2013-01-31

Unia mrozi polskie drogi

Przedziwna sprawa z tymi pieniędzmi na drogi, których Komisja Europejska postanowiła Polsce nie dawać. Przedziwna jest histeria, którą decyzja Komisji wywołała, przedziwna jest reakcja prawicowej opozycji oskarżającej rząd Tuska, przedziwne są deklaracje pani minister rozwoju regionalnego. Niewiedza i/lub zła wola najgłośniejszych uczestników tej awantury nie są przedziwne; są porażające.

Co zamroziła Komisja

Ciekawe, że gdzie się nie odwrócę słyszę o zamrożeniu przez Komisję wypłaty środków. Tymczasem o zamrożeniu czy wstrzymaniu wypłaty trudno mówić, bo Polska o te pieniądze jeszcze nawet do Komisji nie wystąpiła. Dlatego twierdzenie, że decyzja skutkuje utratą płynności jest zupełnie nieuzasadnione. Skoro tak, to jeszcze bardziej niezwykłe są lamenty po traconych przez Polskę, czy też przez Tuska, pieniędzy. Śpieszę lamentujących pocieszyć: to nie ten etap. Decyzja Komisji faktycznie oznacza, że gdyby Polska wystąpiła teraz o zwrot wydanych na drogi pieniędzy, to by ich nie dostała, bo trwa śledztwo. Tylko, że Polska o zwrot wystąpić teraz i tak nie może, bo sama pieniędzy jeszcze nie wyłożyła.

Dużo tych pieniędzy?

Czy jest się o co martwić? Oczywiście, bo chodzi o duże kwoty, choć na razie teoretyczne. Polska, kiedy przyjdzie pora, będzie mogła wystąpić o zarezerwowane w Brukseli 890 milonów euro z funduszu ochrony środowiska i 67,2 miliony euro na rozwój regionalny. To prawie cztery miliardy złotych, znacząca kwota.  Komisja zapowiada, że jeśli i kiedy nieprawidłowości zostaną wyjaśnione, pieniądze znowu będą do dyspozycji. Termin nieprawidłowości to jednak eufemizm, bo unijny język rozróżnia nieprawidłowości (nieumyślne) i nadużycia finansowe (umyślne), a w przypadku zmowy handlowej i ustawiania przetargów to ten drugi termin ma zastosowanie. Jedenastu osobom postawiono zarzuty. To nie jest nic. Poza naruszeniem reguł zarządzania funduszami, chodzi o naruszenie przepisów dotyczących zamówień publicznych i ochrony konkurencji.

Lepiej trzymać język za zębami 

Wysłuchałem też piejącej z oburzenia pani minister Bieńkowskiej. Z oburzenia wywołanego nie tyle rozmiarem możliwego przestępstwa, nie tym, że członkowie lub szefowie zarządów największych spółek budowlanych i dyrektor z GDDKiA są wśród oskarżonych, ale niewdzięcznością Komisji Europejskiej. Jak to: przecież to nie Komisja wykryła sprawę, to my sami. I teraz nas za to karać? Panią minister można by wyśmiać za naiwność. Wiara w to, że Komisja Europejska z sympatii dla dzielnych polskich detektywów przymknie oko na toczone w Polsce śledztwo, wstrzyma procedury i zrezygnuje z głoszonej od lat zasady "zero tolerancji dla przekrętów", to jednak naiwność, czyż nie? Sprawa jest jednak poważniejsza. Pani minister sformułowała wniosek: skoro tak, to pewnie lepiej nic Komisji nie mówić. Inaczej mówiąc: ukryć przestępstwo z cwaniactwa. Jeżeli polityk, członek rządu, taką wyciąga ze sprawy nauczkę, to chodzi nie tylko o naiwność, ale i o etykę. 

Donieśli dziennikarze

Fakt, że nie tylko polska minister dochodzi do takich konkluzji, niczego nie usprawiedliwia. Ale rzeczywiście w sprawozdaniu na temat nadużyć w dziedzinie funduszy strukturalnych  z 2011 roku Komisja krytykuje niektóre państwa członkowskie za tolerowanie przekrętów i niezgłaszanie ich do Komisji. Wśród państw na bakier z etyką i prawem jeśli chodzi o fundusze przeznaczone na rolnictwo Komisja wymieniła Francję, Wielką Brytanię, Hiszpanię i Niemcy. Ale już na przykład gdy chodzi o wydatki na ochronę środowiska Niemcy uchodzą za prymusa, razem z Włochami i… Polską. Różnice są więc nie tylko międzynarodowe, ale też międzyresortowe. Jak o polskim przypadku dowiedziała się Komisja Europejska? Nie od pani Bieńkowskiej. Choć powinna była. Komisja twierdzi, że źródłem jej wiedzy była polska prasa donosząca o trwającym śledztwie.

Skandaliczna presja

Zbaraniałem słysząc, że "Unia Europejska", wywołując sprawę na tydzień przed posiedzeniem Rady Europejskiej chce wywrzeć na Polskę presję, żeby stała się bardziej uległa w negocjowaniu budżetu na lata 2014-2020. Pomijam już kwestię daty, choć faktycznie Komisja Europejska poinformowała Polskę o swojej decyzji 21 grudnia 2012. Kto z tym teraz poleciał do dziennikarzy? Nie mam pojęcia, ale w sumie nie ma to znaczenia. Bo tego rodzaju decyzje są czysto administracyjne. Procedurę, z chwilą otrzymania informacji, rozpoczyna z automatu nisko usytuowany w hierarchii urzędnik. Nikt tej maszyny potem nie jest w stanie zatrzymać. I tak ma być. Gdyby na jakimkolwiek etapie zaangażowany był czynnik polityczny, gdyby możliwe było ręczne sterowanie, nie byłoby końca podejrzeniom, że eurokraci coś zmajstrowali. Takie decyzje podejmowane są regularnie, dotyczą wszystkich bez wyjątku państw członkowskich i wszystkich rodzajów unijnych funduszy: na środowisko, na infrastrukturę, na rolnictwo, na rozszerzenie. Poza tym Komisja to nie Unia Europejska. Komisja popiera polskie stanowisko w sprawie wydatków na spójność i sprzeciwia się cięciom. Unia wywierająca presję na Polskę to znaczy kto: wszystkie 26 krajów? Czechy i Litwa, które są po polskiej stronie? Wielka Brytania, która chce ciąć, ale z Komisją ma raczej na pieńku? Francja, która razem z Polską będzie bronić wydatków na rolnictwo?

Kto trwoni unijne pieniądze

Powodem wstrzymania wypłat funduszy strukturalnych i innych podobnych decyzji w olbrzymiej większości przypadków jest stwierdzenie nieprawidłowości przez państwa członkowskie. To oczywiste, skoro nie Komisja, ale właśnie państwa członkowskie rozporządzają 80 procentami unijnego budżetu i skoro to one, a nie Komisja, mają do swojej dyspozycji organy ścigania. Co roku czytamy w prasie, przy okazji nowego sprawozdania, że UE źle wydaje pieniądze. UE, to znaczy państwa członkowskie. Rzadko jednak tak to prasa przedstawia. Z upodobaniem natomiast używają tego argumentu przeciwnicy integracji i zwolennicy cięć w budżecie UE. Mimo, że poziom nieprawidłowości jest minimalny.

Lepiej, żeby Polska nie straciła prawa do tych czterech miliardów złotych. Ale powrót zdefraudowanych pieniędzy do wspólnej kasy (a każdego roku jest to dobrych parę milionów euro) i tak jest z korzyścią dla tych, którzy mienią się "Przyjaciółmi polityki spójności" (jak Polska, współzałożycielka tego tej grupy nacisku), bo wytrąca z ręki przeciwników spójności przynajmniej jeden z argumentów. Każda sprawa wykryta i wyjaśniona dodaje wiarygodności unijnemu budżetowi i unijnemu systemowi wykrywania nadużyć. Słowa Radka Sikorskiego o budowaniu autorytetu Polski nie są pozbawione sensu.

2013-01-24

O czym zapomniał Cameron i jego polscy wielbiciele


W swoim wystąpieniu Komisję Europejską Cameron wymienił raz. Wspomniał o peryferyjnych instytucjach, nie wchodząc w szczegóły. Parlamentu Europejskiego nie wspomniał, domagał się zwiększenia roli narodowych parlamentów, bo przecież nie ma "europejskiego demosu". Skoro tak, Parlament Europejski faktycznie nie jest potrzebny, stąd jego brak w tekście, nie z zapomnienia. Zapomniał natomiast o ministrach, podejmujących decyzje w Radzie UE, o premierach i prezydentach ustalających politykę unijną w Radzie Europejskiej, bo z jego tekstu wynika, że suwerenne państwa narodowe nie mają nic do powiedzenia w UE. Tym samym więc nie ponoszą odpowiedzialności za krytykowaną przez niego kondycję UE.

Cameron zapomniał też tym razem o polityce spójności. Przy innych okazjach jednak głośno domagał się jej ograniczenia. Wiadomo, że liczy na cięcia w najbliższym wieloletnim budżecie. Nie wspomniał o brytyjskim rabacie, haraczu, na który składają się inne państwa, żeby wynagrodzić Brytyjczykom zbyt małe korzyści czerpane ze Wspólnej Polityki Rolnej i koszty wynikające z rozszerzenia UE. 

Czytałem dziś internetowe posty i tweety polskich wielbicieli Camerona, zasiadających w tym samym co on klubie w Parlamencie Europejskim, członków PJN i PiS. Wydają się bardziej przywiązani do idei narodu, niż do konkretnego narodu, własnego konkretnie. Jest bezsporne, że dla państwa o potencjale Polski silna Komisja Europejska i Parlament są gwarancją wpływu na sprawy europejskie. To zaskakujące, bo ci sami ludzie nieustannie straszą nas dominacją w UE państw większych, bogatszych i silniejszych. Nie tylko Niemcy czy Francja, ale i Wielka Brytania należy do tej grupy. Z jednej strony, popierając model współpracy (bo już nie integracji) europejskiej proponowany przez Camerona popierają zasadę, że każdy kraj robi tylko to, co mu się opłaca. Popierają zasadę egoizmu narodowego i mechanizm koniunkturalnej solidarności egoizmów jak jedyną formę współpracy. Z drugiej jednak wykazują się brakiem konsekwencji, bo Polska, jako słabszy uczestnik takiej formy współpracy, będzie zawsze na straconej pozycji. Gdzież więc obrona polskiego egoizmu? Gdzie w tym polski interes? Utopijny nacjonalizm (Thatcher przestrzegała przed utopiami!) polskich zwolenników Camerona bierze górę nad pragmatyzmem (zalecanym przez Camerona). 

Panowie z PJN i PiS: nie kochacie Unii Europejskiej - wasza sprawa, nie wierzycie w integrację europejską - wasz wybór. Ale bądźcie konsekwentni: popierając Camerona, róbcie tak jak on, bądźcie pragmatykami troszczącymi się tylko o interes własnego kraju. Nie bójcie się, że zaczniecie wtedy popierać silną UE wbrew Cameronowi. Dziś popieracie interesy Wielkiej Brytanii zdefiniowane przez człowieka, który na eurofobii chce budować swój sukces wyborczy. Pamiętajcie, że w Europie Camerona za politykę spójności Polska będzie musiała zapłacić sama. Po co to Wielkiej Brytanii? Za współpracę z Ukrainą też. Cameron może co najwyżej współpracować z ukraińskim rynkiem, nie z Ukrainą, bo po co Wielkiej Brytanii polski Commonwealth? Ale wtedy Polska może konkurencji nie wytrzymać. Partnerstwo Wschodnie? Każdy kraj będzie miał swoje własne partnerstwo. Zgody na taką Europę chce Cameron. Nie leży to w polskim interesie. 

Europejczycy wszystkich narodów: zdezintegrujcie się!

Zamiast wysłuchać przemówienia Camerona z marszu i na żywca postanowiłem się przygotować i to był błąd. Przeczytałem najważniejsze w powojennej historii wystąpienia brytyjskich premierów poświęcone Europie. Najważniejsze, pracy nie było więc wiele. Nie liczyłem na to, że usłyszę coś całkiem nowego, bo ciągłość w brytyjskim spojrzeniu na integrację europejską (i na każdą inną formę wspólnoty, której Wielka Brytania sama nie kontroluje) jest bezsporna. Nie spodziewałem się też, że Cameron pójdzie w ślady Blaira i poprze ideę europejską. Myślałem jednak, że inspiracją dla niego będzie wyrazisty, imperialny eurosceptycyzm Margaret Thatcher. Jego wystąpienie, sprawnie napisane i powiedziane, okazało się jednak pozbawioną wszelkiej oryginalności powtórką z Johna Majora; wypowiedzianym z emfazą cytatem, bez jednej choćby nowej idei; odzwierciedleniem wahań i braku wizji polityka, który sam zapędził się w ślepy zaułek eurofobii i nie wie teraz jak z niego wyjść. Gdybym wystąpień jego poprzedników nie czytał, pewnie byłbym mniej rozczarowany.

Z Zurychu do Londynu

Winston Churchill w 1946 roku mówił na uniwersytecie w Zurychu o idei Stanów Zjednoczonych Europy. Wielkiej Brytanii w tej wspólnocie nie widział z bardzo prostego powodu: była już członkiem brytyjskiego Commonwealthu. Niech się jednoczą ci, którzy jeszcze nie mają oparcia w żadnej unii. Później jednak idea jednoczenia Europy na wzór Commonwealthu sama z siebie wygasła. Kiedy w 1988 o relacjach swojego państwa z Europą mówiła Margaret Thatcher, Wielka Brytania była już członkiem EWG od 15 lat. W swym wystąpieniu skrytykowała ideę Stanów Zjednoczonych Europy, bo Europa to nie Ameryka. Proces integracji europejskiej porównała do sowieckiego centralizmu. Wspomniała o Europie Centralnej oddzielonej żelazną kurtyną niewątpliwie z kurtuazji: przemawiała w Kolegium Europejskim w Brugii, jego rektorem był wówczas Jerzy Łukaszewski, pierwszy ambasador wolnej już Polski w Paryżu, znawca, zwolennik i praktyk integracji europejskiej w czasach, gdy Polska była jeszcze członkiem RWPG. Wspomniała o Warszawie i Pradze również po to, by było jasne, że Wspólnoty Europejskie to nie Europa, a jedynie jedna z jej emanacji.

M. Thatcher przemawia w Kolegium Europejskim w Brugii, 20.09.88
W 1994 roku, na uniwersytecie w Leiden, w Holandii, John Major protestował przeciw podawaniu w wątpliwość europejskości Wielkiej Brytanii. Wolnorynkowa Europa narodów, w której każdy z członków może uczestniczyć na swój sposób, bo elastyczność jest główną zasadą współpracy, gwarancją konkurencyjności gospodarczej i zabezpieczeniem suwerenności państw narodowych. Róbmy tylko to co praktyczne i wykonalne.  Harmonizacja, jeśli rzeczywiście konieczna dla funkcjonowania jednolitego rynku (brytyjskiego wynalazku!) dopuszczalna jest tylko wtedy, kiedy nie będzie ludziom doskwierała.

Wyjątkowe było wystąpienie Blaira w Strasburgu, na posiedzeniu Parlamentu Europejskiego inaugurującym brytyjską prezydencję w 2005. Bardzo, jak na Brytyjczyka, proeuropejskie. Po części może dlatego, że jego bezpośrednimi odbiorcami byli europosłowie, z których wielu zamierzało mu zgotować chłodne przyjęcie, widząc w brytyjskim przewodnictwie groźbę wyhamowania procesu integracji i sześciomiesięcznej marginalizacji Parlamentu. Ale bili brawo na stojąco. Blair przedstawił się jako "namiętny" pro-Europejczyk od zawsze i brzmiał w tym co mówił szczerze. Również on wzywał do debaty o przyszłości Unii, do jej modernizacji i do większego zaagażowania w ten proces obywateli, większego otwarcia na ich opinie. Blair był też jedynym premierem brytyjskim (nie liczę Churchilla), który publicznie wyraził pogląd, że wspólna Europa jest i powinna być projektem politycznym, a nie tylko wspólnym rynkiem. Spośród cytowanych tu premierów tylko Cameron wygłosił swe przemówienie w Londynie. Miało być w Holandii, ale nie wyszło. To nawet lepiej, bo - w odróżnieniu od poprzedników - Cameron to polityk lokalny, jego wystąpienie adresowane było głównie do eurosceptycznego elektoratu, który ma zapewnić torysom parlamentarną większość w najbliższych wyborach, i do członków swojej własnej partii.

Cameron stawia ultimatum

Cameron powiedział wszystko to, co można już było znaleźć w przemówieniu Majora. Też zaklinał się, że nie jest izolacjonistą, mówił jako ktoś z zewnątrz ("optymistyczny przyjaciel" powiedział o sobie Major), nakłaniał do pragmatyzmu ("nie dajmy się zwieść utopijnym celom" - mówiła Thatcher), podkreślał olbrzymi wkład Wielkiej Brytanii i jej mocarstwową pozycję w świecie (Thatcher nie zawahała się nawet przywołać kolonializmu, który cywilizował świat). Domagał się Europy "elastycznej", à la carte, rynkowej, konkurencyjnej, więc nowoczesnej. Podobnie jak Major, Thatcher ale i Blair apelował o wzięcie pod uwagę głosu tych, którzy w projekt europejski nie wierzą, którzy nie widzą płynących z niego korzyści, ale widzą zagrożenia. I słusznie zauważył, tak jak jego poprzednicy, że ignorowanie rozczarowanych Unią, eurosceptycznie nastawionych obywateli jest pożywką euroceptycyzmu. Pominął jednak fakt, że eurosceptycyzm i pobudzanie antyunijnych fobii jest stosowane przez niego samego i jego partię jako populistyczna pożywka wyborczego sukcesu i oręż w walce o elektorat z rosnącym w siłę UKIP.

Co było nowe? Nowa była zapowiedź referendum. Nowe też było nieustanne używanie trybu warunkowego, typowe dla człowieka, który nie jest pewien gdzie jest ani dokąd zmierza. Nowością było też postawienie innym członkom UE bezsensownego ulitmatum: jeli zgodzicie się zrezygnować z budowanej od ponad pół wieku Unii na rzecz międzynarodowej współpracy ograniczonej do jednolitego rynku, możecie mieć nadzieję, że wtedy Brytyjczycy zagłosują w referendum za uczestnictwem w tak zdefiniowanym przedsięwzięciu; jeśli się nie zgodzicie, wychodzimy z tego interesu. Nowe było wyznaczenie daty wygaśnięcia ultimatum: 2015. Przyjęcie ultimatum ma się odbyć na drodze traktatowej. Nowy traktat ("new settlement") ma być zredagowany tak, by zabezpieczał brytyjskie interesy. Wielka Brytania ma być zwolniona z udziału we wszystkim, co jej nie odpowiada. Holenderska europosłanka Sophie in't Veld zastanawiała się jakie wyłączenia chce jeszcze negocjować Wielka Brytania, która regularnie wyłącza się ze wszystkiego jak leci: z euro, z Schengen, z polityki socjalnej, z obrony praw podstawowych, ze współpracy policji i wymiaru sprawiedliwości. W niektórych dziedzinach już dziś Szwajcaria czy Islandia, nie będące członkami UE, są bardziej zintegrowane z UE niż Wielka Brytania.

Ale Cameron w jednym ma rację: referendum w Wielkiej Brytanii jest potrzebne. Antyeuropejska fobia, między innymi za sprawą samego Camerona, tak bardzo opanowała umysły nad Tamizą, że Brytyjczycy nie mogą tkwić w UE przez niedopowiedzenie. Niech się jasno opowiedzą i przyjmą na siebie odpowiedzialność własnego wyboru. Dla UE też lepiej będzie ustalić zasady współpracy z brytyjskim partnerem na podstawie dwustronnych traktatów, niż mieć w swoim gronie niby-członka, który torpeduje jej rozwój. Owszem, Wielka Brytania, wniosła też do UE pozytywne elementy, bywała gwarantem zachowania pewnej równowagi w definiowaniu gospodarczego i politycznego ustroju. Ale rzeczywiście: jeżeli Wielka Brytania nie czuła się w UE dobrze przez 40 lat swojego członkostwa, to nie poczuje się już nigdy. Chyba, że świadomie podejmie taką decyzję.

Przemówienia Winstona Churchilla, Margaret Thatcher, Jona Majora, Tony'ego Blaira i Davida Camerona można przeczytać w całości (po angielsku) w zakładce Lektury.

2013-01-18

Cameron-Europejczyk i Algieria

Zapowiadanego wystąpienia w sprawie nowej formuły brytyjskiego członkostwa w UE  nie było. Cameron został w Izbie Gmin, żeby wziąć udział w debacie na temat sytuacji w Algierii. Sprawy zakładników w Algierii i francuskiej interwencji w Mali oddzielić się nie da, a zagrożenia jakie stanowi możliwość  planowanej przez Al-Kaidę eskalacji konfliktu i zawładnięcia Sahelu przez islamistów nie da się nie dostrzec (no, chyba, że się jest TVP, która przyjęła hierarchię znaczenia informacji zgodną z tezą, że wszyscy widzowie to idioci). Dlatego nie posądzam Camerona o skorzystanie z pretekstu i zrejterowanie. Sahel to rzeczywisty problem, a nie temat zastępczy.

Par DIMITAR DILKOFF — Ansa, CC BY 3.0 it
Nie zmienia to faktu, że deklaracja, którą miał złożyć dzisiaj w Holandii była wyzwaniem ponad jego siły. Jak jednocześnie uspokoić unijnych partnerów, nie spowodować destabilizacji rynków (które na perspektywę wyjścia Wielkiej Brytanii z UE mogą zareagować tylko źle), zadowolić tę grupę członków swojej partii i znaczną część brytyjskiego społeczeństwa, które popadły w eurofobiczną histerię i nie stracić poparcia ani zwolenników pozostania w Wielkiej Brytanii w UE ani tak zwanych "eurorealistów"? Odwleczenie tego wystąpienia nie ułatwi sprawy. Chyba, że sytuacja w Sahelu stanie się tak dramatyczna, że Cameron znajdzie jakąś złotą formułę do zaakceptowania przez wszystkich w imię konsensusu koniecznego w sytuacji kryzysu.

Poparcie lidera opozycji, Davida Milibanda, dla stanowiska Camerona w sprawie Mali i Algierii to pierwszy objaw tej jedności ponad podziałami podyktowanej potrzebą chwili. Przy okazji dzisiejszego wystąpienia Camerona w Izbie Gmin (transmitowanego na żywo) usłyszałem coś, czego z jego ust nie słyszałem już bardzo dawno. Mówiąc o Europie, używał zaimka "my". Mówiąc, że Mali to nie tylko problem Francuzów, ale Europy, nie stawiał siebie i swojego kraju poza europejskim nawiasem.

2013-01-15

Cameron i lampa Alladyna


D. Cameron w Davos, Szwajcaria, 2010
W najbliższy piątek, 18 stycznia, Cameron ogłosi jak wyobraża sobie specjalny status swojego kraju w Unii Europejskiej. Długo oczekiwane przemówienie wygłosi w Holandii, nie w Londynie, bo adresowane jest bardziej do rządów i opinii publicznej państw członkowskich niż do samych Brytyjczyków. Ma to być ponoć lista wyłączeń spod obowiązujących w UE zasad i przepisów oraz katalog specjalnych przywilejów przyznanych Wielkiej Brytanii w zamian za jej pozostanie w UE. Jeśli ta prognoza się sprawdzi, to na pewno nie należy tego wystąpienia traktować jak "propozycji nie do odrzucenia". Jej odrzucenie jest jak najbardziej wskazane i bardziej niż prawdopodobne. Cameron o tym wie i przeżywa trudny okres w swej karierze. Współczuć mu jednak nie należy, bo sam – ze szkodą dla wszystkich – postawił się pod ścianą.

Miejsce Wielkiej Brytanii

Piątkowe wystąpienie, którego wysłuchają zagraniczni dyplomaci i dziennikarze, to kolejna próba odwleczenia momentu, w którym będzie musiał wprost powiedzieć Brytyjczykom czy zorganizuje im obiecane referendum unijne czy nie. Połowa wyspiarzy chciałaby w nim zagłosować za wyjściem wielkiej Brytanii z UE ("Brexit"). Sam Cameron nie jest jednak do tego rozwiązania przekonany. Nie wie jak z powrotem zapędzić do czarodziejskiej lampy dżina populizmu i eurofobii, którego wypuścił ubiegając się o lokum na Downing street nr 10. Cameron to nie tylko polityk krótkowzroczny i nierozważny. To również polityk, który dal się ponieść brytyjskim snom o potędze, które powróciły nad Tamizę w latach dziewięćdziesiątych.

Wielu torysów, a za nim spora część elektoratu, uwierzyło, że w nowej Europie jest specjalne miejsce dla Wielkiej Brytanii. Koniec zimnej wojny i dwubiegunowego świata oraz zniknięcie sowieckiego zagrożenia pozwoliły wielu Brytyjczykom uwierzyć, że mają swoją rolę do odegrania. Zdystansować się wobec UE, do której przystąpili bardziej pod wpływem geopolitycznego i gospodarczego instynktu przetrwania i pozostać głównym partnerem Stanów Zjednoczonych, sytuując się niejako okrakiem między Ameryką i Europą i wykorzystując swoje światowe wpływy pozostałe z czasów kolonialnych – taki był zamysł. Niedawne oświadczenie Philipa Gordona (odpowiedzialnego w amerykańskiej administracji za sprawy europejskie), że w interesie USA leżą bliskie relacje z Wielka Brytanią jako rzeczywistym a nie byłym albo niepełnym członkiem UE, było kubłem zimnej wody na głowę Camerona. Wielka Brytania usłyszała gdzie jest jej miejsce i była to przestroga, która wywołała w Londynie więcej szumu niż wcześniejsze wypowiadane przez szefów unijnych instytucji, niemiecką kanclerz, irlandzkiego premiera czy polskiego ministra spraw zagranicznych.

Watykan czy Norwegia

Kiedy w 2009 roku torysi wyszli z Europejskiej Partii i Ludowej i utworzyli w Parlamencie Europejskim antyeuropejski klub Europejskich Konserwatystów i Reformatorów wydawało się, że to tymczasowy kaprys, wyborczy fortel. Ale torysi wytrwali w swej schizmie. Uspokajali kolegów, z którymi do niedawna dzielili parlamentarne ławy, że wszystko jest pod kontrolą. Sami jednak stali się zakładnikami eurofobicznych deklaracji i mrzonek o referendum. Dziś dwie trzecie torysów ma z tym problem, bo nie zamierza wychodzić z UE. Niejednokrotnie się zdarza, że brytyjscy konserwatyści głosują tak jak posłowie Partii Pracy. Dyscyplina partyjna będzie się osłabiać. Cameron wie, że ma kłopoty we własnych szeregach. Brytyjski biznes, z City na czele, przestrzega go przed wyjściem z UE.

Pomysł uzyskania specjalnego statusu w UE bez wychodzenia z niej miałby pozwolić wyjść Cameronowi z politycznego potrzasku, w który wdepnął. Dlaczego jednak inne państwa członkowskie miałyby się na to godzić? Brytyjczycy już dziś mają najwięcej opt-outów, wyłączeń, derogacji: euro, Schengen, wymiar sprawiedliwości. Unia nie odniosłaby żadnej korzyści pozwalając na wydłużenie tej listy. Jacques Delors powiedział niedawno, że wyjście Wielkiej Brytanii z UE nie musi być żadną tragedią. Trzeba tylko będzie wynegocjować zasady współpracy. W końcu Szwajcaria, która nie jest nawet członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego (odrzucili członkostwo w EOG w referendum w 1992 roku) opiera swoja współpracę z UE na umowach dwustronnych. Fakt, że w niektórych dziedzinach jest bardziej zintegrowana z UE niż Wielka Brytania (należy na przykład do Schengen). Wielka Brytania może dołączyć do grona państw europejskich, które nie należą do UE. Jest ich niemało: poza Szwajcarią jest przecież Norwegia, Islandia (ta jednak o członkostwo się ubiega), Andora, Liechtenstein, Monako, San Marino i Watykan.

Niektóre z tych państw należą do Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (EFTA) i na tej płaszczyźnie definiują swoje relacje z UE, w ramach EOG. Wielka Brytania jednak wystąpiła w 1973 roku z EFTA, choć sama ja zakładała. Możliwości jest wiele. Pytanie tylko, czy bez norweskiej ropy Wielka Brytania może być samowystarczalna jak Norwegia; czy bez szwajcarskich banków i szwajcarskiej tradycji neutralności może być Szwajcarią; czy ze swoimi post-imperialnymi ambicjami i złudzeniami dotyczącymi specjalnej pozycji w świecie Brytyjczycy będą w stanie wymyślić dla siebie rolę zainspirowaną Watykanem, Islandią albo Lichtensteinem. 

Eurosceptyk prawdziwy i jego karykatura

Znacie powieść markiza de Sade "Niedole cnoty"? Cnotliwa Justyna zostaje za swą cnotliwość ukarana, bo cnota, niestety, nie popłaca. Markiz de Sade, znany ze swego wysokiego morale, napisał tę książkę ku naszej przestrodze i nauce. Sade opisuje pozbawianie nieszczęsnej Justyny cnoty i dziewictwa byśmy wiedzieli jakie niebezpieczeństwa zagrażają prawdziwej cnocie, a nie dlatego, że  jest tym zafascynowany. Tak przynajmniej twierdzi. Podobnie o Unii Europejskiej pisze Igor Janke w Rzeczpospolitej ("Ratujmy Unię, a nie jej karykatury", 14/01/2013) i wzywa na jej ratunek. Ale de Sade, to cynik. Janke - to człowiek zagubiony.

Unia prawdziwa i jej karykatura

Zagrożeniem dla Unii ("która zrobiła dużo dobrego i jeszcze więcej dobrego zrobić może") są: elity europejskie, politycy i ich brukselskie gabinety, oraz dziennikarze, którzy "siedzą" w Brukseli i towarzyszą politykom. Nie licząc się z "obywatelami państw członkowskich" zmieniają cnotliwą niegdyś Unię w jej własną karykaturę, wpędzając ją w łapy "prawdziwych eurosceptyków".  Autor, mimo, że to i owo krytykuje by nas przestrzec, nie jest "prawdziwym eurosceptykiem" (bo nie porównuje Brukseli do Moskwy). Chce pomóc i wie jak. 

Janke broni prawdziwej Unii i sprzeciwia się jej karykaturze. Z tekstu jasno wynika, na czym polega przekształcanie Unii w karykaturę, trudniej natomiast  z niego wywnioskować jak wyglądał oryginał, który autor chce ratować.  Projekt europejskiej jedności się nie powiódł, jedność się chwieje. Elity zaś wzywają do zacieśniania politycznej jedności. Niedobrze. Egoizm poszczególnych rządów  - pisze Janke - sięga szczytów niespotykanych dotąd w historii UE. Nie sposób się z nim nie zgodzić, tak faktycznie jest. Tymczasem elity bałamucą ludzi bajkami o powszechnej solidarności. Dlaczego? Bo, tak jak komisarz z Luksemburga, Viviane Reding, nie próbują dostrzec rosnącej sprzeczności interesów poszczególnych państw. Przyznaję, że już na tym etapie zaczynam się gubić. Skoro wzywają do jedności, to chyba widzą jej brak. Skoro deficyt jedności i solidarności jest niedobry, to chyba dobrze, że wzywają. Jak bowiem wyobrazić sobie Unię (unia, czyli jedność) bez jedności i solidarności, napędzaną jedynie narodowymi egoizmami? 

Obywatele-patrioci przeciw elitom i federacji

Te wezwania to jednak "luksemburskie złudzenia". Unia prawdziwa, ta, której broni Janke, to Unia bez złudzeń, świadoma swojej niemożności.  Elity chcą zacieśnienia politycznej jedności wbrew obywatelom państw członkowskich. Chcą federalnej Europy, ale czy ktoś zapytał jak zrealizować ten cel bez bez mieszkańców Europy? - pyta retorycznie Janke. Nie. On jest pierwszy, nikt wcześniej na ten pomysł jakoś nie wpadł. Ale obywatele państw członkowskich głośno protestują przeciw federalnej Europie i przeciw artykułowi Viviane Reding zatytułowanemu "Stany Zjednoczone Europy". Taka jest diagnoza Igora Janke. Daje przykłady: Polacy nie chcą euro. No niby tak. Teraz nie chcą, bo w mediach ogłoszono kryzys euro (choć euro było i pozostaje jedną z trzech najważniejszych i najstabilniejszych walut na świecie), ale jeszcze niedawno nie byli tacy przeciwni, a co będzie za trzy-cztery lata, gdy kryzysu już nie będzie, nie wiadomo. Tak czy siak, Polacy pozostają najbardziej proeuropejskim narodem w UE. Na temat federalizmu się nie wypowiadali. Ale ci, którzy wiedzą, co to jest federalizm, pewnie zauważyli, że sporo jego elementów już w UE jest. 

Inny przykład: Grecy protestują przeciw narzucaniu im "przez Brukselę i Berlin" kolejnych ograniczeń finansowych. Zapomniany tutaj MFW,  też ciemiężący Greków, akurat nie ma siedziby w Brukseli ani w Berlinie. Mniejsza o to. Grecy nie protestują przecież przeciw planom federacji, co zdaje się sugerować autor. O wyjściu z UE i ze strefy euro Grecy też słyszeć nie chcieli. Dopominali się pieniędzy na spłatę przejedzonych pożyczek i je od Unii dostali. Ten przykład niespotykanej w historii unijnej solidarności też jakoś autorowi umknął. Owszem, warunki, które Grecy muszą spełnić, są drakońskie. Wielu uważa, że za bardzo, bo wpędziły grecką gospodarkę w przerażająco głęboką recesję. Ale przecież Janke sam zauważa - i słusznie! - że  w sytuacji kryzysu "uzdrowienie radykalnymi środkami finansów publicznych" jest podstawowym wyzwaniem polityków. Grecy protestują, bo te środki są zbyt radykalne. Wolfgang Schäuble, niemeicki minister finansów, po raz kolejny wczoraj powtórzył w wywiadzie dla FAZ, że nie ma dla Grecji ratunku bez cięć i wyrzeczeń. Berlin i Igor Janke mówią jednym głosem.

Węgry oddalają się mentalnie od Unii wskutek nieustannych ataków płynących z Brukseli i Strasburga na ich rząd - pisze Janke. Tu przynajmniej sytuacja jest jasna: całkowite zawłaszczenie państwa, w tym jego konstytucyjnych instytucji, przez aparat partyjny Fideszu pod niepodzielną władzą Jedynego Przywódcy jest tą formą demokracji, która autorowi artykułu bardzo odpowiada, dał temu wyraz wielokrotnie. Tylko, że Węgry z taką demokracją nie zostałyby do UE przyjęte. Skoro już do niej wstąpiły, muszą przestrzegać wspólnych zasad. To prawda, że za rządów Orbána Węgry bardzo się od idei integracji europejskiej oddaliły. Ale mimo zatwardziałego nacjonalizmu Węgrów, żywiącego się obsesją układu z Trianon, wierzę, że jest to tymczasowa tendencja i że w kolejnych wyborach pogonią Orbána. Czesi tkwią  w swoim eurosceptycyzmie - mówi Janke. Tkwią trochę mniej, bo w niedzielnych wyborach zagłosowali na Zemana, który chce szybkiego wejścia Czech do strefy euro (której Janke nie lubi), i na euroentuzjastę Schwarzenberga. O cytowanych tu również Brytyjczykach nie wspomnę, myślą o wyjściu z UE odkąd do niej wstąpili. Ale jakoś nigdy nie wystąpili. 

Integracja europejska mogła pozostać niespełnioną utopią 

Oczywiście Janke ma rację twierdząc, że ludzie nie są gotowi na federalne państwo europejskie, jeśli założyć - maksymalistycznie - że takie jest znaczenie federalistycznych wezwań pani Reding. Zapomina jednak, że w czasach, gdy powstawały pierwsze zręby Wspólnot, ludzie też nie byli gotowi. I gdyby decydujący głos, na kolejnych etapach integrowania Europy, należał do ludzi głoszących jego poglądy, to Unia nigdy by nie powstała. Nie byłaby karykaturą, byłaby niespełnioną utopią. Janke z uporem maniaka przywołuje "obywateli państw członkowskich", żeby broń Boże nie użyć terminu "obywatele UE". Mówi o "mieszkańcach Europy" bo przecież  nie wolno mu powiedzieć "Europejczycy. Jedno i drugie mogłoby sugerować, że już istnieją jakieś ponadnarodowe i ponadpaństwowe wspólnoty, że europejski federalizm nie zacznie się od jakiegoś federalistycznego zaklęcia wyobcowanych elit, bo już istnieje. Otóż ci mieszkańcy i obywatele głosują na polityków, którzy - z mniejszym lub większym przekonaniem, wiarą, zaangażowaniem - trwają w przekonaniu, że UE jest najlepszym rozwiązaniem dla ich kraju. Mogliby przecież zagłosować na zwolenników wystąpienia z UE. Albo przynajmniej na orędowników wycofania się z ponadnarodowej i ponadpaństwowej integracji do etapu gospodarczej współpracy międzynarodowej, co de facto proponuje dziś Cameron. Mit, wedle którego "europejskie elity"tworzą jacyś inni politycy, niż ci, na których głosują "obywatele państw członkowskich", jest jedną z podstaw eurofobicznej teorii spiskowej. Ten właśnie mit propaguje regularnie Igor Janke zarzekając się, że broni w ten sposób europejskiej cnoty przed złymi elitami i "prawdziwymi" eurosceptykami.

Polski hydraulik i papierosy mentolowe

Przywołani przez publicystę Rzeczpospolitej Grecy, Polacy, Brytyjczycy, Węgrzy i Czesi w sprawie federalizmu się nie wypowiadali. Ale obywatele czterech państw członkowskich mieli taką okazję w 2005 roku. We  Francji, Holandii, Hiszpanii i Luksemburgu odbyły się referenda dotyczące Konstytucji dla Europy. Ta Konstytucja miała dać Europejczykom to, co mają Amerykanie: symboliczny wyraz politycznej jedności będącej fundamentem federacji stanów (czy państw). Mimo medialnej aktywności Viviane Reding, to wtedy, a nie dzisiaj, Stany Zjednoczone Europy były najbliższe realizacji. Inicjatywa była przedwczesna i źle przygotowana. Mimo to, we wszystkich czterech krajach na początku przeważali zwolennicy silniejszej politycznej integracji. Dzisiaj powiedzielibyśmy: zwolennicy federacji. Ta tendencja utrzymała się do końca w Hiszpanii i Luksemburgu. Odwróciła się we Francji i Holandii w wyniku zmasowanej i kosztownej kampanii przeciwników Konstytucji. W obu krajach trzon antyfederalistycznej koalicji tworzyły partie skrajnej prawicy i skrajnej lewicy. W Holandii ludzie głosowali przeciw narkotykom, eutanazji, małżeństwom homoseksualnym, imigracji i nadmiernym kosztom członkostwa w UE, przede wszystkim zaś przeciw podwyżkom cen w chwili wprowadzenia euro (wynikającym z poważnego niedoszacowania florena) i przeciw nielubianemu rządowi. We Francji glosowano głównie przeciw liberalnej Europie i "dumpingowi socjalnemu", których wyrazem stała się dyrektywa usługowa a symbolem - "polski hydraulik". W obu krajach ludzie postanowili też zaprotestować przeciw członkostwu Turcji w UE.

Żaden z głównych powodów holenderskiego i francuskiego "nie" nie wynikał z tekstu Konstytucji.  Wszystkie te argumenty w cyniczny sposób zostały sfabrykowane i wykorzystane w kampaniach przeciwników integracji europejskiej (jak się później okazało sfinansowanych w znaczącej mierze przez brytyjskich eurofobów).  Polityka klimatyczna, gaz łupkowy, parytet kobiet w zarządach spółek, zakaz produkcji papierosów mentolowych - gdyby referendum w sprawie jakiejś nowej federalnej Konstytucji dla Europy miało się dziś odbyć w Polsce, lista tematów do użycia w kampanii eurosceptyków byłaby gotowa. Ja jej nie wymyśliłem, pochodzi w tekstu Igora Janke.

Eurosceptycyzm nieuświadomiony

Teza artykułu jest dość prosta: antydemokratyczne i oderwane od rzeczywistości elity, wbrew ludziom, zajmują się głupotami, takimi jak papierosy slim i pustymi hasłami, takimi jak federalizm, zamiast zająć się tym co istotne, czyli reformami, deregulacją i swobodą działalności biznesowej. Otóż reformami akurat UE się zajmuje: system gospodarczy UE został całkowicie przebudowany. Pakt fiskalny, któremu Janke zarzuca dogmatyzm, jest właśnie radykalnym środkiem uzdrowienia finansów publicznych, do czego Janke wzywa. Zgodnie z jego wezwaniem przekonuje się obywateli, również w Grecji, o potrzebie cięć wydatków. Tych samych cięć, które w innym fragmencie nazywa "narzucanymi przez Berlin i Brukselę ograniczeniami finansowymi". Swoboda działalności biznesowej jest jednym z kluczowych elementów reformy rynku wewnętrznego i jednym z głównych zaleceń, które Komisja Europejska wydała państwom członkowskim (tzw. CSR). Janke tego jednak postanowił nie zauważać. Unię walutową nazywa nasz publicysta "nierozważną integracją",  ale na jej reformę i wprowadzenie mechanizmów antykryzysowych (EFSF), ktorych na początku kryzysu zabrakło, patrzy nieprzychylnie. Protestuje przeciw pominięciu mieszkańców Europy w debacie, ale opublikowany w prasie (a więc adresowany do szerokiej publiczności) artykuł komisarz Reding jest dla niego dowodem "oderwania elit od rzeczywistości".

Sprzeczności, którymi usiany jest jego tekst, właściwie  nie dziwią: on nie wie, że jest prawdziwym eurosceptykiem. Wszystkie zalecane przez niego reformy (wdrażane od dawna, czego nie zauważył) poza wymiarem praktycznym, który pochwala, mają też przecież wymiar polityczny i wszystkie oznaczają silniejszą i głębszą integrację, co odrzuca. To, do czego skłania się rozum publicysty, odrzuca jego eurosceptyczne serce. Dotyczy to nie tylko poszczególnych reform, ale całej integracji europejskiej: rozum każe mu Unię ratować, ale serce nie pozwala jej zrozumieć. Chce bronić Unii przed nią samą, ale Unii, której śpieszy na ratunek, nie było, nie ma i nie będzie, bo nie byłaby Unią. Jedną z karykatur, przeciw którym protestuje i których ratować nie chce, tworzy sam, tak jak holenderscy i francuscy przeciwnicy Konstytucji w 2005.  Ale za karykaturę uważa też Unię opartą na jedności i solidarności (bo to mrzonka), w której dyskutuje się o federalizmie (bo temat jest komiczny i nie nadaje się do dyskusji), w której jest wspólna waluta (bo to nierozważne), w której są Europejczycy i obywatele UE (bo ich nie ma), w której partnerzy chcą podejmować wspólne decyzje (bo narodowy egoizm jest normą) i dlatego chcą usiąść przy wspólnym stole (bo to nie jest kluczowe, każdy powinien mieć swój stół).

Igor Janke nie wie, że jest eurosceptycznym wielbicielem Europy. Jest jak mieszczanin w sztuce Moliera, który nie wiedział, że pisze prozą. W gruncie rzeczy, jego pomysł na integrację europejską najbliższy jest poglądom Camerona; jego pomysł na państwo wyraża się w polityce Viktora Orbána; jego wizja demokracji natomiast zakłada, że Grecy sami narzucą na siebie drakońskie ograniczenia i sami będą przeciwko nim protestować, a elity razem z nimi (choć lepiej byłoby bez elit). Aż się chce ponownie go zacytować: "kręci się wokół własnego ogona. Coraz bardziej przypomina to chocholi taniec".

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...