2012-07-09

Cypryjskie niespodzianki


Demetris Christofias, prezydent Cypru
Duńskie przewodnictwo w Radzie UE przeszło prawie niezauważone. Zwłaszcza, jeśli zauważalność mierzyć polską miarą. Ale w Polsce prezydencja to było wydarzenie, w Danii natomiast – rutyna. Owszem, Duńczycy przez chwilę zagościli na pierwszych stronach gazet dzięki rządowemu kryzysowi i sukcesem populistyczno-nacjonalistycznych ugrupowań, oraz dzięki wysłaniu celników na granice wbrew zasadom Schengen, ale wszystko to odbyło się niejako poza prezydencją.  Przyszła prezydencja cypryjska.
Cypryjczycy ledwo zauważyli, że ich kraj sprawuje przewodnictwo w UE. Cypryjczycy greckojęzyczni ma się rozumieć, ci z południowej części wyspy, bo ci drudzy nie sprawują niczego, właściwie, to prawie ich nie ma, skoro jedynym państwem uznających republikę północnego Cypru jest Turcja. Z braku wystaw sztuki współczesnej, koncertów i jakichkolwiek politycznych ambicji cypryjskiej prezydencji, to właśnie cypryjscy Turcy mogą nam dostarczyć najwięcej emocji. Turcja, kraj kandydujący do UE, zapowiadała wcześniej, że cypryjską prezydencję będzie bojkotować. Logiczne: Turcja nie uznaje grecko-cypryjskiej państwowości. Przedstawiciele UE sprawą specjalnie się nie przejmują i słusznie: skoro Turcja nie chce rozmawiać z prezydencją UE, to jej sprawa. Nikt nikogo do UE na silę nie ciągnie. A już na pewno nikt nie ciągnie Turcji. Komisarze unijni podróżują zresztą po całej wyspie, udają się również na północ i spotykają się z tamtejszymi Cypryjczykami. Nie oznacza to, że uznają państwowość północnego Cypru, wręcz przeciwnie: zupełnie ją ignorują. Nie spotykają się przecież z jej samozwańczymi władzami, północ Cypru – tak jak wszystkie państwa świata poza Turcją – uważają za terytorium pod obcą okupacją. (Swoją drogą, to niezwykła sytuacja, gdy kandydat do UE okupuje kawałek unijnego terytorium, po zajęciu go manu militari).
W codziennej praktyce sytuacja bywa bardziej skomplikowana, bo północni czy – jak kto woli – tureccy Cypryjczycy, zastawiają na komisarzy i innych przedstawiciel UE medialne pułapki. Zabawa w kotka i myszkę polega na przykład na nagłym pojawieniu się przedstawiciela nieuznawanych władz na spotkaniu z udziałem wysłannika UE. Kilka zdjęć – i już problem gotowy. Zdarza się też, że wywiad opublikowany po grecku w Nikozji jest przedrukowany przez tureckojęzyczną gazetę wydawaną w mieście Lefkoşa (to też Nikozja, tylko północna, dlatego po turecku). W tłumaczeniu na turecki, ale niezbyt dokładnym, bo pojawiają się tam odniesienia do Republiki Północnego Cypru czy do rządu samozwańczej republiki – jedno i drugie nie do pomyślenia w oryginalnej wersji. Można się spodziewać, że podczas prezydencji te praktyki staną się jeszcze liczniejsze a komisarze odwiedzający Cypr bardzo się będą musieli nagimnastykować, żeby czegoś nie palnąć, albo żeby nie dać sobie zrobić zdjęcia na niewłaściwym tle.


Oczywiście Cypryjczyków wszystko to dziś obchodzi znacznie mniej, niż niespodzianka, którą przygotował im na inaugurację prezydencji prezydent Christofias. Jeszcze kilka tygodni temu słyszeli, że z cypryjską gospodarką wszystko jest w porządku, a chwilowe zachwiania wynikające z silnego powiązania z greckim systemem bankowym i z Grecją w ogóle da się złagodzić dzięki rosyjskiej pożyczce. Tymczasem Cypr wystąpił o dodatkową pomoc do UE. Teraz Cypryjczycy boją się, że zostaną im postawione tak drakońskie warunki jak Grekom. 

2012-07-08

Zrozumieć kryzys euro - w dziewięciu punktach

Na blogu Wonkblog, który na stronach Washington Post prowadzi Ezra Klein, znaleźć można najprostszy przewodnik po kryzysie strefy euro. Poradnik w jednym obrazku - zachęca autor. Idea jest na tyle pociągająca, że można mu wybaczyć pominięcie kilku cytatów, nie mniej pomocnych dla zrozumienia kryzysu niż te uwzględnione, bo przypominających gdzie kryzys się zaczął, zanim dotarł do Eurolandu. Oto kryzys euro w dziewięciu punktach: 


Hiszpania to nie Grecja - Elena Salgado, hiszpańska minister finansów, luty 2010.
Portugalia to nie Grecja - The Economist, kwiecień 2010.
Grecja to nie Irlandia  - George Papaconstantinou, grecki minister finansów, listopad 2010.
Hiszpania nie jest ani Irlandią ani Portugalią - Elena Salgado, hiszpańska minister finansów, listopad 2010.
Hiszpania nie znajduje się na "terytorium Grecji  - Brian Lenihan, irlandzki minister finansów, listopad 2010.
Ani Hiszpania ani Portugalia nie jest Irlandią - Angel Guerria, sekretarz generalny OECD, listopad 2010.
Włochy to nie Hiszpania - Ed Parker, dyrektor naczelny Fitch'a, czerwiec 2012.
Hiszpania to nie Uganda - Mariano Rajoy, hiszpański premier, czerwiec 2012.
Uganda nie chce być Hiszpanią - Sam Kutesa, ugandyjski minister spraw zagranicznych, czerwiec 2012.

2012-07-06

ACTA: to jeszcze nie koniec

Ostateczną śmierć ACTA (umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrobionymi) ogłoszono hucznie i radośnie 4 lipca, po odrzuceniu przez Parlament europejski projektu ratyfikacji. Do umowy w jej obecnym kształcie powrotu nie ma. Ale niekoniecznie oznacza to koniec historii.

Przypomnijmy, że nieszczęsna umowa najpierw została zaakceptowana przez wszystkie 27 państw UE w grudniu ubiegłego roku. Ale już parę tygodni później, w styczniu 2012, tylko 22 przedstawicieli unijnych rządów złożyło pod nią podpis podczas ceremonii w Tokio. Zrobił to między innymi polski rząd, który jednak pod medialną presją obrońców wolnego internetu (w znaczeniu: bez ograniczeń, nie chodzi o prędkość łącza) ogłosił wstrzymanie krajowego procesu ratyfikacji. Podobnie postąpiło kilka innych rządów. Parlament Europejski, który – tak jak wszystkie rządy zresztą – był od dawna w posiadaniu całej dokumentacji, dość nagle otworzył oczy i uszy na protesty przeciwników ACTA. Umowa była odrzucana w kolejnych komisjach parlamentarnych, aż wreszcie, 4 lipca, Parlament przekreślił możliwość ratyfikacji dokumentu przez UE. A bez UE ACTA nie ma racji bytu: na 39 państw sygnatariuszy (wśród nich USA, Japonia, Kanada) 27 to członkowie UE.

Większość głosowała przeciw, ale aż 165 posłów sie wstrzymało.
Komisja Europejska, do ostatniej chwili broniąca ratyfikacji, postanowiła już w lutym oddać sprawę do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.  Była to reakcja na petycję przeciwników ACTA podpisaną przez prawie trzy miliony ludzi. Umowie zarzucono niezgodność z traktatami i z unijnymi zasadami poszanowania podstawowych swobód obywatelskich. Komisja starała się namówić Parlament, by wstrzymał się z decyzją do  orzeczenia Trybunał, ale europosłowie postanowili głosować. Jeśli wierzyć komisarzowi do spraw handlu, Belgowi Karelowi De Gucht, Komisja będzie wytrwale czekała na wyrok bez względu na wynik głosowania, bo skoro przeciwnicy ACTA dostrzegli naruszenie podstawowych swobód demokratycznych, w tym wolności słowa, to zarzutów tych nie można pozostawić nierozstrzygniętych. Brzmi to logicznie, ale Komisja – ciało kolegialne – nie podjęła jeszcze decyzji. A Trybunał, jak zwykle w takiej sytuacji, zapewne zapyta Komisji, czy nadal chce, by sprawa była rozpatrywana, skoro problem praktycznie się rozwiązał: po co zastanawiać się, czy umowa, która i tak nie wejdzie w życie była zgodna z zasadami UE czy nie?

Jeżeli Komisja sprawy z Trybunału nie wycofa, a sędziowie uznają, że ACTA żadnych praw ani zasad gwarantowanych traktatami nie narusza, to głosowanie w europosłów będzie miało nieco inny sens. Po pierwsze, żeby być konsekwentnym, Parlament powinien się wtedy domagać rewizji całego unijnego prawodawstwa dotyczącego ochrony własności intelektualnej i praw autorskich, bo ACTA nie była przecież rozszerzeniem ani nowelizacja tego prawa, tylko jego realizacją. Oznacza to, że europosłowie głosowali nie tyle przeciw niezgodnej z unijnym prawem umowie, ile przeciw obowiązującym w UE przepisom.

Po drugie, ACTA od tego co prawda nie ożyje, ale zmienią się warunki prawne, w jakich powstanie nowy projekt. Bo co do tego, że takowy powstanie, nie ma wątpliwości. De Gucht zapewnia, że UE nie ma planu "B" i to pewnie prawda. Czy jednak nie maja go Amerykanie, inicjatorzy i najwięksi orędownicy ACTA? O przygotowaniach do nowej umowy mówi się już przecież od pewnego czasu („Plan B”). 

2012-07-04

Nie znaleziono dowodów na istnienie syren

Kadr z filmu Animal Planet
Istnienie syren nie zostało naukowo udowodnione - taką informację można znaleźć na stronie internetowej rządowej placówki podlegającej amerykańskiemu ministerstwu handlu. National Ocean Service, bo tak się ten departament nazywa, wydał niedawno komunikat zaprzeczający finansowaniu jakichkolwiek badań dotyczących syren. Oświadczenie uznano za niezbędne po tym, jak telewizja Animal Planet wyemitowała paradokumentalny film po tytułem "Mermaids: The Body Found". Amerykańskich widzów trzeba było uspokoić, że obraz poświęcony "wodnym humanoidom" był fikcją a nie filmem dokumentalnym. 

Nie jest to przypadek odosobniony. Według Long Island News, w maju amerykańskie Federalne Centrum kontroli i prewencji chorób (CDC) publicznie i zupełnie poważnie zdementowało pogłoski, że istnieje realne zagrożenie epidemią... zombi. Można oczywiście naśmiewać się z naiwności i poziomu edukacji najzamożniejszego, wydającego najwięcej na naukę i szkolnictwo, najnowocześniejszego i najbardziej demokratycznego narodu świata, za jaki uważa się większość obywateli USA. Mnie jednak jeszcze bardzie zastanawiają oficjalne komunikaty publicznych lub rządowych instytucji, takie jak cytowane powyżej. Eurosceptycy, którzy często swą awersję do UE kompensują uwielbieniem USA, właśnie po drugiej stronie oceanu powinni poszukiwać śmiesznych historii dezawuujących głupotę biurokracji. Bo te europejskie zaczynają już nudzić.


2012-07-03

Patentowany absurd

Państwa, które do unijnego budżetu wpłacają najwięcej, wzywają do ograniczenia wydatków w przyszłym wieloletnim budżecie UE (na lata 2014-2020). Racjonalizacji wydatków domagają się wszyscy, również ci, którzy ze wspólnej unijnej kasy najwięcej dostają.  Jedni i drudzy zdają się nie pamiętać, że sami uchwalają ten budżet (wespół z Parlamentem Europejskim), że sami są dysponentami tej kasy (w 94% wraca do państw) oraz, że wspólne pieniądze służą do finansowania wspólnie przyjętych zobowiązań.

Media pełne są krytyki euro-biurokracji, która marnotrawi pieniądze. Krytyki kierowanej, o dziwo, pod adresem unijnych instytucji. Kto jednak wymyślił, uzgodnił i i broni z uporem godnym lepszej sprawy trzech siedzib Parlamentu Europejskiego (w Strasburgu, Luksemburgu i Brukseli)? Państwa członkowskie.  I to nie tylko Francja. I nie tylko Niemcy. Kilka dni temu, po blisko trzydziestu latach, państwa członkowskie doszły do międzyrządowego porozumienia w sprawie jednolitego systemu patentowego, mającego obowiązywać w 25 krajach. Hiszpania i Włochy nie chcą w tym brać udziału, bo ich języki nie zostały uznane za kluczowe. Gdyby do trzech obowiązujących języków (angielskiego, francuskiego, niemieckiego) dodać włoski i hiszpański, miliardowe oszczędności wynikające między innymi z uproszczenia systemu tłumaczeń znacznie by się skurczyły. Patentów w obu tych językach rejestruje się stosunkowo mało (pewnie, że więcej niż w Polsce, ale o to nie trudno), bo Hiszpania i Włochy nie są awangardą wynalazczości, ale jest przecież duma narodowa! Za oddanie jej pokłonu, Hiszpanie i Włosi byli gotowi płacić setki milionów euro rocznie, tyle, że nie ze swojej, ale ze wspólnej kasy. A przecież Włochy i Hiszpania, borykające się nota bene z olbrzymim długiem państwowym,  też wzywają do racjonalizacji wspólnych wydatków. I też słusznie. 

Barroso i Barnier prezentują wstępny projekt jednolitego patentu ©EU2012
Najważniejszym instytucjonalnie elementem nowego systemu ma być wspólny sad patentowy (UPC). Wiadomo, że sąd, to nie jest byt wirtualny. Potrzebny jest budynek, personel, budżet operacyjny, administracyjny. Jak zwykle w takich przypadkach, budynek, czyli siedziba, jest najważniejszy. Jak zwykle sprawa stanęła na ostrzu noża, gdy przewodniczący Rady Europejskiej, Herman Van Rompuy, zaproponował, by siedziba trybunału był Paryż. Francja była zachwycona. Brytyjczycy od razu zapowiedzieli weto. Niemcy starali się mediować. Przewodniczący Komisji Europejskiej, Barroso, proponował Brukselę, bo wojna miedzy Londynem a Paryżem mogła doprowadzić do zerwania negocjacji, ale to rządy narodowe podejmują jednogłośnie decyzję, a nie Komisja.
Decyzja, jak zwykle, okazała się salomonowa: siedziba głównego oddziału sądu pierwszej instancji będzie Paryż. Przewodniczącym sądu będzie Francuz. Racjonalnie? Racjonalnie! Ale to nie koniec. Będą też dwa oddziały tematyczne. Jeden - w Londynie. To też racjonalne, coś trzeba było Anglikom zapłacić za zgodę na Paryż. Drugi oddział - w Monachium. No bo skoro już Brytyjczycy coś dostali i Francuzi też, to racjonalnie było dodać trzeci element, bo - jak każdy racjonalista wie - Pan Bóg Trójcę lubi. 

Zamiast jednego, trzy miejsca - absurd jest oczywisty. Koszty, których obcięcia stale się domagają państwa członkowskie (państwa narodowe, jak lubią mówić niektórzy), będą znacznie wyższe. Cała operacja i tak się opłaca, mimo tego, co mówią polscy radcy patentowi i tłumacze (których dochody faktycznie spadną, nie zarobią już tyle na przedsiębiorstwach i wynalazcach zgłaszających innowacje). Koszt tej fanaberii w porównaniu do zysków, które przyniesie nowy system całej UE, jest pewnie do przełknięcia. Ale już w porównaniu do fanaberii Włoskiej i Hiszpańskiej jest to mniej oczywiste. Cały system będzie kosztował jednak drożej, niż założono, a to właśnie głownie koszt ochrony patentowej w UE sprawia, że europejskich patentów jest bez porównania mniej niż chińskich i amerykańskich. O całej sprawie warto jednak pamiętać, gdy Londyn, Paryż, Berlin czy inna stolica wzywać będzie do racjonalizacji wspólnych wydatków. 

Absurd zaś sięga zenitu, gdy zawarte porozumienie dokładnie się przeczyta. Okaże się wówczas, że projekt został pozbawiony trzech najważniejszych artykułów. Co z niego zostanie, poza trzema administracjami w trzech europejskich miastach?

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...