2012-08-24

Samaras: Grecja potrzebuje trochę powietrza

Barroso i Samaras w Atenach 26/7/12 ©UE2012
Wczoraj premier Grecji Antonis Samaras spotkał się w Berlinie z niemiecką kanclerz Angelą Merkel i prezydentem Francji François Hollandem. Grecja chce więcej czasu od europejskich partnerów na wykonanie pracy domowej (głównie zduszenie deficytu budżetowego), która warunkuje dalszą pomoc. Samaras nie zgadza się z opinią (głoszoną m. in. przez niemieckiego ministra finansów Wolfganga Schäuble), że dodatkowe dwa lata na przeprowadzenie reform i zrealizowanie oszczędności, oznaczać będę dla państw UE składających się na pomoc dla Grecji dodatkowe koszty. "Nie chcemy więcej pieniędzy – mówi Samaras. Szybkie przebudzenie gospodarki może nawet sprawić, że będziemy ich potrzebować mniej. Szybki powrót do wzrostu gospodarczego oznacza więcej dochodów z podatków i mniej deficytu w nadchodzących latach."


Polecam wywiad z Samarasem w dzisiejszym Le Monde (z którego pochodzi powyższy cytat), przeprowadzonym przeddzień jego spotkania z Hollandem i z Merkel. Samaras ostrzega w nim między innym, że postawienie Grecji pod murem, a tym samym zmuszenie jej do wyjścia ze strefy euro, zakończyłoby się dla UE „geopolitycznym koszmarem”, zwłaszcza w kontekście obecnego światowego kryzysu gospodarczej i sytuacji na Bliskim Wschodzie.

Ostatnie deklaracje Samarasa na temat przeprowadzanych reform i czynionych postępów zostały dobrze przyjęte przez światowe giełdy i przyczyniłysię do umocnienia (w środę) euro w stosunku do dolara. Teraz zarówno rynki jak i Samaras potrzebują szybkiej decyzji. Nikt nie spodziewał się, że jego wczorajsza rozmowa z Hollandem i Merkel przyniesie natychmiastowy przełom, bo – pomijając już wymogi procesu decyzyjnego w Eurogrupie – propozycje Samarasa są trudne do przyjęcia nie tylko z powodów finansowych, ale też politycznych. Nie tylko we Francji i w Niemczech, dwóch państwach w największym stopniu zaangażowanych finansowo w pomoc dla Grecji. W Holandii 12 września odbędą wybory parlamentarne i jest raczej mało prawdopodobne, żeby jakieś ważne decyzje zapadły przed tą datą. Zwłaszcza, gdyby miały oznaczać jakiekolwiek ustępstwa wobec Grecji.  Wyborcy dobrze by ich nie przyjęli.

Oto kilka liczb:
  • Od maja 2010 do końca czerwca 2012 Grecja otrzymała od państw strefy  euro pomoc w wysokości 127 miliardów euro. Wraz z pomocą z MFW – 149 miliardow euro.
  • W ciągu dwóch lat cięcia budżetowe w Grecji wyniosły 25% PKB.
  • Koalicja rządowa poszukuje sposobu na kolejne 11,7 miliardów euro oszczędności – to dalsze 5,5% PKB.
  • Od początku reform poziom życia w Grecji obniżył się o 35%.
  • Wyjście Grecji eurolandu oznaczałoby dodatkowy spadek poziomu życia o 70%.
  • Grecja odnotowuje recesję od 5 lat.
  • W 2012, po raz drugi z rzędu, grecka gospodarka skurczy się o 7%.
  • Średni poziom bezrobocia wynosi 23% (50% wśród młodych ludzi).
  • Grecja ma pierwszy wielopartyjny rząd od 60 lat.

Nowy mur berliński w UE

Mur berliński w 1986 Wikimedia Commons
Kryzys gospodarczy zaostrza podziały między państwami UE. Nie chodzi już jednak o "stare" i "nowe" państwa członkowskie, jak zwykło się mówić. Linia podziału przebiega między zdrową gospodarczo północą a słabującym południem. Wczoraj ministrowie spraw zagranicznych Niemiec, Łotwy, Litwy i Estonii podpisali w Rydze oświadczenie przestrzegające przed pogłębianiem tych podziałów. Podobne obawy wyraził też minister spraw zagranicznych Finlandii Aleksander Stubb, nota bene jeden z najbardziej pro-europejskich polityków UE. "Nie chcemy nowego muru berlińskiego"- powiedział w wywiadzie dla szwedzkiego dziennika Dagens Nyheter.
Warto w Polsce pamiętać, że o takich rzeczach w Europie się mówi, bo od zakończenia naszej prezydencji zarówno publicystyka jak i rząd zajmują się kwestiami unijnymi niewiele, a jeśli już – to w sposób intelektualnie płytki i geopolitycznie prowincjonalny, niepojęty w jednym z największych unijnych państw.

2012-08-21

Łatwiej uwierzyć w smoka wawelskiego niż w ocieplenie klimatyczne

Todd Akin, republikański kongresmen i kandydat do Senatu, wywołał burzę wyrażając pogląd, że organizm kobiety sam może zablokować ciążę, jeśli padła ona ofiarą "gwałtu we właściwym znaczeniu tego słowa". Nie dość, że kobiecy organizm sam sobie poradzi z niechcianą ciążą, to jeszcze dostarczy dowodu na zasadność oskarżenia o gwałt: organizm obroni się tylko przed prawdziwym gwałtem. Nie trzeba chyba nadmieniać, że Akin jest zaangażowanym przeciwnikiem aborcji. Każdej aborcji, nawet wtedy, gdy ciąża jest wynikiem gwałtu albo kazirodztwa. Nie wiadomo, co bardziej powinno dziwić: głęboka ignorancja osoby publicznej czy fakt, że znajduje ona wyborców skłonnych w absurdy uwierzyć. Zwykle przy takich okazjach pastwimy się nad biednymi Amerykanami posądzając ich o skąpą wiedzę o świecie. Fakt, że aż 40 proc. Amerykanów wierzy, że człowiek wygląda tak jak Bóg go stworzył. To w USA (ale też w Korei Południowej) kreacjonizm jest najbardziej popularny.


Nessy z Loch Ness (makieta, prawdziwy "dinozaur" chyba nie żyje)
Ale i w Polsce ma on wielu zwolenników. W 2006 roku Profesor Maciej Giertych, wówczas europoseł, zwołał konferencję prasową w Parlamencie Europejskim by oznajmić, że teoria ewolucji nie powinna być wykładana w szkołach. Dowodząc słuszności wyznawanej przez siebie teorii kreacjonistycznej postawił tezę, że ludzie żyli w tych samych czasach co dinozaury.  By nie zostać gołosłownym przywołał przykład… smoka wawelskiego. Potwór zapisał się w ludzkiej pamięci jako smok, ale zdaniem profesora-kreacjonisty był po prostu dinozaurem. Podobnie jak szkocki potwór Nessy, ten z Loch Ness. Ale Profesor nie jest przypadkiem odosobnionym.

Jak donosi Gazeta Wyborcza (21/08/2012), powołując się na badania hiszpańskiej Fundacji BBVA, tylko co drugi Polak wie, że ludzie nie żyli w epoce dinozaurów. Hiszpańskie badanie ukazuje zatrważającą ignorancję Polaków jeśli chodzi o wiedzę naukową. Tak, Amerykanie wypadają znacznie lepiej, jeśli za wskaźnik przyjąć średnią obiektywną wiedzę naukową (bo już w kreacjonizmie są nie do pobicia). Wyniki badań pozwalają lepiej zrozumieć dlaczego tak trudno Polakom uwierzyć w zmiany klimatyczne i dlaczego ochronę środowiska, wydatki na badania i na naukę tak wielu uważa za trwonienie pieniędzy. Eurosceptycy oskarżają naturalnie UE o wymuszanie na uległych polskich władzach tego „marnotrawstwa”, które pożytek, naszym kosztem, przynosi innym. Twitter i internetowe czaty roją się o tego rodzaju opinii głoszonych zarówno przez anonimowych autorów i  jak i przez znanych, zwykle narodowo-konserwatywnych, publicystów. 

Płaska Ziemia, bez zmian klimatycznych (kredyt:Wikimedia commons)
To niepojęte jak duża jest liczba osób, które reagują na doniesienia o zmianie klimatu tak, jak pierwsi oponenci Karola Darwina reagowali na tezę, że człowiek mógłby pochodzić od małpy. Wiele trzeba było lat, by ludzie uwierzyli, że Ziemia nie jest płaska. Trochę szybciej poszło z przekonaniem ludzi, że kolej żelazna nie jest wymysłem diabla. To jednak było w czasach, gdy nie było powszechnego szkolnictwa, absolwenci nie tylko wyższych uczelni, ale nawet liceów byli rzadkością, nie było internetu ani telewizji. Dziś to wszystko jest.  Ile lat będzie potrzeba, by Polacy uwierzyli, że klimat się zmienia? Jakaś przaśna zawziętość, buta ignorancji nie pozwala przyjąć do wiadomości tego, co do czego zgodziły się najpotężniejsze umysły planety, opierając swą wiedzę na wieloletnich badaniach.

Za teorią promowaną przez obcych kryje się oczywiście zło wymierzone w nas. Każda wzmianka o promowaniu przez UE inwestycji w naukę i w badania jest postrzegana jak zamach na "polskie" pieniądze, konieczne do realizacji prawdziwych priorytetów: budowy dróg i autostrad. Każda inicjatywa UE w dziedzinie polityki klimatycznej, ograniczenia emisji CO2, jest postrzega jako dowód zmowy obcych, tak przerażonych konkurencją polskiej lokomotywy gospodarczej, lokomotywy węglowej rzecz jasna, że posunęli się do wymyślenia bzdur o zmianie klimatu! A przecież można bronić swoich interesów – bo to oczywiste, że takie partykularne interesy istnieją - nie przecząc faktom i nie blokując tych inicjatyw, które są zgodne z interesem ogólnym. 

2012-08-20

Polityka na ratunek gospodarce


Euro trzyma się mocno, jest stabilną walutą, a państwa strefy euro są znacznie mniej zadłużone niż Stany Zjednoczone lub Japonia. Nie ma wiec kryzysu euro, jest kryzys instytucji Eurolandu – uważają Jürgen Habermas, Peter Bofinger i Julian Nida-Rümelin. We  wspólnym tekście, opublikowanym na początku sierpnia w Frakfurter Allgemeine Zeitung i przedrukowanym w ostatni weekend przez Gazetę Wyborcza, stawiają tezę, że ratunkiem dla strefy euro, a tym samym sposobem na wyjście z kryzysu, jest głębsza integracja polityczna UE. Koncentrują swą krytykę na politykach, którzy nie są w stanie dostrzec tej oczywistości, bo nie potrafią i nie mają odwagi patrzeć w przyszłość. Pokładają natomiast nadzieję w obywatelach, którzy udzielą demokratycznego poparcia głębszej integracji politycznej. 

Unia monetarna, ale bardziej polityczna
To teza znana z innych publikacji, również samego Habermasa. Mimo albo raczej z powodu sympatii, jaką czuję do tego punktu widzenia, martwi mnie proponowany pomysł na zmianę tego stanu rzeczy. Nie, że zły. Tylko niestety niewykonalny. Bo zadanie, jakie chce krótkowzrocznym politykom powierzyć Habearmas, przez tych polityków wykonane być nie może. Autorzy mają oczywiście rację wzywając do silniejszej integracji politycznej. Jej brak i wynikająca z niej gospodarcza i polityczna konkurencja między państwami, to jeden z głównych powodów, które doprowadziły do rozwiązania w 1927 roku, po 62 latach funkcjonowania, Łacińskiej Unii Monetarnej. Co ciekawe, również wtedy najsłabszym ogniwem unii okazała się Grecja, której gospodarka w 1892 roku została objęta daleko posuniętym nadzorem partnerów. Również dolar, który od 1792 roku stal się "dewizą federalną" USA, nie przetrwałby bez politycznej integracji stanów. Od samego początku uwspólniono dług publiczny, do czego nawołuje dziś Komisja Europejska, a o czym nie chce słyszeć Angela Merkel (krytykowana za to przez Habermasa).  Autorzy tekstu wzywają do wprowadzenia euro-obligacji, zaproponowanych już dwa lata temu przez José Manuela Barroso.

Euroland jako podstawa unii politycznej – raczej nie wypali
Zdaniem autorów tekstu, pogłębienie politycznej  integracji miedzy państwami UE jest niezbędne dla utrzymania euro. Po pierwsze, proponują unię polityczną najpierw wśród 17 członków Eurolandu. Ten pozornie logiczny postulat (bo unia polityczna ma uratować unię walutową) rozbija się jednak o ważną polityczną barierę: może tak powinno być, skąd jednak przekonanie, że to akurat wśród tej siedemnastki znajdą się państwa skłonne silniej się zintegrować? Skłonny byłby na pewno Luksemburg, pewnie dołączyłaby Belgia, ale Holandia? Ale Finlandia? Przetrwanie strefy euro jest fundamentalne nie tylko dla gospodarki UE, ale dla idei europejskiej jedności. Ma rację Habermas mówiąc, że "rezygnacja z idei europejskiej jedności oznaczałaby wypisanie się ze światowej historii". Ale skoro tak, to sojuszników do unii politycznej może należałoby poszukać też poza Eurolandem.

Zły moment na integrację polityczną - niestety
Po drugie, trudno się nie zgodzić, że głęboka reforma instytucji Eurolandu i w ogóle gospodarczego ustroju UE najbardziej przydałaby się teraz. Jednak właśnie teraz najtrudniej ją przeprowadzić. Habermas chce nowego konwentu i nowej debaty o europejskiej konstytucji. Można żałować, że nie dało się wszystkiego zrobić za Delorsa, trudno. Później, gdy konwent pod przewodnictwem nazbyt ambitnego Valérego Giscrada d'Estaing miał obdarzyć UE konstytucją, renacjonalizacja umysłów zbiegła się w czasie ze spadkiem jakości klasy politycznej. Już wtedy było za późno. Albo za wcześnie. Ideowe przedwiośnie, pora niczyja, trwa do dzisiaj. Na pewno czas kryzysu – gospodarczego i ideowego – nie jest najlepszym momentem, by udało się to, co nie powiodło się wtedy. Przekonanie, że teraz projekt poprą obywatele (skoro na polityków nie ma co liczyć) jest tak piękne, jak wiele przekonań Habermasa, ale niestety oderwane od rzeczywistości. Obywatele nie popierają reform. Zwłaszcza w czasie kryzysu. Słabowitość demokracji państw członkowskich sumuje się w tak zwany deficyt demokratyczny UE i nie jest prawdą, że sami obywatele nie ponoszą za to odpowiedzialności. Tak samo jak trudno uwolnić greckich obywateli od wszelkiej odpowiedzialności za gospodarczą zapaść ich państwa.

Reforma jest przecież w toku - bez fajerwerków
Autorzy artykułu nawołują do reformy instytucji Eurolandu. Mają rację. Proponują rozwiązania, ale przecież wiele z tych rozwiązań jest wprowadzanych a reforma jest w toku. Silniejszy i bardziej skuteczny nadzór nad instytucjami finansowymi i nowe zasady działania sektora bankowego, z bezpieczniejszym systemem gwarancji dla obywateli trzymających w bankach pieniądze, wspólny mechanizm ratunkowy na wypadek kolejnych zapaści, ściślejsza koordynacja polityki gospodarczej państw członkowskich, koordynacja i kontrola narodowych budżetów – to wszystko się dzieje. Powstają nowe fundamenty ustroju gospodarczego i funkcjonowania systemu finansów publicznych. To prawda, że pozytywne skutki tych działań będzie widać nieco później. Nigdzie na świecie nie dokonuje się jednak tak głęboka reforma stabilizująca i uwiarygodniająca cały system jak w Eurolandzie. Polska ma oczywiście rację uczestnicząc w tym procesie na ile się da. Natomiast brak polskiej strategii, ba: zwyklej opinii rządu na temat powstającej unii bankowej jest dowodem politycznej krótkowzroczności, o której mówi Habermas.

Natomiast pomysł, by tę reformę instytucji przywdziać w polityczną nadbudowę, choć kuszący, nie brzmi w obecnej sytuacji przekonująco. Ale bardzo bym chciał, żeby Habermas skuteczniej przekonywał do swoich przekonań, by zyskiwał zwolenników. To oni, w ustabilizowanej gospodarczo UE, zrobią następny krok, w stronę ukonstytuowania "wspólnej, ponadnarodowej struktury demokratycznej, która nie byłaby państwem federalnym" – jak mówi Habermas.  Krok rzeczywiscie niezbędny. W przyszłości. 

2012-08-17

Orientalna wspólnota Kościoła i Cerkwi


Wzajemne przebaczenie i wezwanie do pojednania, które znalazły się we wspólnym przesłaniu Kościoła katolickiego w Polsce i Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej giną w medialnych dywagacjach na temat historycznego spotkania i pojednania narodów. Wizyta Cyryla I ma oprawę państwową a jej narodowy charakter jest przez większość komentatorów uważany za oczywistość, choć abp. Michalik i Cyryl I pozostają bardziej wstrzemięźliwi, jeśli chodzi o państwowo-narodowy charakter wizyty, podkreślając jej wymiar duchowy.

To bardzo dobrze, że katolicy chcą się godzić z prawosławnymi. Jeżeli przy tym chcą to czynić, jako Polacy i jako Rosjanie, ich sprawa. Nic też zdrożnego w tym, że w ich imieniu robią to ich instytucje. Natomiast przestrzegałbym polityków i komentatorów przed propagowaniem poglądu, że chodzi o ważne wydarzenie między dwoma narodami. Nie życzyłbym sobie, żeby te religijne instytucje, w narodowej lub państwowej oprawie, robiły cokolwiek w moim imieniu.  Po pierwsze, tak samo jak Kościół nie może się w moim imieniu z nikim różnić, tak samo nie może się z nikim godzić. Nie utożsamiam się z autorami przesłania, a jako jego mimowolny odbiorca, po prostu go nie przyjmuję. Po drugie, zgoda między wspólnotami religijnymi budowana przez hierarchów na tym, co dla nich wspólne budzi mój niepokój, bo wiele z tych wspólnych zasad i poglądów jest w politycznych realiach nie do pogodzenia z nowoczesnym, demokratycznym państwem.

Świeckość to ateizm, ateizm to grzech
Nie wiem dlaczego przygotowanie przesłania zabrało aż dwa lata, bo nie ma w nim nic zaskakującego ani nowego. Całe zło tego świata jest wynikiem grzechu. Wśród najcięższych grzechów, będących hańbą "współczesnej" cywilizacji, są terroryzm i konflikty zbrojne na równi z aborcją i eutanazją. Trzeba bronić rodziny jako związku między kobietą i mężczyzną. Na czele fundamentalnych swobód jest wolność religijna, ale nie obejmuje ona odrzucenia religii. Natomiast obrona praw związków osób tej samej płci odbywa się tylko pod pretekstem wolności, bo oczywiście z prawdziwą wolnością nie ma ona nic wspólnego. Swoboda religijna oznacza przede wszystkim obecność Kościoła w życiu publicznym i symboli religijnych w przestrzeni publicznej. Odmienna opinia w tej kwestii to fałszywie pojęta świeckość, fundamentalistyczna, będąca odmiana ateizmu (sic!). Jak powiedział abp Michalik "chrześcijanin nigdy nie może uważać, że wiara to fakt prywatny". Z przesłania wynika, że nikt nie może. Przedstawiciele obu wyznań uznają autonomię władzy świeckiej i władzy kościelnej. Ale nie jej rozdział. Opowiadają się za współpracą z władzą świecką. To konkordatowe ujęcie tematu nie dziwi, skoro jest konkordat. Ale nawet w państwie, które w XX wieku zagwarantowało konkordatową autonomię feudalnej instytucji religijnej, dziwi obecność członków rządu na tej uroczystości. Dziwi przez sekundę, bo w końcu jest to rząd, który nie przyjęła Karty praw podstawowych UE i odmówiła ratyfikacji konwencji Rady Europy ws. przemocy wobec kobiet. Polskiemu państwu bliżej do koncepcji świeckości i praw fundamentalnych wyrażonych w prawosławno-katolickim przesłaniu niż do zasady praktyki uważanych w UE za europejskie.

Orientalność polskiego katolicyzmu
Wizyta Cyryla I stała się okazją do większej niż zwykle obecności przedstawicieli Cerkwi w polskich mediach. To wyjątkowa sytuacja, bo wyznaniowa kwota jest przecież zwykle wypełniona w 99% przez katolików. Więcej też artykułów o prawosławiu. To dobrze, bo ta chwilowa tendencja pozwala dostrzec bliskie pokrewieństwo między polskim katolicyzmem a wschodnim chrześcijaństwem w wydaniu rosyjskim. W Przesłaniu obaj religijni liderzy wprost się zresztą odnoszą do wspólnego, wschodnio-zachodniego dziedzictwa. Sama treść dokumentu tę wspólnotę postrzegania współczesnego świata unaocznia: miejsce religii w przestrzeni publicznej, świeckość, stosunek do praw człowieka i podstawowych wolności, stosunek do rodziny, do kobiety, do homoseksualizmu. W Przesłaniu nie ma nawet próby nowego spojrzenia, ustosunkowania się do wyzwana współczesności. Dogmat, doktryna, grzech. I władza: świecka i religijna. Nie jeden ajatollah mógłby się pod tym podpisać. Orientalność polskiego katolicyzmu widać też w religijnej estetyce: to samo zamiłowanie do bizantyjskiego przepychu, do strojów, do sznytu z innej przestrzeni i z innego czasu. Z punktu widzenia mody, do polskich księży lepiej by pasowali reymontowscy chłopi i faceci w kontuszach niż ubrani po dzisiejszemu wierni. Nawet w pojmowaniu hierarchii, feudalnej jak to w feudalnej strukturze, widać orientalny wymiar. Ale to, co najlepiej ukazuje wschodniość polskiego katolicyzmu to relacja jednostka-wspólnota. Jednostka zawsze przegrywa ze wspólnotą, jest znaczenie jest niewielkie. To typowe dla struktur totalistycznych czy totalitarnych. Dotyczy to nie tylko Kościoła katolickiego, jako instytucji – tam też zdarzają się przecież duchowni myślący inaczej – ale polskiego katolicyzmu w ogóle. To dlatego kontestacja praw jednostki i sytuowanie na pierwszym miejscu wspólnoty (narodowej lub wyznaniowej) są tak silne w PiS lub innych partiach i organizacjach odwołujących się do "tradycyjnego" katolicyzmu. 

Tradycyjność tego katolicyzmu oznacza zwykle jego orientalność, bliskość z rosyjskim, państwowym prawosławiem. To dlatego też tak silny jest w polskim "tradycyjnym" katolicyzmie ostracyzm wobec "Tygodnika Powszechnego" i całego, mniejszościowego środowiska polskich katolików odnajdujących się w chrześcijańskim personalizmie i czujących się w Europie (a nie w Moskwie) u siebie. Jeśli zaś chodzi o znaczenie słów Europa i europejskość, to ich rozumienie przez polskich katolików-tradycjonalistów najlepiej wyraził rosyjski metropolita Hiłarion (Gazeta Wyborcza 17/08/2012) w artykule Europa tylko z krzyżem: "Europejczyk nie może znaleźć odpowiedzi na [pytania dotyczące wolności i praw człowieka] poza tradycją chrześcijańską, na której zbudowana jest cała cywilizacja kontynentu". Nie wiadomo dokładnie jakie ma metropolita na myśli przypadki, "w których międzynarodowe struktury europejskie usiłowały wpływać na stronę polską, dążąc do tego, by Polska wycofała się w podjętych zgodnie z prawem kroków mających na celu obronę młodego pokolenia przed zgorszeniem.", ale ogólnie chodzi o homofobię. "To niedopuszczalne ingerencje w sprawy wewnętrzne państw." Tym samym językiem o Europie mówi PiS.

Bogurodzico, przegnaj Tuska
O "Kościołach obu narodów" pisze Jan Turnau w Wyborczej. Nie wiem, co ma na myśli. Jeżeli pojednanie między polskimi katolikami a rosyjskimi prawosławnymi ma się przyczynić do pojednania między Polską a Rosją, należy temu przyklasnąć. Nie sądzę jednak by spotkanie Cyryla I i abp. Michalika mogło mieć zasadniczy wpływ na chorobliwie antyrosyjską retorykę PiSu i innych partii i partyjek konkurujących o elektorat ludu smoleńskiego. A ta retoryka ma większy wpływ na polsko-rosyjskie kontakty niż dogmatyczne różnice między Madonnami ze Smoleńska i z Częstochowy. Polski Kościół, choćby nie wiem jak silne były wpływy nacjonalistyczne w Episkopacie (o parafiach nie wspominając), nie jest Kościołem narodowym. Mimo politycznych ambicji polskiego Kościoła i łatwości, z jaką je realizuje, nie jest on też Kościołem państwowym, tak jak katolicyzm nie jest – formalnie - państwową religią. Wizyta może mieć natomiast większy wpływ na politykę Rosji, bo nie ma przecież wątpliwości, że Cyryl I przybył do Polski (a nie tylko do polskich katolików) z mandatem Putina.

Oczywistość aliansu Cerkwi i Kremla wykorzystały dziewczyny z Pussy Riot śpiewając podczas prawosławnego nabożeństwa "Bogurodzico, przegnaj Putina". Dziś skazano je na dwa lata łagru. Z jednej strony nasuwa się skojarzenie z wieloletnim procesem i szykanami, których ofiarą padła Nieznalska (choć w tym przypadku wolność słowa na szczęście zwyciężyła). Z drugiej nie trudno też znaleźć różnice: w Polsce, to raczej narodowi katolicy zaśpiewaliby "Bogurodzico, przegnaj Tuska". Z tą samą żarliwością, z jaką śpiewają na religijno-politycznych wiecach "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie". Bo nie ma dla nich większego zniewolenia niż demokracja. I większej wolności niż wyznaniowe państwo narodu polskiego. Tusk, mimo akceptacji niekonstytucyjnej roli Kościoła katolickiego w państwie, musiałby oddać władze Kaczyńskiemu i Rydzykowi, żeby zdobyć względy tej części elektoratu.

Przebaczenie i pojednanie
Zbieżność daty przesłania z ogłoszeniem skandalicznego wyroku na Pussy Riot ułatwia właściwe odczytanie jednej z części ogłoszonego dziś dokumentu. Cyryl I nie wybaczył Marii, Jekatierinii i Nadieżdzie ich sposobu skorzystania ze swobody religijnej. Putinowska sprawiedliwość załatwiła sprawę po swojemu, ale i po myśli Wiekuistej Cerkwi: do łagru. A protesty w Europie i na świecie to - jak powiedziałby metropolita Hiłarion - niedopuszczalna ingerencja w sprawy rosyjskiego państwa. Wzajemne przebaczenie polskich katolików i rosyjskich prawosławnych dotyczy tylko ich samych i niewiele ma wspólnego z chrześcijańskim miłosierdziem. Jest instrumentem pojednania, mającego na celu obronę wspólnych interesów i zasad, które mają zagwarantować relacje z władzą świecką. Prawosławna Cerkiew rosyjska jest z tego punktu widzenia naturalnym sojusznikiem polskiego Kościoła katolickiego, którego hierarchia marzy o takim sojuszu ołtarza i tronu, który właściwy jest wschodniemu chrześcijaństwu. Przebaczenie jest więc tylko elementem kontraktu między dwoma partnerami. A skoro kontraktu, to nic dziwnego, że jego wynegocjowanie zabrało dwa lata. 

-------------------------------------------------
Zdjęcia pochodzą z portalu Kresy24.pl

2012-08-13

Brytyjski pop-patriotyzm olimpijski


Darowałem sobie wczoraj transmisję ceremonii zamknięcia olimpiady w Londynie. Trudno, już się raczej nie dowiem, czy królowa wleciała na odrzutowych wrotkach do balonu Phileasa Fogga. Po obejrzeniu ceremonii otwarcia tego się na zakończenie spodziewałem. Ale w gazetach sprawdzał nie będę. Lektura prasy krajowej (innej nie czytałem, to nie wiem) nazajutrz po inauguracji igrzysk przekonała mnie bowiem, że ani idei ani estetyki olimpijskiej nie rozumiem i nie chciałem tego bolesnego uświadomienia przeżywać ponownie.
Z dużym niesmakiem oglądałem pierwszą część ceremonii otwarcia i zupełnie nie mogłem zrozumieć zachwytów, jakie wywołała. Wioskowa sielanka na początku skojarzyła mi się z przejęciem Cepelii przez IPN. Odwieczna jedność brytyjskiego imperium wyrażana każdym gestem wydała mi się niedorzecznością, bo właśnie wróciłem ze Szkocji. Nie, w tym olimpijskim image d'Epinal nie było Szkocji, Walii, Północnej Irlandii, sam tylko jukej stuprocentowo angielski. Polityka historyczna w Made in UK niesie przede wszystkim przekaz imperialnej jedności. Jedności nie tyko narodowej, ale wszelkiej jedności. Ze szeroko otwartymi oczami patrzyłem, z jaką radością czarnoskóry przemysłowiec modernizuje wchodzącą w erę industrialną Anglię. Wespół z Hindusem we fraku. W Glasgow przed Pałacem Ludu stoi fontanna Doultona. Jedyna taka na świecie, zrobiona z terakoty, w prezencie dla królowej. Tam też twarze poddanych imperium z różnych kolonii. I ona też, jak olimpijska ceremonia, świadczy o potędze największego cesarstwa. Powstała ledwie parę lat przed publikacją Jądra Ciemności Conrada, też poniekąd opowiadającego o kolonializmie, ale jakże innym od brytyjskiego, jakże mniej cywilizowanym. Jedność narodów, ras i klas, a nawet płci. Tak, po obejrzeniu ceremonii otwarcia można by nawet pomyśleć, że sufrażystki też z jukeju się wywodzą.
England's Glory", Derek Boshier
W muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi wisi na ścianie obraz "England's Glory". Namalował go Derek Boshier, a jego dominującym elementem jest Union Jack, na którym angielski krzyż św. Jerzego przykrywa krzyże szkockie i irlandzkie świętych Andrzeja i Patryka. Walii brak. Popartowy "England's Glory" bardzo kojarzy mi się z inauguracją igrzysk. Nie dziwię się, że ludziom popart się podoba, w końcu bardzo jest w modzie od lat, mnie też się zresztą podoba, a brytyjska flaga stała się jednym z atrybutów popartu. Natomiast pamięć historyczna w popartowskim wydaniu podoba mi się mniej. Mam widać uczulenie na IPN. Imperialny patriotyzm wyspiarzy umazany polityczną poprawnością jak, nie przymierzając, tenisówki pastą do zębów Nivea, żeby na PRL-owskim capstrzyku było schludnie, jakoś nie przypadł mi do gustu.
W paru radosnych recenzjach porównywano inaugurację w Londynie do topornej pochwały imperialnych Chin na otwarciu olimpiady w Pekinie w 2008 roku. Mam z tamtych czasów t-shirt z olimpijskimi kołami w kształcie kajdanów. To jest jasny symbol, a nie jakiś tam "England's Glory", którego przecież na koszulkę go sobie nie przylepię. Porównanie Pekinu i Londynu jest oczywiście jakąś niedorzecznością, bo w końcu UK, jaki by nie był, to nowoczesne, demokratyczne państwo. Ale jak na państwo nowoczesne i demokratyczne dość bezmyślnie UK wyraził to, co od początku nowożytnych olimpiad wyrażać ma inauguracja igrzysk: dumę państwa organizatora. Jest 2012 rok, a brytyjska koncepcja powodów do dumy i przekazu, jaki można wysłać w świat (w świat, to nie znaczy do Commonwealthu) specjalnie się nie zmieniła w ostatnim półwieczu. Poza efektami technicznymi, ma się rozumieć.
Imperialno-popartowski patriotyzm chwycił też za serce w drugiej części spektaklu. Któż nie lubi złotych przebojów? Fajnie grali i tańczyli, nie ma co.
Może ja za wiele wymagam, ale po londyńskim show utwierdziłem się w przekonaniu, że kicz formy i siermiężność treści, kojarzone zwykle z estetyką totalitaryzmu, nie muszą być obce estetyce demokracji.

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...