2012-12-28

Solidarność, głupcze!

W Europie łatwiej o myślenie w kategoriach dobroczynności niż solidarności. Ktoś mógłby pomyśleć, że to czas świąt kieruje naszą uwagę w stronę najbardziej potrzebujących. Na pewno. Ale kryzys gospodarczy nad wyraz jasno pokazał, że to trwała tendencja: ludziom łatwiej przychodzi poddać się chwilowym odruchom sumienia niż wytrwale podążać za podszeptami rozumu. Łatwiej o dobry uczynek na poziomie indywidualnym – jałmużnę, zapomogę, paczkę na święta dla biednych, niż o postępowanie na co dzień zgodnie z zasadami solidarności. Tymi, które wynikają z poczucia wspólnoty losu, zdefiniowania wspólnego interesu, działania na zasadzie wzajemnej pomocy.  Nasze dobre uczynki, balsam na umartwione sumienia, paradoksalnie pokazują jak blisko jest nam do Hobbesa, a jak daleko do Kropotkina. 

Zwykła ludzka rzecz, co do tego ma Unia? Wbrew pozorom ma sporo, bo mechanizmy i sens integracji europejskiej opierają się na zasadzie solidarności w podziale dóbr i na wzajemnej pomocy jako czynniku rozwoju. Wydawałby się to oczywistością. Słowo solidarność odmieniane przez wszystkie przypadki zdominowało publiczne wystąpienia polskich dygnitarzy podczas naszej prezydencji w Radzie UE. Przydaje się również dziś podczas rozmów o unijnym budżecie i o polityce spójności. Solidarność jest nieodzownym odwołaniem w tej retoryce, razem z deklaracjami i wezwaniami dotyczącymi wspólnoty interesu i wzajemności korzyści w europejskiej wspólnocie. 

Solidarność patentowana

Ciekawe, że w tym samym czasie argumenty solidarności i wzajemności nie pojawiają się w debacie na temat wspólnego europejskiego patentu. Nie opłaca nam się – będziemy musieli dołożyć. Ukazał się raport jednej z firm konsultingowych, z którego wynika, że nas to może coś kosztować. Ktoś wyliczył, że mniej, niż rząd chce zebrać rocznie z mandatów. Ciekawe, że cicho jest  na temat innych raportów, publikowanych od trzydziestu lat, ukazujących że dla rozwoju UE, dla jej przedsiębiorczości, jej przemysłu i handlu wspólny patent jest niezbędny. Że jest jednym z warunków poprawy konkurencyjności unijnej gospodarki w w globalnej rozgrywce. Ale polscy przedsiębiorcy wyjątkowo nie mówią o europejskich przedsiębiorstwach, tylko o polskich, o swoich własnych. Przestały być europejskie? 

Co rusz spotykam wzmiankę o tym, że w kwestii patentu nie jesteśmy sami: Włosi i Hiszpanie też nie chcą. Niewiedza czy zła wola  dziennikarzy, nie wiem, ale prawda jest taka, że Włosi i Hiszpanie uparli się i wetują ze względów prestiżowych, bo chcą, żeby włoski i kastylijski zostały dodane to listy języków, w których patenty będą zgłaszane. Znacznie podniosłoby to koszty operacji, której celem jest obniżenie ceny, jaka europejscy przedsiębiorcy i wynalazcy płacą za ochronę patentową. Jesteśmy solidarni z Włochami i Hiszpanami? Chcemy żeby było drożnej? Bezrozumna solidarność. Lobby polskich przedsiębiorców sprzeciwia się porozumieniu 25 państw, ale bynajmniej nie z solidarności z budżetem państwa, który na jednolitym patencie miałby stracić.  Chodzi o to, by sobie patentami głowy nie zawracać. Po co? Własność intelektualna jest dobra dla bogatych, wynalazki zresztą też, więcej patentów europejskich to trudniejszy do nich legalny dostęp.  Legalny – tu jest pies pogrzebany. Solidarność? Tak, solidarność Kalego. Przykładów tej kategorii solidarności jest zresztą więcej, jednym z budzących w Polsce największe (i po części zrozumiałe) kontrowersje jest unijna polityka klimatyczna.  


Solidarność Janosika

Ten brak solidarności i poczucia wspólnoty widać też w innych kwestiach, z pozoru z UE nie związanych. Jednym z przykładów była dyskusja na temat „janosikowego”. Chodzi o prawo, na mocy którego bogatsze regiony Polski, poprzez wkład do tak zwanej subwencji ogólnej, przekazują cześć swoich dochodów regionom o niższym dochodzie na głowę mieszkańca. Nie jestem specjalistą i  nie wiem, czy to dobre rozwiązanie. Zastanawia mnie co innego: dlaczego nikt nie mówi z przekąsem o „janosikowym”, które Jean, Hans i Ian płacą na polskie drogi, mosty, oczyszczalnie, kursy dla bezrobotnych, uczelnie i nawet na Jasną Górę (tam też od lat konserwacja finansowana jest głównie z unijnych funduszy strukturalnych). Czy w interesie bogatych polskich regionów nie leży rozwój biednych polskich regionów? Czy ta solidarność się nie opłaca? Jeżeli tak, to ci którzy tak uważają, nie powinni wypominać egoizmu bogatym państwom UE, które wolałyby mniej płacić albo, jak Wielka Brytania, nie płacić wcale na biedną Polskę, Litwę czy Rumunię. 

Solidarność bogatych

Żeby wszystko było jasne: Polska, ojczyzna  „Solidarności”, nie jest jedynym członkiem UE, w którym solidarność nie jest naturalnym odruchem, a solidarność dekretowana przez państwo lub wspólnotę państw nie spotyka się z powszechnym  zrozumieniem. Francuski podatek, który mają zapłacić najbogatsi jest chyba najbardziej jaskrawym przykładem janosikowego myślenia. Pisałem o tym niedawno w tekście na temat Gerarda Depardieu. Katalonia, najbogatszy region Hiszpanii, chce niepodległości, bo ma dosyć płacenia na biedniejsze regiony. Tyle, że domaga się tej niepodległości w ramach UE, niejako pod osłoną europejskiej solidarności. Szkocja też uważa, że sporo by zyskała, gdyby nie musiała dokładać się do brytyjskiego budżetu i nie chce słyszeć płynących z Londynu pouczeń na temat solidarności: fakt, że Londyn za rządów Camerona nikogo solidarności uczyć nie powinien. Flamandzcy nacjonaliści od lat dążą do rozbicia Belgii, bo nie chcą – jak twierdza – utrzymywać biedniejszej Walonii. Kiedyś to Walonia była bogata, a Flandria biedna, Walonowie pogardzali wówczas Flamandami. Ucichła sprawa włoskiego irredentyzmu, ale Liga Północna istnieje nadal jako żywy dowód, że separatystyczne tendencje bogatej "Padanii" nie nalezą do przeszłości. 

Niemców czy Holendrów pewnie łatwiej byłoby przekonać do wysyłania do Polski paczek, jak w stanie wojennym, niż do tej formy solidarności, która obowiązuje w UE. Pewnie byłoby łatwiej, tylko, że pożytek – nie tylko dla Polski, również dla nich samych – byłby nieporównywalnie mniejszy. Greków – na jakiś czas przynajmniej – można by przyjąć do obozów uchodźców, dać jeść, swetry rozdać. Ale na dłuższą metę nikt na tym nie skorzysta. Wyjątkowa w historii finansowa  solidarność państw strefy euro przyniesie profity wszystkim,  nawet jeśli to bardzo kosztowne przedsięwzięcie. Grecy poczują je pewnie ostatni i zapewne nie wcześniej niż za kilkanaście lat. Europejska solidarność nigdy nie była łatwa do zrozumienia, a w odróżnieniu od dobroczynności nie jest wynikiem odruchu serca, tylko rozumu. Okres kryzysu jest dla idei solidarności najtrudniejszym sprawdzianem, bo solidarność wymaga umiejętności i odwagi spojrzenia w przyszłość, a przyszłość oglądana z kryzysowej perspektywy napawa ludzi strachem, a nie odwaga. Strach pogłębia istniejące już wcześniej podziały, jest pożywieniem egoizmu.  Jak to się dzieje, że w tej sytuacji oparta na solidarności integracja europejska funkcjonuje już od kilkudziesięciu lat? Nie wiadomo. To tylko kolejny dowód na to, jak genialni byli ci, którzy tę europejską Spółdzielnię „Solidarność” wymyślili.

2012-12-16

Gérard Depardieu, ten zdrajca

Fot. Wikimedia Commons
Nędznik. Egoista. Pozbawiony wyczucia i fundamentalnego zrozumienia na czym polega obywatelski obowiązek i ludzka solidarność. Na jednego z najpopularniejszych i najbogatszych francuskich aktorów posypały się we Francji gromy, po tym, jak niedawno oświadczył, że przeprowadza się do Belgii. A dokładniej paręset metrów za francuską granicę, do zabitego dechami, nudnego i szarego miasteczka Néchin. Tam, wzdłuż głównej (i właściwie jedynej) ulicy postanowili zamieszkać Francuzi uciekający przed podatkami nałożonymi na najbogatszych przez rząd Jeana-Marka Ayraulta. Wszyscy ci, którzy zarabiają powyżej miliona euro rocznie, mają zapłacić solidarnościowy, kryzysowy i ponoć tymczasowy podatek wysokości 75% dochodów.

Depardieu twierdzi, że w 2012 roku zapłacił francuskiemu fiskusowi 85% swoich dochodow. Sporo. Dlatego uznał za głęboko niesprawiedliwe i "nędzne" oskarżenia sformułowane pod jego adresem przez francuskiego premiera, który nazwał go nędznikiem. Przelała się czara. Premier, dołączając do grona oskarżycieli, przegiął na tyle, że w dzisiejszym Journal du Dimanche, w liście otwartym adresowanym do premiera, Depardieu oświadczył, że oddaje francuski paszport.  Nigdy się nim nie posługiwałem. Podobnie jak francuskim ubezpieczeniem społecznym - napisał francuski aktor i biznesmen (Depardieu jest właścicielem dochodowych winnic i sieci restauracji). "Nie mamy tej samej ojczyzny" - oświadczył nawiązując do oskarżeń o zdradę i brak patriotyzmu. "Jestem prawdziwym Europejczykiem, obywatelem świata, mój ojciec to we mnie zaszczepił". Depardieu wylicza, że od 45 lat zapłacił już Francji 145 milionów podatku, że daje zatrudnienie osiemdziesięciu osobom,  że podatki płaci od 14 roku życia, gdy pracował jako czeladnik drukarski, na długo przed tym jak został aktorem dramatycznym. Dziś Depardieu postawił kropkę nad "i": ci, którzy wątpili, czy zmiana rezydencji podatkowej oznacza, że Depardieu rezygnuje z francuskiego obywatelstwa, dostali odpowiedź.

Czytelników tego bloga nie zaskoczy, że najbardziej zainteresowało mnie w całej sprawie uzasadnienie europejskością ucieczki przed podatkami. Depardieu, znany między innymi z otwartego poparcia dla Nicolas Sarkoziego, neogaullisty, raczej rzadko kojarzonego z europejskim patriotyzmem a odmieniającym Francję i Francuzów przez wszystkie przypadki w każdym wypowiedzianym publicznie zdaniu, daje do zrozumienia, że granice, w tym przypadku fiskalne, nie mają dla niego znaczenia.  Nie ucieka z Francji, po prostu pozostaje w Europe.

Zgoda, 75% podatku to dużo dla tego, kto ma go zapłacić. Ale nie aż tak dużo, by dla budżetu jednego z najbogatszych państw świata oznaczało to znaczące przychody. Podatek ma znaczenie symboliczne, ma być oznaką, że we Francji nastąpiła zmiana i że odejście Sarkoziego znaczy powrót do obywatelskiej i solidarności, stawianej przez socjalistów na szczycie hierarchii republikańskich wartości. W odróżnieniu od Sarkoziego,  sprawującego rządy pod znakiem egoizmu i mamony.  Francuski podatek od najwyższych dochodów jest polityczny, ale w sumie systemy podatkowe zawsze są odzwierciedleniem polityki. Tej jednak wielu, wśród nich Depardieu, zarzuca populizm.

W czasie kryzysu, gdy w całej Unii brzmią nawoływania do europejskiej solidarności, Depardieu oświadcza, że przymusową francuską solidarność, jako Europejczyk, odrzuca. Zastanawiam się jednak, czy gdyby ustanowiono wreszcie unijny podatek bezpośredni, Depardieu głosiłby swoją europejskość równie zdecydowanie. Czy podatki europejskie płaciłby z większym przekonaniem, niż podatki francuskie.

W Polsce Depardieu znany jest między innymi z filmu o Asteriksie i Obeliksie. Sam, jak pamiętamy, był odtwórcą tej drugiej postaci. Dziś Obeliks mieszka w Néchin. Christian Clavier, odtwórca roli Asteriksa, przeniósł się tymczasowo (podatek od wielkich fortun też jest tymczasowy) do Londynu. Obaj podatki będą więc płacić poza Francją. Asteriks i Obeliks są symbolami francuskiej niezależności. Podobnie jak wioska Galów, w której  mieszkali, jedyna w cywilizowanym świecie, która nie poddała się rzymskiemu imperium.  To dość zabawne, że Depardieu-Obeliks, kojarzony z francuskim stylem życia, francuskim jedzeniem i piciem czuje się bardziej wolny i bardziej sobą w Europie, czyli poza Francją, niż we Francji. Ale całe to, na pozór tabloidowe wydarzenie, przywodzi na myśl bardziej fundamentalne i całkiem poważne pytanie o sens nadużywanego dziś słowa solidarność.

Aktualizacja: W sobotę 29 grudnia 2012 francuska Rada Konstytucyjna (odpowiednik polskiego Trybunału Konstytucyjnego) uznał, że specjalny podatek dla najbogatszych narusza konstytucyjną zasadę równości obywateli wobec prawa. Rada podważyła sposób określenia obowiazku podatkowego (miałyby mu podlegać osoby fizyczne, ale nie małżeństwa płacące wspólnie podatek), a nie samą zasadę ponadnormatywnego opodatkowania. Podatek miały płacić osoby o dochodach rocznych przekraczających milion euro. Była to najbardziej symboliczna politycznie propozycja socjalistycznego rządu zgłoszona w ramach ustawy budżetowej na 2013 rok. Do Rady Konstytucyjnej zaskarżyła ją prawicowa UMP. Nie wiadomo jak zareagował "uchodźca fiskalny" Depardieu i czy zmienił swoją decyzję. 

2012-12-14

Pełzająca europejska kontrrewolucja

Integracja europejska to jedyny w historii Europy projekt polityczny, który był w stanie przynieść ludziom w rożnych krajach jednocześnie i w sposób trwały to, czego potrzebują najbardziej: bezpieczeństwo, wolność, dobrobyt. Oczywiście, eurosceptycy powiedzą, że nie jest bezpiecznie, a jeśli jest, to UE nie ma nic do tego (co tam pokój, zdobycz historyczna, czyli muzealna, poza tym są Amerykanie i NATO), że nie ma wolności, bo Bruksela nam nakazuje i zakazuje (a tak zwane cztery swobody i tak by były, dzięki wolnemu rynkowi), że nia ma dobrobytu, bo jest kryzys (a to, że mimo kryzysu gospodarka unijna jest największa na świecie, że euro pozostaje stabilną walutą, a mieszkańcy UE należą do najbogatszych na Ziemi, to tylko unijna propaganda). Ale eurosceptycy się mylą.

Ta wyjątkowość integracji europejskiej - w świetle historii i z powodu zastosowanej metody - czyni z niej projekt rewolucyjny. I nawet, gdyby z jakiegoś powodu, Unia przestała istnieć, albo  - co gorsza - stała się pustą, międzyrządową wydmuszką, pozbawioną integracyjnej substancji - to mechanizmy integracji państw zwanych narodowymi (wielce to umowny termin, silnie zalatujący naftaliną) wymyślone  przed kilkudziesięciu laty, pozostaną trwałym elementem myśli i praktyki politycznej i geopolitycznej. Już dziś są zresztą oczywistym odwołaniem wszędzie tam, gdzie pojawiają się integracyjne aspiracje: w Afryce, w Ameryce Południowej. Integracja jest tam postrzegana jako sposób na rozruszanie gospodarki i na zażegnanie konfliktów na poziomie regionalnym, ponadpaństwowym.

Jest jednak z ta rewolucyjnością europejskiego integrowania pewien problem.  Bo owszem, o rewolucji można mówić, ale raczej w znaczeniu (toute proportion gardée) rewolucji kopernikańskiej. A więc takiej, która dotyczy myśli, opisu świata, techniki, metody, systemu. Trudniej byłoby odwołać się do przykładu rewolucji francuskiej czy innych podobnych, bo brakuje tu dwóch zasadniczych elementów: gwałtownej przemiany, wiążącej się z jak najbardziej dosłownie rozumianą przemocą, i rewolucyjnego ludu. Ludu zbuntowanego, ludu podburzonego przez prowodyrów i wodzów, których zwykle ten sam lud potem przegoni. Albert Camus dokonał mądrego rozróżnienia między buntem (rewoltą) a rewolucją. Bunt to etymologicznie zwrot, to powiedzenie "nie" i odwrócenie się plecami. Rewolucja, to pełny obrót, to powiedzenie "nie" żeby powiedzieć "tak". Ci, którzy wymyślili integrację europejską i nadali jej bieg, powiedzieli swoje rewolucyjne "tak", zbudowali system, który działa do dziś, i działa sprawnie, mimo zmieniającego się świata. Ale lud, ani zbuntowany ani rewolucyjny tylko bierny, poznaje znaczenie tej przemiany bardzo powoli i w sposób mało systematyczny: o integracji europejskiej w szkołach raczej nie uczą. Nie jest żadnym pocieszeniem, że w szkołach nie uczą, albo uczą źle, o wielu innych mechanizmach koniecznych pracownikom i przedsiębiorcom, obywatelom i konsumentom do funkcjonowania we współczesnym świecie.

Nieobecność "rewolucyjnego ludu" w "rewolucji europejskiej" tłumaczy zjawisko zwane demokratycznym deficytem UE,  ale również niektóre formy eurosceptycyzmu. Bo jest przecież eurosceptycyzm, który bierze się z wyłączenia i z niewiedzy; zła wola, polityczna kalkulacja, albo nacjonalistyczna ideologia nie tłumaczą wszystkiego. A integrację europejską rzeczywiście zrozumieć trudno. Nie dlatego, że brukselska biurokracja jest skomplikowana, że instytucje to niepojęty galimatias. System, ograniczony do instytucjonalnego i kompetencyjnego wymiaru, jest stosunkowo prosty. Czy ludzie lepiej rozumieją ustrój swojego własnego państwa? Oczywiście, że nie.

Trudniejsza do zrozumienia jest sama koncepcja integracji. Nie da się jej wtłoczyć w znane, przynajmniej pobieżnie, koncepcje współpracy międzynarodowej. Integracja to nie jest współpraca, to coś więcej, bo oznacza inne podejście do suwerenności i do wspólnego interesu oraz zakłada poziom ponadnarodowy a nie tylko międzynarodowy. Zakończenie drugiej wojny światowej to nie jest Pokój Westfalski, Unia Europejska nie jest dzieckiem Kongresu Wiedeńskiego.

Trudno też ludziom pojąć zasadę europejskiej solidarności. Jej podstawą jest również swoista definicja wspólnego interesu. Solidarność europejska nie akcją charytatywną. Tymczasem zanim jeszcze Polska przystąpiła do Unii, panowało dość powszechne przekonanie, że skoro nam dają pieniądze, to pewnie żeby coś od nas dostać. Przeciwnicy integracji do dzisiaj zresztą uważają, że za tą unijną szczodrością kryje się cyniczny podstęp: chcą (oni, ci obcy) nas pozbawić suwerenności, kopalni, banków, prawa do decydowania o czymkolwiek. Lista podstępów i przykładów spoljacji jest długa. Zwolennicy przystąpienia do UE pocieszali się, że tamci sypią groszem ze wstydu, bo kiedyś na zostawili, albo dlatego, że chcą od nas lekcji ducha i poszanowania wartości. Do dziś takie rozumienie europejskiej solidarności jest obecne, bo przecież jak to inaczej wytlumaczyc: że tak sami z siebie dają? Tymczasem składka na wyrównanie poziomów życia, na zniwelowanie różnic regionalnych to po prostu genialny pomysł na rozwój wspólnego rynku i wspólnego bezpieczenstwa. Tak, opłaca sie, opłaca się wszystkim. Trudno w to jednak tak po prostu uwierzyć, bo przykładów w historii raczej brakuje.

Rozszerzenie Unii również stanowi intelektualne wyzwanie. O ile przystąpienie do Wspólnot Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Danii nie wydawało się czymś niepojętym, o tyle już nad przyjęciem do UE państw biednych, w 2004 roku, trudniej po prostu przejść do porządku dziennego. Owszem, Portugalia też była biedna. Ale tym razem rozszerzenie było masowe: nigdy nie przyjęto na raz aż tylu krajów. Wątpliwości związane z rozszerzeniem są naturalnie podobne do tych, które wywołuje przywołana wyżej koncepcja europejskiej solidarności. Odpowiedzieć na nie można podobnie. Ale tym razem problem jest bardziej skomplikowany, bo chodzi już nie tylko o wyrównywanie poziomów między państwami członkowskimi, ale o zaprogramowaną ekspansję modelu społeczeństwa, w którym funkcjonuje społeczna gospodarka rynkowa, demokratyczne instytucje i porządek prawny gwarantujący poszanowanie praw człowieka. Jeszcze silniej niż w przypadku wewnątrzunijnej solidarności, w związku z rozszerzaniem Unii postawione zostaje pytanie: jak długo można, jak daleko trzeba?

Wszystkie te elementy stanowią o wyjątkowym i rewolucyjnym charakterze integracji europejskiej. Ale fakt, że czołowi politycy, główni aktorzy na unijnej scenie politycznej, nie tylko nie potrafią ludziom tych zawiłości wytłumaczyć, ale też często sami ich nie rozumieją, jest źródłem "pełzającej kontrrewolucji" europejskiej. Ludzie tej wiedzy zresztą nie poszukują. Nie ma na nią zapotrzebowania. Stereotypowe odniesienia do pobieżnie poznanej historii wydają się wystarczające. Nie wiedzą, że  nie wiedzą. Dla mediów to powód, by informować o UE tak jak informują bo dziennikarstwo jest dziś oparte na prawie inżyniera Mamonia: śpiewamy odbiorcom-klientom tylko te piosenki, które juz znają.  Punktem wyjściowym w postrzeganiu Unii jest założenie, że się nie da jej zrozumieć; jej niezrozumiałość jest elementem składowym jej tożsamości. Eurosceptykom i eurofobom łatwo więc opisywać integrację europejską (zredukowaną do "Brukseli eurokratów") odwołując się do jej nieracjonalności: jest nieracjonalna, bo nie mieści się w uwalonym schemacie archaicznego i ograniczonego do stereotypów obrazu rezczywistości.

2012-12-10

Nobel dla UE, nagroda otrzeźwienia

Unia Europejska, w swej obecnej postaci i w poprzednich wcieleniach, została dziś wyróżniona pokojową nagrodą Nobla za to, że w ciągu sześćdziesięciu lat udało się jej "zamienić kontynent wojny w kontynent pokoju". Tego uzasadnieni nie trzeba rozwijać, bo każdy, kto sprawę analizuje bez złej woli, musi temu rozumowaniu przyznać rację: nigdy w historii, w żadnej cywilizacji, nie udało się wymyślić i zrealizować planu takiego powiązania nienawidzących się i od wieków wojujących między  sobą narodów, żeby wojna między nimi została wyeliminowana na stałe, by wojna stała się nie do pomyślenia. Unia Europejska jest rezultatem tego planu. 

Przewodniczący Norweskiego Komitetu Noblowskiego, Thorbjoern Jagland, podał jednak jeszcze jedna przyczynę przyznania UE nagrody, odpowiadając bardziej na pytanie dlaczego teraz niż dlaczego w ogóle. Chodziło o to, by uratować to co udało się osiągnąć i by poprawić to, co udało się stworzyć, bo to jedyny i najlepszy sposób, aby poradzić sobie z obecnymi problemami. Chodzi oczywiście o wyniszczający Europę kryzys. Nagroda pocieszenia? Nie, przeciwnie:  nagroda otrzeźwienia. Proeuropejski apel z eurosceptycznej Norwegii: Europejczycy, obywatele Unii, szefowie narodowych państw i państewek: nie marnujcie tego, co zostało dokonane.  W tym sensie, rzeczywiście mają rację ci, którzy wiedzeni polityczną poprawnością głoszą, że pokojowy Nobel adresowany jest do pięciuset milionów Europejczyków. Żeby tak łatwo nie zapominali, jaką wartością jest pokój. I że metoda, jaką dawno temu znaleziono by wojnę zastąpić  negocjacjami, współpracą i podziałem zasobów, jest też metodą na wspólne życie.

Nie wiem, czy udało się to przypomnieć. Na Unię i  Komitet Noblowski posypał się grad krytyki. Że Nagroda się nie należy, bo jest kryzys. A jak kryzys, to trudno żyć. A jak trudno - to pokoju w umysłach nie ma. Absurd kompletny. Wszystkie pokojowe Nagrody Nobla w ostatnich kilkudziesięciu latach były krytykowane: a to że, laureat jest raczej wojennym podżegaczem niż obrońcą pokoju (Kissinger), albo, że terrorystą (Arafat), albo, że dostał nagrodę za kolor skóry i na wyrost (Obama), albo, że byli lepsi kandydaci, bo jak wiadomo zawsze są lepsi kandydaci. Pierwszy raz się zdarza, że laureatowi chcą nagrodę zabrać, bo jest słabego zdrowia. Oskarżanie Unii o kryzys jest tak samo głupie jak nieuczciwe, bo kryzys nie w UE się zaczął i nie nadmiar, ale niewystarczający poziomem integracji sprawił, że tak szybko się rozprzestrzenił. Nie unijne przepisy, ale ich brak lub nieprzestrzeganie przez państwa członkowskie zadecydował o trwałości i głębi tego kryzysu. Przede wszystkim jednak, to nie z ekonomii dostała Unia nagrodę, nagroda jest pokojowa.

Zarzucają Unii, że ma armię i wydaje dużo na zbrojenia. Można oczywiście powiedzieć, że to nie UE, tylko państwa czlonkowskie. Ale czy państwa członkowskie to nie Unia? No Unia przecież. Zarzucają też Unii, że była bezradna w Bośni. Owszem, nie miała armii. W Srebrenicy wymordowano ludzi pod nosem uzbrojonych holenderskich żołnierzy. Działających jednak pod egida NATO. Unia jest winna? Ma mieć Unia armię czy ma nie mieć? Jak wytłumaczyć ludziom, że kraje, które zaledwie  kilkanaście lat temu toczyły brutalną wojnę na wyniszczenie, dziś muszą ze sobą jakoś współpracować, dbać o prawa człowieka, budować demokratyczne instytucje, nawet jeśli bez głębokiego przekonania, to muszą jednak, bo taka jest europejska soft power, zwana europejską perspektywą?

Łatwiej jest powiedzieć, że Unia to nie my, to oni, to obcy, winni wszystkiemu. Dlatego to oczywiście nieprawda, że jest to nagroda dla wszystkich obywateli UE. Nie, jest to przede wszystkim nagroda dla tych, którzy kiedyś integrację europejską wymyślili i tchnęli w nią życie. W tym sensie, jest to nagroda pośmiertna, pierwsza w noblowskiej historii. Jest to nagroda dla tych, którzy dziś w tę ideę wierzą i na co dzień ją realizują. Na pewno nie jest to nagroda dla Camerona i Klausa. Nie dla tych, którzy hołdują w ten czy inny sposób narodowym egoizmom i z populistycznym lub ideologicznym impetem niszczą najmądrzejszy projekt, jaki kiedykolwiek Europejczykom udało się stworzyć.


Przemówienie laureata (Van Rompuy i Barroso w duecie) na ceremonii wręczenia Nagrody Nobla (po polsku, ale dla tych, dla których UE to chińszczyzna, jest też po chińsku)

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...