2012-04-18

ACTA: będzie plan B?

Protest przeciwko  porozumieniu ACTA zakończy się pewnie wielkim zwycięstwem, zwycięstwem internetowego populizmu. Nie, nie popieram ACTA, ale w odróżnieniu od wielu oponentów tego porozumienia przeczytałem je i wiem, że ich zarzuty dotyczą koncepcji praw autorskich, koncepcji własności intelektualnej w ogóle, a nie tego akurat dokumentu. Zwycięstwo będzie polegało na tym, że Parlament Europejski to porozumienie odrzuci. Gdyby nie masowe protesty, europosłowie nie odczytaliby ACTA w sposób tak krytyczny, jak pewnie odczytają. A bez akceptacji Parlamentu porozumienie nie będzie mogło w UE obowiązywać. Bez udziału UE natomiast porozumienie nie będzie miało większego sensu.



Komisja Europejska zapytała Europejski Trybunał Sprawiedliwości, czy porozumienie ACTA jest zgodne z unijnymi traktatami UE i z Kartą Praw Podstawowych (której nota bene Polska, najsilniej protestujący przeciw ACTA  kraj, wciąż nie podpisała). Komisarz ds. handlu De Gucht wezwał Parlament Europejski by z głosowaniem nad ACTA poczekał na ocenę Trybunału, ale Parlament wypowie się prawdopodobnie wcześniej, co stworzy absurdalną z prawnego punktu widzenia sytuację, bo Trybunał będzie musiał oceniac porozumienie, które i tak w wyniku  parlamentarnego weta straci rację bytu. 



USA, które są inicjatorem porozumienia ACTA, zdają sobie sprawę, że z dokumentu w obecnym brzmieniu trzeba będzie prawdopodobnie zrezygnować. Dlatego, wraz z  kilkoma innymi państwami, którym na ACTA szczególnie zależy (np. Francji) przygotowały już ponoć ACTA bis, które zamierzają przedstawić swoim najważniejszym partnerom na zbliżającym sie szczycie G8 (Francja, Japonia, Kanada, Niemcy, Rosja, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Włochy). Szczyt odbędzie się 18-19 maja w Camp David, w miejscu niedostępnym praktycznie dla publiczności. I o to chodzi: publicznością szczytu byliby bowiem, jak zwykle, altermondialiści i, jak nigdy dotychczas, przeciwnicy porozumienia ACTA, obrońcy "wolnego internetu".  Po co to komu? Gdyby szczyt odbył się w Chicago, jak pierwotnie planowano, do protestujących przeciw obowiązującemu obecnie na świecie porządkowi dołączyliby niechybnie przeciwnicy NATO, bo spotkanie przywódców państw należących do Sojuszu miało się odbyć w tym samym czasie i miejscu. Amerykańska administracja chciała tego uniknąć.  Do mediów wyciekł jednak przygotowany na G8  dokument roboczy poświęcony ochronie praw intelektualnych. Dla wielu przeciwników ACTA jest to szkic planu B, zarys porozumienia ACTA bis.

Można się oczywiście zastanawiać, jak zwolennicy "wolnego internetu" zareagują na próbę reaktywacji, czy też przemalowania znienawidzonego porozumienia: pojada do Camp David, zetrą się z policją, dadzą czadu? Ale naprawdę ważne pytanie brzmi inaczej: czy obrońcy wolnego internetu porozumieją się co do nowej koncepcji wolności, co do nowego jej wymiaru; czy będą bronic wolności również na przekór praktykom wielkich korporacji, takich jak Google, śledzących każdy krok użytkownika internetu, monopolizujących dostępne w sieci usługi? Prościej pewnie jest w białej masce protestować przeciw porozumieniu, które jest emanacją, a nie źródłem systemu obrony własności intelektualnej; które jest jego kodyfikacją na poziomie międzynarodowym, ale na pewno nie rozwinięciem; które utrwala archaiczny i niesprawiedliwy system z czasów, gdy o dylematach doby internetu nie śniło sie filozofom, ale na pewno go nie tworzy.

2012-04-16

Zdrowe, bo polskie

Polacy są przekonani, że polska żywność jest najlepsza na świecie: najsmaczniejsza, bo Polacy lubią zjeść; najzdrowsza, bo swojego chowu wszystko i naturalne. Nic w tym dziwnego, wiele narodowości ma o swojej żywności dobre zdanie. Jeżeli jeszcze zagranicą ją kupują, to już na pewno wiadomo, że musi być dobra, byle czego by nie kupowali.

Polscy producenci żywności rzeczywiście dużo eksportują i nawet jeżeli konkurencyjna cena produktów i słabość złotego sprzyjają ich sukcesowi, to nie są jedynym wytłumaczeniem tego sukcesu: jakość robi swoje. Ale jeżeli głównym atutem  i znakiem rozpoznawczym polskiej żywności ma być jakość, to o jej uznanie trzeba walczyć. Poważnie traktować każdą rysę na wizerunku, nawet najmniejszą.  Reagować na każdą krytykę, która może marce zaszkodzić.

A tych rys jest coraz więcej. Rosyjskie embargo na mięso można było tłumaczyć względami politycznymi. Nie było ono w stanie zmniejszyć zaufania do polskich produktów w UE. Ale już użycie w masarniach zanieczyszczonej soli, przeznaczonej do posypywania zimą dróg, a nie pożywienia, powinno się spotkać z silną reakcją, po której nie byłoby wątpliwości: Polacy z jakością żywności nie żartują. Tymczasem z oniemieniem poznawałem kolejne doniesienia w tej sprawie. Najważniejszym zmartwieniem kontrolerów było uniknięcie bankructwa firm używających nie przewidzianej do celów spożywczych soli. Z ogłoszeniem wyników badań jej szkodliwości dla zdrowia zwlekano. By w końcu oznajmić, że nic się nie stało, bo sól co prawda nie jest przeznaczona do spożycia, ale przecież nikomu nic się nie stało. Zareagowali Czesi. Ogłoszono komunikaty ostrzegające przed jakością importowanego z Polski jedzenia. Ich reakcje wzmocniły się w ostatnich dniach, w wyniku afery z suszem jajecznym.

I co? Słucham w telewizji ministra Marka Sawickiego i uszom nie wierzę: Czesi protestują, bo to mały kraj, mały rynek. Z zazdrości protestują, bo nie są w stanie sprostać polskiej konkurencji. Gdy podobne, mniejsze lub większe problemy pojawiały się we Francji czy we Włoszech, tamtejsi ministrowie na głowie stawali, by przekonać zarówno krajowych jak i zagranicznych konsumentów, że nie będzie tolerancji dla uchybień.

Tak jest w krajach, w które od zawsze słyną ze świetnej żywności, z doskonałej kuchni i z dobrego smaku. Polska jest na dorobku, i to wyłącznie w pierwszej dziedzinie. Banalizowanie takich przypadków jak sól przemysłowa w kiełbasie albo erzac jajek w herbatnikach to głupota i dowód całkowitej nieświadomości skutków tego rodzaju nonszalancji w dłuższej perspektywie. O ile na delikatność podniebień krajowych decydentów i na ich gastronomiczną wrażliwość liczyć nie można, o tyle pewnego wyczulenia na reakcje rynku należałoby oczekiwać. Nawet od ministra z PSL.

Czeskiego embarga obawiać się nie należy, bo zgodnie z unijnym prawem jeżeli produkt jest dopuszczony do sprzedaży w jednym kraju członkowskim to i w pozostałych ma prawo pojawić się na rynku. Musiałoby zaistnieć bezsprzecznie udowodnione zagrożenie zdrowia lub życia konsumentów, by sprzedaż została wstrzymana. Ale Czesi mogą przestać kupować polską żywność bez żadnego oficjalnego embarga. Pełne gracji wywody ministra Sawickiego (może następnym razem wprost powie: a co tam Pepiki?) na pewno nie pomogą, gdy przestaną wierzyć, że polska żywność jest dobra i zdrowa. Czesi i inni.  Bo dobra marka to skarb. Jest właśnie trwoniony.

Może wkrótce zamiast hasłem "Dobre, bo polskie" będziemy reklamować polską żywność sloganem "Polakowi nie zaszkodziło, to i tobie nie zaszkodzi"?

2012-04-04

Powrót Pomarańczowej Alternatywy

Plakat "Pomarańczowej Alternatywy", 1987. © Wikimedia Commons

Przypomniałem sobie po raz kolejny Pomarańczową Alternatywę, gdy widziałem podskakujących na ulicach przeciwników porozumienia ACTA. I ich białe maski Anonymousa.  Czy jednak chodziło o to samo? Pozornie tak, bo znowu poszło o obronę wolności. W obu przypadkach obserwowaliśmy przełamanie marazmu społeczeństwa. Absurd posłużył ponownie za broń. Ale coś mi jednak mówi , że sklonowanie krasnoludka się nie powiodło. Podobieństwa były pozorne. I wolność i walka o nią też były całkiem inne.

Dziś Łotysze sadzą kwiaty w dziurach drogowych. Polakom nie trzeba tłumaczyć dlaczego: kłopoty i poczucie humoru podobne. Łotysze domagają się od państwa skuteczności i gospodarności, domagają się minimalnej wygody i maja do tego prawo. Pewnie, że sprawa to mniej wzniosła niż wolność. Ale znowu konkluzja ta sama: z władzą na poważnie nie można. Mimo wszystkich różnic, trudno nie dostrzec podobieństw między wszystkimi tymi happeningami. Są wyrazem bezsilności. Przepaści między rządzącymi i społeczeństwem. Za czasów Pomarańczowej Alternatywy władza była narzucona, biła pałą i wsadzała do więzienia niepokornych, ale obojętni, niezaangażowani - tak jak i dziś mieli święty spokój. Teraz jest demokracja, na Łotwie i w Polsce, a kwiaty w drogowych dziurach i białe maski na twarzach przeciwników ACTA wyrażają protest przeciw demokratycznie wybranej przedstawicielskiej władzy. Co się stało?

Mrożek, mistrz absurdu, powiedział kiedyś, że totalitaryzm już się skompromitował. Teraz czas na demokrację. Kiedyś można było powiedzieć, że kompromitacja totalitaryzmu była kompromitacją władzy. Czy dziś to samo można by powiedzieć o demokracji? Przestrzegałbym przed tym. Bo kompromitacja demokracji byłaby kompromitacją już nie władzy, ale nas wszystkich. I jeszcze jedna zasadnicza różnica: obojętna większość, nierozumny tłum wolnych obywateli swoim niezaangażowaniem umacniał totalitaryzm; ale demokrację - osłabia. Humor i śmiech jako wyraz indywidualnej wolności godzą w autorytaryzm. Zawsze. Ale w demokracji mistrzom absurdu i gwiazdom kabaretu jest trudniej. Śmiech brzmi banalnie, bo wolno się śmiać (w Polsce: ze wszystkiego, z wyjątkiem katolickich symboli), nie musi on być maską wolności bo wolność nie potrzebuje maski (nawet maski Anonymousa, teatralnego atrybutu). A jednak okazuje się skuteczny jako nośnik newsowej prowokacji. By zaistnieć, potrzebuje kamery. I jeżeli rzeczywiście demokracja w swojej ewolucji doszła do stadium, w którym mechanizm ten staje się najskuteczniejszą formą wpływania zaangażowanych obywateli na decyzje władz, skuteczniejszym niż wybory, to rzeczywiście z demokracją jest niedobrze.



Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...