości zaświadczy. Żeby na straszliwy zarzut, że jest to tuba liberałów i socjałów można było krytykom odpowiedzieć: jak to? mamy Cejrowskiego! Powiem otwarcie: zgadzam się z tym punktem widzenia w imię wolności słowa. A z powodu ideowej estetyki, programów Cejrowskiego raczej nie oglądam. Też mam swoją kwotę.

Ten o buddyzmie jednak obejrzałem. Bez większego zaskoczenia odnotowałem, że to ten sam Cejrowski z  "WC Kwadransa". Pomyślałem, że pewnie TVN uznał, iż wysyłając Cejrowskiego z dala od Europy, pozbawi go możliwości wygłaszania poglądów uważanych dziś (ale nie w latach dwudziestych ubiegłego wieku) za mało europejskie. A tu figa. Nabrał ich. O buddyzmie mówił jak niejeden wiejski proboszcz: z rozbawionym, zadufanym nieokrzesaniem eksperta od wszechświata, bo przecież jego Bóg wszechświat stworzył, to co ma o nim nie mówić. Wolno mu. Wie.

Gdyby po jakiejś kolejnej wpadce TVN rozstał się jednak z Cejrowskim (tak jak kiedyś publiczna telewizja, ponoć po odmowie emisji tego właśnie odcinka programu "Boso"), mam sugestię dla nowej telewizji, która przyjmie go do pracy, kierując się tvnowską logiką: Cejrowski powinien poprowadzić poradnik o kuchniach świata. Tyle jest rzeczy do opowiedzenia!

2012-03-01

Podwójne standardy

Viktor Orbán                    ©Wikimedia commons 
Parę dni temu The Wall Street Journal zarzucił UE stosowanie podwójnych standardów, innych wobec państw małych, innych wobec państw dużych. Przyznaję, artykułu nie czytałem, znam tylko fragmenty z prasy czeskiej (od Klausa) i węgierskiej (od Orbana). W obu krajach artykuł wzbudził wielki entuzjazm i szeroko był cytowany, bo wreszcie ktoś z zewnątrz niesprawiedliwość zauważył. Teza jest taka, że gdyby Węgry były ważniejsze (tzn. bogatsze, większe, ze "starej Unii"), to by się Komisja na krytykę nie poważyła. Tymczasem prawda jest taka, że jeśli za ową niesprawiedliwość przyjąć wszczęte przez Komisję procedury naruszenia przez Budapeszt unijnego prawa, to Węgry wcale najgorzej nie wypadają w statystykach na tle innych państw, mniejszych i większych. Ciekawe też, że gdy Komisja ostro skrytykowała Francję za okólnik dotyczący Romów nikt (no, może poza Francuzami) nie krzyczał, że to podwójne standardy (mimo, że sytuacja Romów w niejednym europejskim kraju jest jednak gorsza niż we Francji, na przykład w Rumunii albo na Słowacji).

O stosowaniu podwójnych standardów czyta się regularnie i nie tylko w odniesieniu do UE. A czasem się nie czyta, choć nie wiadomo dlaczego. Gazety donoszą dziś o nowej polityce ochrony prywatności wprowadzonej przez Google'a. Google od chwili rozwinięcia skrzydeł i wprowadzenia szeregu usług, jak Gmail na przykład, nieustannie zwiększa ochronę prywatności swoich użytkowników i powoli dochodzi do tak ścisłej ochrony, że owej prywatności coraz trudniej się doszukać. Wszystko to oczywiście dla naszej wygody, bo po co mamy sami dokonywać wyborów i selekcji, po co mamy tracić czas na jakiekolwiek decyzje: Google zrobi to za nas. Wystarczy, że lepiej nas pozna. Pozna nas lepiej, niż my sami się znamy i spakuje w logarytm.

To niezwykłe, że działania Google'a nie budzą niepokoju internautów podskakujących tysiącami na ulicach i placach w obronie wolności i prywatności zagrożonej przez ACTA. Ktoś powie, że to kwestia zaufania. Rządy, instytucje, międzynarodowe organizacje go nie mają, roztrwoniły przez lata, obywatele przestali szanować oficjalne, reprezentujące ich struktury. Skąd jednak bierze się zaufanie do prywatnych firm, których liczona w bilionach wartość jest wartością naszych kliknięć, naszych spojrzeń na ekran, naszej zawłaszczonej prywatności? Nie wiadomo. Brak zaufania tłumaczy stosunek ludzi do rządów. Naiwność tłumaczy ich stosunek do Google'a i innych jemu podobnych.



Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...