2012-11-23

Przyjaciele spierają się z obrońcami

W oczekiwaniu na newsa, przed szczytem UE. Bruksela 22.11.2012
W Brukseli trwa szczyt UE. Delegacje zjeżdżały się przez cały dzień. Toczyły sie pertraktacje. Ale oficjalnie zaczęło się późnym wieczorem od kolacji i od ogłoszenia przez przewodniczącego Rady Europejskiej Van Rompuya znanych wszystkim propozycji wieloletniego ram budżetowych na lata 2014-2020. Tych, które nikogo nie satysfakcjonują. "Przyjaciele spójności" (czyli tak naprawdę cudzej kasy) toczą twardy spór z "obrońcami lepszego wydatkowania" (czyli de facto obrońcami swojej kasy). Gdyby wśród przywódców państw członkowskich  było więcej przyjaciół i obrońców Europy, skorzystaliby wszyscy, a pieniądze wydawane by były racjonalnie i solidarnie, wydatkowanie na politykę spójności i wszystkie inne polityki byłoby lepsze. I chociaż intencje wszyscy mają takie same, to retoryka "przyjaciół spójności", krajów które w większości do UE wstąpiły niedawno, lepiej oddaje fundamentalne zasady, na których od początku opierała się integracja europejska: bogatsi powinni wyłożyć pieniądze na biedniejszych, bo taka solidarność opłaca się wszystkim: wyrównując stopniowo poziom dobrobytu doprowadzi większych dochodów ze wspólnego rynku, jest gwarancją stabilności. Może pokolenie, które wiedziało to samo z siebie już wymarło, a ci, którzy dziś rządzą, nie mieli się jak tej prawdy nauczyć?

Na co UE wydaje pieniądze ze wspólnego budżetu? Obejrzyj klip w zakładce Lektury.

2012-11-22

Pieniądze światopoglądowo neutralne

Święci Cyryl i Metody zostali odarci z krzyża i aureoli przez Unię Europejską. W imię politycznej poprawności Bruksela po raz kolejny przekroczyła granice absurdu. Takie rewelacje przez kilka dni głosili na Twitterze i w prasie niepokorni i zaangażowani przeciwnicy bezideowości i letniości, pogromcy kosmopolitycznej neutralności. Zamieszaniu winna jest rzeczniczka słowackiego banku centralnego, która ogłosiła, że Komisja Europejska zażądała od Słowaków usunięcia atrybutów religijnych z rewersu nowozaprojektowanej monety o nominale 2 euro. A Bank na to przystał. Przeciw decyzji zaprotestował słowacki episkopat. Posypały się gromy.

Jak było naprawdę? Słowacki bank centralny  rzeczywiście usunął z projektu monety aureole sponad głów świętych i krzyże z ich płaszczy. Spośród symboli religijnych pozostał jedynie krzyż podobny do tego, który widnieje na słowackiej fladze. Tyle, że nie uczynił tego pod naciskiem Komisji Europejskiej. Komisja ma jedynie prawo ocenić parametry techniczne monet. Każde państwo należące do strefy euro (oraz Monako, Watykan  i San Marino) ma prawo bić euro z własnym rewersem, ale wielkość, rodzaj stopu i waga muszą być wszędzie takie same. Komisja, zwana potocznie "Brukselą", do parametrów technicznych zastrzeżeń nie miała.

Za bardzo katolicki, za mało grecki

Wątpliwości natomiast zgłosiły Grecja i Francja. Zasada jest taka, że choć każde państwo może sobie wymyślić swój rewers, to powinno projekt przedstawić wszystkim innym członkom Eurolandu do aprobaty. A nuż urazi czyjąś wrażliwość? W końcu chodzi o oficjalne środki płatnicze wszystkich siedemnastu krajów, a nie o jakiś lokalny pieniądz, jak polska złotówka albo brytyjskie funty. Jest w tej sprawie specjalne rozporządzenie Rady UE. Cyryl (a właściwie Konstanty) i jego brat Metody w słowackim wydaniu urazili wrażliwość grecką i francuską. W przypadku Francji łatwo się domyślić o co chodzi: skoro obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej (w szkołach, urzędach) jest nie do pogodzenia z konstytucyjną laickością państwa, to krzyż na monetach może stanowić problem. Jarmułki, sikhijskie turbany, hidżaby, gwiazdy Dawida, że o burce nie wspomnę, też nie są mile widziane. Wyczulenie na krzyż jest tym silniejsze, że mniejszość muzułmańska nieustannie oskarża francuskie państwo o dyskryminację, a kolejne zakazy postrzega jako antyislamskie. Nie tylko hidżab nam wadzi, na krzyże też nie pozwalamy - odpowiada Francja, choć brzmi to mało wiarygodnie w kraju, w którym na każdym rogu stoi (nieużywana, fakt) katedra.  Co się nie podobało Grekom dokładnie nie wiem. Może jako grekokatolicy uznali, że Cyryl i Metody byli zbyt katoliccy w tej słowackiej wizji. Może czuli się wręcz zobligowani do interwencji w przypadku dwóch świętych, którzy - choć uważani za patronów słowiańszczyzny - byli Grekami z Saloników. Może po prostu skorzystali z tej jedynej okazji, by w sprawie euro o czymkolwiek decydować. Słowacki bank centralny przyjął wyniki konsultacji międzypaństwowej i religijne atrybuty usunął. Potem w gronie winnych wymienił Komisję Europejską, ale o Francji i Grecji nie wspomniał. Państwa narodowe są nadzwyczaj wyrozumiałe wobec swoich egoizmów, uprzedzeń, wrażliwości. Potem wszystko można zrzucić na "Brukselę".


Bez właściwości

Z banknotami euro jest inaczej. Choć drukowane w różnych państwach, to w całej strefie euro wyglądają tak samo (jedynie literka w numerze serii pozwala wtajemniczonym odgadnąć miejsce druku). Ich wzory wymyśla Europejski Bank Centralny. Od maja 2013 będzie wprowadzał nowe wzory. Pierwszy, już w styczniu, poznamy banknot 5 euro. Co na nim będzie nie wiadomo. Co jest dzisiaj, też właściwie nie wiadomo. By uniknąć skomplikowanych konsultacji, takich jak te, którym poddane są monety, przyjęto wzory banknotów, które nikomu wadzić nie mogą. Przedstawione na nich fragmenty architektoniczne nie pochodzą z żadnych faktycznie istniejących budowli. Z żadnych kościołów ani pałaców. Z żadnych konkretnych państw i miast. Zdaniem krytyków oddają nadzwyczaj dobrze stan ducha i myśli panujący w UE: warunkiem przetrwania we wspólnocie jest wyzbycie się wszelkiej właściwości.


Na składanie propozycji do przygotowywanej, drugiej w historii euro serii jest pewnie za późno (choć nowe banknoty odkrywać będziemy przez wiele lat: co roku kolejny nominał). Ale w przyszłości, nawet gdyby trzeba było zostać przy architekturze (bo najbardziej neutralna), to jest sposób, żeby na banknotach euro pojawiło się coś, co rzeczywiści istnieje i co właściwość jak najbardziej posiada. Jest obecnie w UE ponad sześćdziesiąt obiektów, którym przyznano "Znak Dziedzictwa Europejskiego" (po angielsku European Heritage Label). Na razie jest to jeszcze program międzyrządowy, ale już od przyszłego roku uzyska nareszcie wymiar unijny. Na dotychczasowej liście są też obiekty usytuowane w Polsce. Na przykład Stocznia Gdańska, uznana za miejsce symboliczne dla całej Europy, bo wydarzenia, który tu miały miejsce przyczyniły się do zjednoczenia kontynentu. Co roku w każdym będzie można dopisać do listy po jednym obiekcie z każdego państwa członkowskiego. Te miejsca- symbole, kluczowe dla Europejczyków i - co najważniejsze - zgodnie uznane za stanowiące część wspólnego dziedzictwa, nadają się świetnie na banknoty.

Czy jest więc szansa, że Stocznia Gdańska, po wprowadzeniu w Polsce euro, pojawi się na banknotach? Albo zamek w Wyszehradzie, gdy euro (po upadku Orbana i wyjściu z zapaści gospodarczej) przyjmą Węgry? Nie wiadomo. Bo - przyznaję bez bicia - pomysł ma jedną wadę. Kiedy się patrzy na dotychczasową listę, sporo na niej obiektów sakralnych: Opactwo w Cluny we Francji, królewski klasztor w Yuste w Hiszpanii, kościół Jezusa w Setubalu w Portugalii. A co jeżeli Francuzom uda się wpisać na listę obiekt związany z rewolucją francuską? A Belgom - budowlę kojarzoną z wolnomularstwem? Gdy o znaku europejskiego dziedzictwa usłyszy więcej osób, zaczną się problemy. Jak z Cyrylem i Metodym. Jeżeli jednak Europa dorobi się wreszcie Europejczyków, obywateli, którzy uleczeni z historycznych zaszłości i plemiennych tabu uświadomią sobie wspólnotę dziedzictwa i przeznaczenia, takich problemów nie będzie. Oby nastąpiło to jak najszybciej.

2012-11-17

Za budżetem, kupą Mości Panowie!

Na wczorajszym briefingu prasowym w sejmie szef PJN, Paweł Kowal, zachęcał kolegów parlamentarzystów do wypracowania wspólnego głosu w sprawie budżetu UE. Cel zbożny. Pytanie w jak i czy moment został dobrze wybrany. Projekt Komisji europejskiej znany jest od ponad roku. Stanowisko parlamentu europejskiego zostało wypracowane dawno temu. Polska debata na temat budżetu UE skupiła się na magicznej liczbie 300 miliardów złotych od czasu pamiętnego spotu wyborczego PO. A negocjacje budżetowe prowadzone w Brukseli utknęły w martwym punkcie. Przy czym negocjacje te dotyczą przynajmniej trzech rożnych budżetów: budżetu tegorocznego, budżetu na 2013 rok i wieloletnich ram budżetowych na lata 2014-2020. Czy Paweł Kowal miał wszystkie te budżety na myśli?

Różne budżety, problem ten sam

Jeśli chodzi o budżet na 2012, to państwa członkowskie muszą spłacić zobowiązania, które na siebie przyjęły. Potrzeba, bagatela, 9 miliardów euro. Na zapłacenie czekają miedzy innymi rachunki za pomoc dla ofiar trzęsienia ziemi we Włoszech, za unijny program wymiany studentów Erasmus, przede wszystkim jednak (7 miliardów) za inwestycje finansowane w ramach funduszu spójności. Państwa członkowskie o najzasobniejszych portfelach, które miałyby sfinansować największą cześć tych zobowiązań, odmawiają dodatkowych środków. Chodzi o Austrię, Finlandię, Francję, Niemcy,   Szwecję, Holandię, Danię i Wielką Brytanię. Parlament Europejski wstrzymał negocjacje na budżetem na rok 2013 dopóki nie zostanie rozwiązana kwestia zobowiązań z tego roku. Dopiero pod koniec miesiąca ruszą ponownie rokowania w tej sprawie, już po unijnym szczycie, który ma się zająć budżetem ramowym na lata 2014-2020. Wydatki na rolnictwo (dopłaty bezpośrednie, na których najbardziej zależy Francji, i rozwój obszarów wiejskich, o który walczy między innymi Polska) i na politykę spójności (której Polska jest największym beneficjentem) stanowią największą cześć unijnego budżetu i tym samym główny przedmiot negocjacji.

Nie przespać zwycięstwa

Na ustalanie wspólnego stanowiska w sprawie budżetu jest trochę za późno.  Pawłowi Kowalowi chodziło o coś z pozoru prostszego: o ratowanie tuskowych 300 miliardów, a przede wszystkim pieniędzy na fundusze strukturalne we wszystkich budżetowych negocjacjach. Tylko, że PJN w nich nie uczestniczy. Jego europosłowie nie są nawet członkami komisji budżetowej PE. Po obu stronach barykady: w Radzie i w ekipie negocjacyjnej Parlamentu jest PO. By bronić polskiego interesu, Kowal powinien więc wezwać europosłów do poparcia stanowiska rządu, który tez chce obronić 300 miliardów.  Nie to jest jednak celem jego apelu. Swoje motywacje przedstawia bez ogródek: jeżeli rządowi uda się wynegocjować to, co chce, to gotów jest sobie przypisać autorstwo tego zwycięstwa. Na to pozwolić nie można. Europosłowie (w domyśle: opozycyjni) powinni dziś zabrać głos by jutro powiedzieć, że też się przyczynili. Jak mieliby praktycznie dać wyraz swojej jedności nie wiadomo. Może podpisać wspólną deklarację pod egidą PJN (marzenie!), może zrobić wspólną konferencję prasową, dać ogłoszenie do prasy? Może zwołać pospolite ruszenie: kupą Mości Panowie!

Nie dać się wrobić w porażkę

Kowal uważa, że jednolity głos eurodeputowanych pozwoliłby też zabezpieczyć się przed próbą przerzucania przez Tuska na opozycję odpowiedzialności za niepowodzenie budżetowych negocjacji. Zdaniem Kowala Tusk to cały czas robi. Osobiście nie zauważyłem. Może dlatego, że za wcześnie, by odtrąbić porażkę. O co wiec może chodzić? Zapewne o przytyki pod adresem PiS, a przy okazji i PJN, że oba te ugrupowania są w PE sojusznikami brytyjskich konserwatystów. To jasne, że inteligentny człowiek, taki jak poseł Kowal, nie może jednocześnie wzywać do obrony polskich interesów w negocjacjach budżetowych i współdziałać w ramach tej samej frakcji politycznej w PE z poplecznikami Camerona. Cynizm byłby jedynym lekarstwem na tak głębokie rozdowjenie jaźni, ale poseł Kowal nie jest cynikiem. Rozwiązania są, pozornie. Można napisać list do Camerona, stanowiącego największą przeszkodę nie tylko dla Polski, ale i dla całej UE, tak jak zrobił to prezes PiS. I mieć z głowy. Ale kopiować poczynań Kaczyńskiego nie wypada. Można też doprowadzić do rozłamu we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Odejścia posłów PJN mógłby nikt nie zauważyć, fakt. Ale gdyby odejść razem z PiS? Gdyby wyprowadzić z niej Czechów, Litwinów, Łotyszy, Węgrów, którym też działania Camerona podobać się nie mogą? To by było coś! Takie działanie mogłoby nawet zagrozić istnieniu frakcji zdominowanej przez torysów (gdyby nie spełniała warunków proporcji narodowych obowiązujących w PE, bo sami Brytyjczycy nie wystarczą do utrzymania frakcji).  To byłby cios w Camerona o prawdziwym znaczeniu politycznym.

Dał nam przykład Cameron

Kowal robi jednak coś odmiennego. Wychwala Camerona: "Jeżeli możemy się czegoś od Camerona nauczyć, to takiej solidnej dbałości o interesy Wielkiej Brytanii". To dziwne, bo nie sądziłem, że PJN musi się uczyć dbałości o interes narodowy od Camerona. Ani od kogokolwiek. Mógłby się natomiast nauczyć populizmu, cynizmu, egoizmu: rzeczy, które najwyraźniej gwarantują sukces polityczny, a tego PJN nie ma w nadmiarze. Nie jestem też pewien, czy krótkowzroczna, antyunijna polityka Camerona jest objawem dbałości o interesy Wielkiej Brytanii, czy raczej o swój własny interes w kolejnych wyborach. Gerry Grimstone, szef londyńskiego City tak nie uważa na przykład. Na pewno ta polityka nie jest dobra dla Polski. I dla Unii jako całości. Przywoływanie Camerona jako wzoru do naśladowania to pewnie odtrutka na polityczną niestrawność kowalowego sumienia. Może jest w tym też pomysł na kwintesencję jednolitego głosu polskich eurodeputowanych: przyjąć taktykę Camerona, zawetować budżet, a niech się wszystko zawali. Oczywiście głosów polskiej opozycji, a nawet wszystkich polskich głosów nie wystarczy w PE do zawetowania budżetu. Ale symbol by był. I rzeczywiście można by - symbolicznie - przerzucić odpowiedzialność na rząd. Symbolicznie, bo przecież w praktyce i tak ponosi on polityczną odpowiedzialność za wynik prowadzonych przez siebie negocjacji, nawet najtrudniejszych. Nie jest też wykluczone, że Paweł Kowal sugeruje Tuskowi przyjęcie postawy Camerona. To już byłoby bardzo dziwne. Swe wystąpienie w centrum prasowym sejmu zaczyna od pytania czy chcemy, żeby ten budżet był ostatnim budżetem UE. Pytanie retoryczne: nie chcemy. Ale gdyby Cameronów w UE było więcej, to mógłby to być ostatni budżet UE. I wtedy, należałoby wziąć dosłownie słowa Kowala o "solidnej dbałości o interesy wielkiej Brytanii", bo rzeczywiście koniec UE - w retoryce, która jest elementem marketingu politycznego Camerona  - służyłby tym interesom. Tyle, że są one sprzeczne z polskimi interesami. Oczywista oczywistość, jak mówi lider innego polskiego ugrupowania pozostającego w sojuszu z Cameronem.

2012-11-11

Unia dobra, ale dla Szkotów

Niewiele rzeczy bawi mnie tak, jak dyskurs niektórych brytyjskich eurofobów na temat szkockiej niepodległości. Brytyjski eurofob to nie tylko przeciwnik UE jako idei, to jednocześnie krytyk unijnej rzeczywistości, jej przepisów, sposobu życia nie-Brytyjczyków i wszystkiego właściwie co znajduje się po drugiej stronie kanału La Manche. Wielka Brytania, kraj beznadziejnej służby zdrowia, niepunktualnych pociągów i śmiesznych wtyczek elektrycznych powinien być powszechnie uznany za wzór do naśladowania.  Za swoją obecność w UE każą sobie płacić odszkodowanie, zwane "rabatem brytyjskim" (Polskę kosztuje on 182.7 milionów euro rocznie). Ale wśród argumentów, których używają, by pomysł niepodległości dla Szkotów zdezawuować regularnie posługują się groźbą, że niepodległa Szkocja nie będzie członkiem Unii Europejskiej. Zobaczycie, jeśli wystąpicie z UK, będziecie musieli się dopiero starać o członkostwo w UE. Swoją drogą, bardzo możliwe, że mają rację (zob. tekst).

To interesujące zjawisko skłania do trzech oberwacji. Po pierwsze, brytyjska eurofobia, wbrew temu co może się czasem wydawać, nie opiera się na założeniu, że UE jest niepotrzebna, bo każdy sobie może sam poradzić, a nawet poradzić lepiej. Nie każdy. Zasada ta stosuje się jedynie do Wielkiej Brytanii, z Anglią na czele. Wszyscy inni, skoro - na nieszczęście dla nich - nie mogą być częścią brytyjskiego imperium, powinni należeć do innego imperium. Po drugie, świadomość tego, że żyjemy w epoce post-imperialnej, nie zagościła jeszcze na dobre po tamtej stronie "English Chanel". Stąd postrzeganie UE jako konkurencyjnego imperium (tutaj o eurosceptycyzmie post-imperialnym). Bez wątpienia większość Brytyjczyków wie, że UK dawno już nie jest światowym cesarstwem. Ale dżentelmenom o tym mówić o tym nie wypada. A jak się nie mówi, można zapomnieć (czyż to nie jedna z zasad polityki historycznej?).

Po trzecie, płynie z tego ważna nauka dla polskich eurofobów. Otóż Polska nie jest i nigdy nie była cesarstwem.  Czy się to komu podoba czy nie, Polsce bliżej do Szkocji  niż do imperialnej Korony Brytyjskiej. My mamy niepodległość, oni jeszcze nie, oni są od kontynentu odcięci a my jesteśmy w jego centrum, ale wielkość, historia i możliwości kraju jako gracza globalnego są porównywalne. Dlatego polska opcja eurofobiczna powinna się, że tak powiem, wybić na niepodległość zamiast bezmyślnie powtarzać brytyjska argumentację. Zdobyć się na własne przemyślenia.  Ale nie sadzę, żeby intelektualnie dała radę.  Zanurzona po uszy i mózg w anachronicznym patriotyzmie narodowej cepelii, przyduszona w muzealnym kurzu, napędzana jedynie szowinistyczną nienawiścią, może się co najwyżej pokusić o antyrosyjskie i antyniemieckie odniesienia, zdobyć na paranoiczne oskarżenia o narodową zdradę. Dziś, 11 listopada, szczególnie wyraźnie to widać i słychać.

2012-11-08

Europa dobra na wszystko

Przez siedemdziesięciotysięczne Suwałki przejeżdża każdego dnia siedem tysięcy TIR-ów. Suwalczanie już od lat  siedemdziesiątych czekają na obiecaną przez władze obwodnicę. Z najnowszych planów rządu wynika jednak, że budowa nie rozpocznie się w 2013, trzeba będzie poczekać siedem lat dłużej. Jak dobrze pójdzie. Można by odnieść wrażenie, że nad Suwałkami zawisło fatum, że pecha Suwalczanom przynosi cyfra "siedem".

Minister Sławomir Nowak, zapytany o przyczynę odłożenia inwestycji, nie  uciekł się do numerologii, nie poszedł na łatwiznę. Żeby sprawę wyjaśnić, powiedział minister, trzeba poczekać na wyniki negocjacji nad unijnymi planami budżetowymi na lata 2014-2020 (na kolejną siedmiolatkę, znowu siedem!). A te dopiero się rozkręcają. Jak zwykle, na kłopoty Europa. Europa jest wszak dobra na wszystko.

Do Suwałk zjechali się dziennikarze, bo 6 listopada ruszył marsz protestacyjny mieszkańców zorganizowany przez Społeczny Komitet Wspierania Budowy Obwodnicy Suwałk. Marsz ruszył symbolicznie, z Ronda Unii Europejskiej. - Jesteśmy zdeterminowani. To dopiero początek. Jak będzie trzeba, to i do Warszawy dojdziemy i do Brukseli - powiedział do kamery przedstawiciel Komitetu. Ale dlaczego do Brukseli? Bo to tak jak z pechową siódemką: jak nie wiadomo co, to Bruksela. Minister Nowak sam przecież mówi, że decyzje podejmą w Brukseli.

 Tylko, że to nieprawda. Przedmiotem negocjacji nad wieloletnimi założeniami budżetowymi UE nie są takie - z całym szacunkiem dla Suwałk - drobiazgi, jak obwodnica. Suwalska obwodnica to mały wycinek drogi ekspresowej S-61, która z kolei stanowi cześć międzynarodowej  trasy Via Baltica z Warszawy do Tallina. Rząd litewski uznał  Via Baltikę za inwestycję państwową najwyższej rangi. Dla Estończyków Via Baltica to też priorytet. Trzy tygodnie temu, w czasie wizyty w Tallinie, unijny komisarz do spraw transportu, Siim Kallas publicznie potwierdził, że Rail Baltica (koleje), ale również Via Baltica  (drogi) pozostają priorytetami Komisji Europejskiej. To Polski rząd uznał obwodnicę suwalską za projekt do zrealizowania w drugiej kolejności.

Rozumiem, że wszystko priorytetem być nie może. Nie da się. Nie na wszystko starczy pieniędzy. Bo skąd brać.  Przyjmuje też do wiadomości, że polski rząd postanowił użyć projektu Via Baltica jako argumentu w swoich negocjacjach z innymi państwami członkowskimi: albo uzyskamy na lata 2014-2020 tyle środków na politykę spójności, ile chcemy, albo projekty paneuropejskie, ponadgraniczne, takie jak Via Baltica, przestaną być dla nas priorytetem. Rozumiem, że te zawiłości trudno jest wytłumaczyć w 100 sekund do telewizyjnej kamery. Łatwiej powiedzieć: Bruksela: Perspektywa budżetowa. Negocjacje międzynarodowe. Krótko, zwięźle i zamyka usta. Ta postawa ma jednak pewne wady. 

Po pierwsze, jest dowodem krótkowzroczności. W wymiarze krajowym. Drogi, które się budują, powstają dzięki rządowi. Te, które się nie budują, nie powstają z powodu Brukseli. Co by to miało nie oznaczać. To zasada, która nie jest bynajmniej apanażem eurofobów. Ten rodzaj taniej hipokryzji może być, jak się okazuje, elementem retoryki rządu, który uważa się za najbardziej europejski w Europie. Który - słusznie - stawia na UE jako główne kolo napędowe rozwoju Polski. I który potrzebuje dla tej wizji społecznego poparcia. Co z tego, że minister Sikorski w świetnych wystąpieniach uczy w Berlinie lub Londynie jak być dobrym Europejczykiem, skoro w Suwałkach minister Nowak, zamiast zadać sobie trud wyjaśnienia Polakom dokonywanych przez rząd wyborów (nie muszą być przecież złe), macha ręką i z ironicznym uśmiechem oświadcza: to Bruksela. Suwalska obwodnica, żeby powstać, potrzebuje decyzji polskiego rządu, nie Brukseli. Bez względu na to, czy stanie się cud (bo w tych kategoriach należy to rozpatrywać), i w unijnym budżecie znajdą się pieniądze na wszystkie inwestycje infrastrukturalne, w tym na Via Baltica, czy nie, budowa suwalskiego odcinka i jej tempo i tak będą zależeć od polskiego rządu.

Po drugie, jest dowodem krótkowzroczności. W wymiarze europejskim. Brak polskiego poparcia dla Via Baltica może zrobić wrażenie na Litwinach i Estończykach, bo im na tym zależy. Tylko po co, skoro nie zrobi go na Wielkiej Brytanii, która ma w nosie Via Baltica: zainteresowana jest tylko tym, co powstaje na ziemi brytyjskiej. W polskim interesie leży jednak rozwój połączeń paneuropejskich. Co z tego, że droga - i tak zwykle w kawałkach - dojdzie do granicy, skoro dalej jej przepustowość dramatycznie spadnie? Po raz kolejny polski interes jest zbieżny z interesem całej UE. Polska nie leży na wyspie. Ale Via Baltica to dla polskiego rządu głównie element przetargowy. A na plan "Łącząc Europę" (Connecting Europe), który jest jednym z najważniejszych elementów propozycji Komisji Europejskiej na lata 2014-2020 ukierunkowanym na rozwój połączeń paneuropejskich, Polska kręci nosem, kręci po brytyjsku. Bo jak chociaż część pieniędzy pójdzie na projekty ponadgraniczne, to się nam "narodowa koperta" uszczupli. Brytyjski eurosceptycyzm, który tak naprawdę jest kolejną postimperialną odmianą narodowego egoizmu wyspiarzy, nie jest dla Polski dobry. Ani w brytyjskim oryginale, ani jako polska reprodukcja.

2012-11-06

Reforma parlamentaryzmu

Kurs praktyczny parlamentaryzmu, Albert Robida (1848-1926)
Publicysta Rzeczpospolitej i właściciel całodobowego salonu internetowego Igor Janke ma pomysł na reformę parlamentaryzmu. A nawet więcej niż na reformę: wie jak i czym parlamentaryzm zastąpić. Parlamentaryzm był kiedyś elementem politycznego kompromisu ważnego dla tak zwanej demokracji. Ale w czasie kryzysu demokracji, kiedy codziennie wszyscy starają się sobie przypomnieć po co, jak i czy to naprawdę oni wybrali posłów, absurd utrzymywania parlamentów staje się szczególnie dojmujący.

"Zapewne gdyby kierować się tylko zdrowym rozsądkiem, można by znaleźć znacznie tańszy sposób na funkcjonowanie ciała spełniającego podobne cele" - pisze o parlamencie Janke. Informacja, że zdrowy rozsądek wystarczy by dziewiętnastowieczny (a więc w sposób oczywisty anachroniczny) parlamentaryzm zastąpić czymś nowszym i tańszym wydała mi się bardzo ponętna. Jakież było moje rozczarowanie, gdy z następnych zdań dowiedziałem się, że moja rozpalona do czerwoności ciekawość  nie zostanie przez autora zaspokojona; że istota zapowiadanego przełomu w politologii i w polityce w ogóle nie zostanie wyjawiona. Dlaczego? Bo "zbyt wiele sił jest zaangażowanych w utrzymanie tej instytucji, zbyt wiele karier jest uzależnionych od funkcjonowania tej maszyny. Szkoda więc czasu na dyskusję." 

Dalsza część tekstu poświęcona jest sprawie niewątpliwie ważnej, ale mało odkrywczej. Gdyby wiedza Igora Janke na temat Unii Europejskiej wykraczała poza komunały w rodzaju "Unia kocha absurdy" (przypomina mi w tym Leszka, bohatera PRL-owskiego serialu "Daleko od szosy" oznajmiającego, że  "podobno Francuzi jedzą żaby"), to pewnie nie wieściłby głosem herolda czegoś, o czym pisano już milion razy, mniej więcej od lat osiemdziesiątych. O tym, że dwie siedziby Parlamentu Europejskiego to wyrzucanie pieniędzy słyszeli już chyba wszyscy. Niektórzy wiedzą nawet, że Parlament Europejski ma nie dwie, ale trzy siedziby, bo do Strasburga (traktatowej siedziby, gdzie odbywają się raz w miesiącu sesje plenarne) i do Brukseli (gdzie skupia się de facto 90% parlamentarnej działalności) dodać jeszcze trzeba Luksemburg (siedziba sekretarza generalnego instytucji). 


Budynki Parlamentu Europejskiego w Brukseli
Gdyby Igor Janke wiedział o czym pisze, nie apelowałby do parlamentarzystów, którzy rok w rok zgłaszają poprawkę do projektu budżetu, domagając się jednej siedziby PE zamiast trzech. O tym, gdzie jest siedziba Parlamentu, decyduje traktat. Żeby dokonać zmiany postulowanej przez europarlamentarzystów trzeba by pozbawić prawa weta Francuzów i Luksemburczyków (Niemcy zmiękli podobno w tej sprawie), ale nie w Parlamencie tylko w Radzie. Tej samej Radzie, w której największą rolę odgrywają narodowe egoizmy i ambicyjki mniejszych i większych państw narodowych. Tych samych, których uprawnień w UE (łącznie z prawem weta) bronią nasi krajowi suwereniści, tak chętnie zabierający głos na przykład na portalu Salon24 Igora Janke i w Rzeczpospolitej. Ci sami, którzy gotowi są umierać za Niceę i za "pierwiastek", a których wiedza i rozumienie UE wyraża się najlepiej w bredniach o  krzywiźnie banana i innych "unijnych absurdach". Gdyby Igor Janke wiedział o czym mówi, nie wzywałby ekologów by policzyli ile CO2 emitują do atmosfery przejazdy na trasie Bruksela-Luksemburg-Strasburg, bo to już dawno zostało policzone. Na stronach swego portalu tej informacji nie znajdzie, bo tam ekologia uznawana bywa za antypolską fanaberię unijnych biurokratów, a wiara w istnienie zmian klimatycznych jakoś się przebić nie może. Gdyby Igor Janke wiedział, broniłby Parlamentu. 

"Tańszy sposób na funkcjonowanie ciała spełniającego podobne cele" - mówi Janke. Podobne cele? A jakie cele, zdaniem autora, spełnia parlament? Parlament, sejm, bundestag, kongres reprezentantów, folgetinget, zgromadzenie narodowe, dáil éireann, zwał jak zwał. A jakież to ciało mogłoby spełniać rolę parlamentu nie będąc parlamentem? Nie dowiemy się tego, bo ta tajemna wiedza zaszkodziłaby karierom zbyt wielu ludzi - szepce nam do ucha krypto-politolog. Nie dowiemy się, bo teraz w Rzeczpospolitej czystki i reżym Hajdarowicza. Podobno dziennikarze mają teraz wiedzieć co piszą, sprawdzać u źródeł skąd im się w głowach takie strumienie wiedzy biorą. Taka mnie chęć wzięła na utajnione rewelacje na temat parlamentaryzmu, że gotów jestem Igorowi Janke dwa źródła podpowiedzieć. Pierwsze to Wikipedia. Wystarczy. Drugie to traktat o funkcjonowaniu UE. Wyższa szkoła jazdy, przyznaję, ale chyba się bez niego nie obejdzie. A niech tam, będzie dziennikarstwo śledcze. 

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...