2013-03-26

Polacy nie lubią innowacji

Z wielkim rozbawieniem czytam tu i ówdzie, Twittera nie wyłączając, jaką pasję u eurosceptycznej prawicy wywołał coroczny raport Komisji Europejskiej poświęcony innowacyjności w państwach członkowskich. Każda uwaga na ten temat jest zarzutem skierowanym wobec rządu Tuska. To jego wina, że Polska jest wymieniona wśród najgorszych, na samym końcu rankingu. Czwarta od końca! Tylko Bułgaria, Rumunia i Łotwa są gorsze. I nie dość, że na samym końcu, to jeszcze się pogorszyło w ciągu roku.

Wyniki państw członkowskich UE w dziedzinie innowacji                    Źródło: Tablica wyników innowacyjności, Komisja Europejska
Gdybym nie znał polskiej rzeczywistości i skupił się na reakcjach jakie budzi opublikowana dziś "tablica wyników" mógłbym pomyśleć, że poparcie dla innowacyjności jest w Polsce masowe. Niestety, dzień publikacji tego raportu to chyba jedyny w ciągu roku, kiedy takie wrażenie można odnieść. Podczas dyskusji na temat rocznego budżetu UE, wieloletniego budżetu UE, przeróżnych unijnych programów i inicjatyw, podczas każdej bez wyjątku dyskusji o pieniądzach unijnych panuje w Polsce konsensus idiotyzmu i krótkowzroczności: cała Polska broni się jak może przed marnowaniem pieniędzy na jakieś brukselskie dyrdymały, na tę nikomu niepotrzebną innowacyjność. Rząd wracając z Brukseli dumnie i radośnie oznajmia ile pieniędzy udało mu się ocalić przed utopieniem w jakichś mrzonkach. Gdy się nie udało, wstydzi się przyznać do oczywistej przecież porażki. Tłumaczy w Brukseli polską "specyfikę". Tylko naukowcy i profesorowie protestują przeciw tej anty-innowacyjnej postawie, piszą listy otwarte, ale kto by ich słuchał, kto by czytał skoro reszta narodu się cieszy: będzie kasa na asfalt, będą pieniążki na remoncik, na naprawę, na załatanie dziury, na stadiony i boiska, parki rekreacyjne i akwaparki. Z czego zapłacimy za ich utrzymanie i remonty? To problem na jutro. Jak trwale będą stworzone w ten sposób miejsca pracy? Będziemy myśleć, jak przyjdzie czas. Czy tworzymy w ten sposób coś, możemy wyeksportować, co jest nasza intelektualna wartością?  A dajcie już spokój z tym intelektem.

Przekonanie, że konkurencyjna gospodarka potrzebuje innowacji nie może się jakoś w Polsce przebić. Przejawem nowoczesności jest autostrada. Postęp to słowo podejrzane. A badania naukowe i innowacyjność w gospodarce, to luksus dla innych, nie dla nas. To pułapka, którą zakładają na nas, biedaków-swojaków, Niemcy i Skandynawowie, ci, których stać na patenty i inne ceregiele, ci którzy już maja drogi i stadiony i którzy nie mają zrozumienia dla naszej potrzeby mienia. Eurosceptyczna prawica używa tego unijnego parcia na innowacyjność jako przykładu naszej odmienności i ich (tych z Berlina i z Brukseli) niezrozumienia naszych potrzeb. Eurofobiczne strony pełne są dowodów jak łatwo Unia trwoni pieniądze (nasze pieniądze, potencjalnie) na absurdalne badania (tutaj kilka przykładów) i jak uparcia zmusza nas do topienia pieniędzy w czymś, czego nie potrzebujemy, ale co się pewnie przyda Niemcom.

Dlatego to właśnie krytyka Tuska, że słabo  wypadliśmy w raporcie, płynąca ze strony eurosceptyków bawi mnie najbardziej. Bo przecież te zarzuty (słuszne!) nie są wyrazem ich poparcia dla promowanej w UE innowacyjności w gospodarce, tylko chorą satysfakcją, że coś się Tuskowi nie udało. Takim samym głosem oburzenia i ironicznym uśmiechem ci sami ludzie kwitują każdą dziurę w drodze i opóźnienie w budowie metra. Tak samo zareagowaliby, gdyby Tusk na nowoczesny sposób myślenia o gospodarce się przestawił i rzeczywiście zaczął innowacyjność promować, z unijnego prikazu rzecz jasna. To oczywiście hipoteza, bo nic takiej zmiany w jego polityce nie zapowiada.


NB. Tyle o innowacyjności. Troska o stan polskiej nauki to temat pokrewny, o którym pisałem niedawno. O stanie wiedzy naukowej Polaków można przeczytać tutaj

2013-03-18

Na Cyprze (nie) okradają biedaków

Żeby wszystko było jasne od pierwszego zdania: nie, nie uważam, żeby zabieranie ludziom pieniędzy z kont było w porządku; tak, myślę, że przynajmniej tych drobnych ciułaczy lepiej byłoby oszczędzić. A jednak nie oznacza to, że mi po drodze z tabunem konserwatystów-patriotów, oburzonych i  niepokornych, którzy łzami współczucia wyrażają swoją solidarność z biednymi Cypryjczykami a pomrukiwaniem oburzenia - potępienie wobec podłej, okradającej ludzi Brukseli. Śledząc wymianę tweetów między patriotami-eurofobami, mam zresztą wrażenie, że wszystko im się miesza, a najbardziej łzy z uśmieszkiem. Uśmieszkiem satysfakcji, że można sobie na Unii poużywać i "lemingi" nastraszyć, że też im kiedyś władza (w ich przypadku: Tusk), konta okradnie. Tusk i Eurogrupa, Bruksela i MFW,  Dijssebloem i EBC, cypryjski rząd, prezydent i wszyscy komisarze (tak, nawet ten od administracji i ten od rybołówstwa, poczytajcie Warzechę, naprawdę) - wszyscy są winni. Winny, jak zwykle w populiźmie, jest "establishment". Czyli Bruksela. Ufff… Bruksela się rozleci.

Otóż nie, nic się nie rozleci. Okazuje się, że "Bruksela" jest zdolna do innowacji. Brawo. Okaże się już niedługo, że błędem byłoby powtórzenie na Cyprze scenariusza greckiego, bo Cypr nigdy nie byłby w stanie spłacić zadłużenia, gdyby UE udzieliła mu większej pożyczki, a jego gospodarka nie podniosłaby się w dającej się przewidzieć przyszłości. Krytycy przyjętego w sobotę rozwiązania z równym zapałem rzuciliby się do krytyki każdego innego rozwiązania, z greckim na czele, nie bez cienia racji krzycząc wtedy, że Cypr został pozbawiony suwerenności. Tymczasem w sobotę decyzję o obłożeniu kont obywateli jednorazowym podatkiem podjął suwerenny rząd cypryjski. Być może we wtorek parlament suwerennego Cypru tej decyzji nie poprze. Może uzna, że mniej zasobne konta, na przykład te poniżej 25 tysięcy euro trzeba wyłączyć z tego nadzwyczajnego obowiązku podatkowego. Tak czy owak, gdzieś brakujące pieniądze trzeba będzie znaleźć.

A. Merkel i N. Anastasiades, Szczyt EPL, styczeń 2013      ©CE2013
I tu jest pies pogrzebany. Cypryjski rząd dlatego chciał - wbrew opinii przedstawicieli Komisji Europejskiej i niektórych członków Eurogrupy - obciążyć posiadaczy drobnych oszczędności, żeby nie obciążać za bardzo posiadaczy większych fortun. Pewnie niektórzy odkryli temat dopiero w ten weekend, ale opcja sięgnięcia po depozyty bankowe była dyskutowana od wielu tygodni. Cypryjskie władze ostrzegały, że to zahamuje napływ inwestycji, bo zmniejszy wiarygodność banków cypryjskich. W sobotę, z tego samego powodu, rząd Cypru stawał na głowie żeby nie przekroczyć liczby dwucyfrowej. Psychologiczna granica ponoć. Dlatego największe depozyty obciążone są podatkiem 9,9%. 12 czy 13% - co pozwoliłoby ulgowo potraktować mniej zasobnych posiadaczy kont - nie wchodziło w rachubę. Rosjanom te 9,9% też się nie podoba. Rosjanom - bo to oni, za przyzwoleniem władz Cypru, zamienili tamtejsze banki w pralnię brudnych pieniędzy. Aż dziw, że patriotyczno-konserwatywni oburzeni, zwykle antyrosyjscy, nie chcą tego dostrzec. Pewnie dlatego, że fobie antyeuropejskie i antyniemiecki przedkładają ponad fobie antyrosyjskie.

Co do najbiedniejszych Cypryjczyków, to powiedzmy sobie szczerze: dawno już przejedli swoje oszczędności, bo wymógł to na nich kryzys. W nich podatek nie uderzy. To tyle na pocieszenie naszych patriotycznych janosików i innych wielbicieli Jakuba Szeli. Czy należy podzielać obawy cypryjskiego rządu, że system bankowy straci zaufanie zagranicznych inwestorów? Po części na pewno tak. Włosi do dziś pamiętają, jak socjalistyczny premier Amato obłożył podatkiem depozyty w 1992. A było to tylko 0,6%. Nic w porównaniu do podatku cypryjskiego. Wtedy wystarczyło, bo chodziło o zupełnie inną sytuację. A przede wszystkim Włochy to wielki kraj. No właśnie, parę słów o wielkości kraju.

Wielkość kraju, wielkość i struktura systemu finansowego mają znaczenie. Przykład Islandii, która chciała być małą Szwajcarią, bankowym rajem, tak jak Cypr: w wyniku kryzysu sektora finansowego pół miliona depozytów na kontach zagranicznych filii islandzkich banków zostało zablokowanych (inaczej niż na Cyprze, gdzie tyko krajowe depozyty i tylko do środy są zablokowane). Pół miliona depozytów w państewku liczącym 320 tysięcy mieszkańców! Islandia to nie Cypr, ale warto o niej wspomnieć, bo to przypadek, którego eurofoby nie lubią: Islandia nie ma euro, nie jest nawet członkiem UE. To nie "Bruksela" blokowała tam depozyty. Ale tak jak na Cyprze, mikrogospodarka oparta na usługach finansowych nie była w stanie poradzić sobie, gdy system finansowy stał się niewypłacalny. Na Cyprze tej sytuacji uniknięto. Dzięki specjalnemu podatkowi od depozytów, ale przede wszystkim dzięki 10 miliardom euro pożyczki od innych państw Eurolandu. Tak, to jest wyraz europejskiej solidarności.

Eurogrupa zrzuci się na 10 miliardów wsparcia dla cypryjskiej gospodarki, której wartość to 0,2% unijnego PKB. Której PKB jest pięć razy mniejsze niż mające zostać opodatkowane depozyty bankowe. Depozyty w bardzo dużym stopniu dość niejasnego pochodzenia. Ale przyciągające inwestorów rajskim oprocentowaniem, do 7%! Oprocentowaniem wynikającym z ryzykowanych inwestycji w greckie produkty finansowe. Bardzo ryzykowne, jak się potem okazało, skoro stały się przyczyną 50% strat poniesionych przez cypryjskie banki. Strat wartych 10 miliardów euro, w państwie liczącym ponad połowę mniej mieszkańców niż Warszawa. Rosjanie Rosjanami, ale Cypryjczycy sami uwierzyli, że mogą sporo zarobić w sposób, którego wysoki stopień ryzyka został już przeanalizowany i opisany tysiące razy odkąd zaczął się globalny kryzys finansowy. Naiwność? Jeśli tak, to po części nagrodzona: rzeczywiście sporo zarobili. Dziś oddadzą niewielką stosunkowo część zysku, by dołożyć się do ratowania swojego państwa. Trudno to nazwać grabieżą biedaków i rozbojem w biały dzień.

2013-03-17

Rosyjskie pieniądze cypryjskich banków

W 2011 roku Rosjanie wpłacili na konta cypryjskich banków prawie 120 miliardów euro. W przeciwną stronę, z Cypru do Rosji, popłynęło blisko 130 miliardów euro. W 2012 roku przepływy w obie strony bynajmniej nie ustały, chodzi o trwałą tendencję. Kiedy pieniądze płyną tak szerokim strumieniem w tę i z powrotem, "wiedz, że coś się dzieje", jak by powiedziała gwiazda YouTube'a, ksiądz Natanek.

"Że coś się dzieje" szybko zauważyli Niemcy, a przede wszystkim niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble. Trudno być zaskoczonym jego czujnością skoro za każdym razem, gdy trzeba unijnym groszem wspomóc tego czy innego potencjalnego bankruta, to właśnie Niemcy muszą wyłożyć największą kwotę. Nie ma dnia, żeby niemiecka prasa nie pisała o wątpliwościach co do legalności rosyjsko-cypryjskch transakcji, a Schaeuble otwarcie mówi o praniu brudnych pieniędzy na wielką skalę. Jean-Claude Juncker i jego następca na stanowisku szefa Eurogrupy, Jeroen Dijsselbloem też nie szczędzili krytyk.

Uroczystości z okazji przyjęcia Cypru i Malty do strefy Euro, 2007 ©CE
Od kiedy Cypr przystąpił do strefy euro w 2008 roku Rosjanie masowo zaczęli rejestrować tam firmy. Firmy zwykle zupełnie nieznane, będące własnością ludzi, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z biznesem, a przynajmniej z legalnym biznesem. W prasie od czasu do czasu ukazywały się budzące konsternację wywiady z rosyjskimi "inwestorami", którzy nawet nie bardzo starali się udawać, że mają jakiekolwiek biznesowe kwalifikacje. Skąd brali pieniądze - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że jest ich dużo: ich napływ od 2008 roku sprawił, że wartość depozytów w cypryjskich bankach wzrosła o 100%, osiągając poziom 40%  cypryjskiego PKB. Jedna trzecia depozytów należy do Rosjan. Stanowi to ponad 25 miliardów euro (w kraju, którego gospodarka warta jest 17 miliardów euro!).

Nic dziwnego w tej sytuacji, że rozwój wypadków z uwagą śledzi też Moskwa. Były cypryjski prezydent, Dimitris Christofias, jedyny komunistyczny przywódca państwa w UE, starał się jeszcze parę miesięcy temu wywrzeć presje na partnerów ze strefy euro prowadząc z Rosją intensywne negocjacje w sprawie pożyczki. Oświadczył, że Cypr jest w niezłym stanie i dzięki rosyjskiej pomocy pewnie poradzi sobie bez unijnych pieniędzy, skoro warunkiem ich otrzymania miałyby być warunki uderzające w poziom życia Cypryjczyków. Nowy prezydent, Nicos Anastasiades, uważany za proeuropejskiego, od pierwszego dnia urzędowania zintensyfikował negocjacje z Eurogrupą i doprowadził wczoraj do porozumienia. Opiera się ono na jednorazowym opodatkowaniu depozytów bankowych (tutaj więcej na ten temat). Jako kompensatę właściciele kont dostaną akcje rekapitalizowanych banków. Marna pociecha. Jako dobrzy klienci cypryjskich banków również Rosjanie dołożą się do pakietu ratunkowego. Raczej nie powinni protestować: lepiej stracić 10% niż wszystko, co niechybnie by nastąpiło, gdyby doszło do zapowiadanego na maj bankructwa cypryjskiego systemu finansowego. Ale nie oznacza to, że Rosja wycofuje się z gry: zapowiada korzystniejsze warunki spłaty 2,5 miliarda euro, które Christofias pożyczył w Moskwie dwa lata temu.

Na początku marca szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi ostrzegał, że problemy gospodarki cypryjskiej, mimo jej mikroskali, mogą mieć dalekoidące skutki systemowe dla całej strefy euro. Obawy przed systemowymi zagrożeniami wypływającymi z niestabilnej sytuacji jednego kraju strefy euro stoją za wszystkimi decyzjami w sprawie pakietów pomocowych podjetymi dotychczas przez Eurogrupę. Cypr dołączy teraz do grupy krajów, które uzyskały poprzednio pieniądze na ratowanie systemu finansowego (Grecja, Portugala, Irlandia). Za każdym razem program pomocy nakłada na beneficjenta drakońskie warunki: cięcie wydatków i długofalowe reformy strukturalne. Ale każdy program jest inny, bo zależy od specyficznych uwarunkowań. Cypr jest jedynym państwem, w którym część pieniędzy na ratowanie banków ma pochodzić z prywatnych kont. Rosyjskie koneksje i zarzuty prania brudnych pieniędzy na masowa skalę wobec kraju, który oparł swoją gospodarkę na rozwoju usług finansowych to jeden z kluczowych elementów cypryjskiej specyfiki.

Nie zmienia to wszystko faktu, że nawet po zmianie prezydenta wyspa Afrodyty (jak miłośnicy mitologii mówią o Cyprze) z uporem zaprzecza jakoby jej system finansowy miał być gigantyczną pralnią pieniędzy. Czyżby więc nowy mit? Ministrowie finansów strefy euro i międzynarodowe organizacje finansowe jakoś nie chcą uwierzyć, że 10 tysięcy Rosjan mieszkających w Limassol dało się skusić wyłącznie pięknu śródziemnomorskich krajobrazów.

Na Cyprze obywatele hojni mimo woli

N. Anastasiades i J.M. Barroso, szczyt UE 14/03/2013               ©CE
Cypryjczycy ratują swoje państwo przed bankructwem. Ale o swojej obywatelskiej postawie dowiedzieli się już po fakcie, bo decyzję podjęto za nich. Ci, którzy mieli na kontach do 100 tysięcy euro, uszczuplili swoje oszczędności o  6,7%. Bogatsi - o 9,9%. Dzięki temu w jeden weekend udało się uzbierać 5,8 miliarda euro. Na kolejne dziesięć miliardów złożą się państwa strefy euro.

Wartość gospodarki Cypru szacuje się na ponad 17 miliardów euro. Takiej samej kwoty poszukiwał Cypr na trzyletnią rekapitalizację swoich banków. Ale udzielenie Cyprowi pożyczki równej wartości całej jego gospodarki wywindowałoby dług publiczny (już przecież olbrzymi) na poziom tak wysoki, że Cypr nigdy nie byłby w stanie go spłacić. Cała operacja ratowania wyspiarskiego państwa i jego systemu finansowego przed bankructwem okazałaby się wówczas jedynie kosztownym sposobem przedłużania agonii. Zbyt kosztownym dla Niemiec, które ze swej kasy dokładają najwięcej. Dzięki operacji przeprowadzonej w wyniku porozumienia rządu cypryjskiego z państwami strefy euro uda się zatrzymać dług publiczny na poziomie 100% PKB w 2020. A to jest poziom do zaakceptowania dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Taki warunek postawiła Christine Lagarde, szefowa MFW. W przeciwnym razie linia kredytowa Funduszu zostałaby dla Cypru zamknięta.

Cypr jest jedynym krajem strefy euro, w którym tak bezpośrednio sięgnięto do kieszeni obywateli by ratować system bankowy.

Oświadczenie Eurogrupy ws. porozumienia cypryjskiego

2013-03-13

O patriotyzmie, czyli kto che Polsce zrobić dobrze

Jeśli wierzyć w to, co napisali we "Wprost", Konrada Szymańskiego, europosła z PiS, oburza, że "Parlament Europejski odrzuca kompromis w sprawie wieloletniego budżetu z powodów, które nie mają nic wspólnego z interesami Polski". Tak, to rzeczywiście oburzające, że interes Polski nie jest tym kryterium, którym kieruje się Parlament Europejski w przyjmowanych przez siebie rezolucjach. Co gorsza, postępuje tak nie tylko Parlament, ale cała Unia Europejska. Skandal, po prostu skandal.

Patriotyzm intuicyjny czyli bezmyślny

Szymański komentuje dzisiejsze głosowanie w Strasburgu. Ale logika, której ten komentarz jest wyrazem, jest znacznie bardziej uniwersalna. Opiera się na niej swoista koncepcja pisowskiego patriotyzmu: cały świat ma nam robić dobrze. Zawsze. Jak nie robi, to jest zły. Przy czym czynione Polsce dobro i zło musi się mieścić w definicji polskiego interesu, która pisowskim politykom wydaje się najwłaściwsza. Nie ma jasnej wykładni. Ale jest intuicja. Intuicja podpowiada, że na ogół chcą nam robić źle, a nie dobrze. Trzeba więc wykazać się rewolucyjną czujnością. Rewolucja jest naturalnie narodowo-konserwatywna. Jeśli nie anty-europejska, to przynajmniej a-europejska. Wobec UE musimy zachować szczególną czujność. My, to znaczy ci, którzy myślą tak jak PiS. Nie. Nie myślą, tylko oceniają tak jak PiS: nieustannie i wszystko i zwykle negatywnie. Ocena opiera się na intuicji, dotyczy czyhającego zagrożenia i nie potrzebuje żadnej myśli. Dlatego właśnie człowiek skądinąd inteligentny, taki jak Konrad Szymański, może pleść takie bzdury, jak ta zacytowana przez tygodnik "Wprost". Granica między głupotą a cynizmem zostaje zatarta. 

Problem kształtu

Zgodnie z zapowiedziami liderów najważniejszych klubów parlamentarnych, europosłowie odrzucili dzisiaj wynegocjowany w Radzie Europejskiej projekt wieloletniego budżetu UE. Trudno mówić o wielkim zaskoczeniu. Przyjęta przez Parlament rezolucja jest znacznie bardziej koncyliacyjna, niż wcześniejsze deklaracje wygłaszane przez posłów. Wyraźnie stwierdza, że Parlament nie godzi się na budżet "w takim kształcie". Ale jeśli się ten kształt trochę zmieni, to się zgodzi. W Polsce doniesienia i polityczne przepychanki dotyczyły i dotyczą oczywiście liczb. Parlamentarna rezolucja nie dotyczy jednak liczb, więc wynegocjowane przez Tuska miliardy (dość umowne, powiedzmy szczerze) pozostaną nietknięte. Oczywiście, Parlament chciałby - i słusznie - żeby ten budżet pozwolił realizować polityczne i gospodarcze cele, które przywódcy państw członkowskich zapisują w politykach, programach i strategiach. Parlament krytykował budżet napisany przez tępego księgowego. Albo przez polityka populistę. Budżet, w którym zabraknie pieniędzy na badania, naukę, nowe technologie informacyjne i rzeczywiście paneuropejską infrastrukturę. 

Nasza chata z kraja

W ostateczności jednak posłowie nie przekuli tej krytyki w konkretne zapisy. Stawiają przed Radą zadania raczej księgowej natury. Domagają się przede wszystkim elastyczności budżetu. W praktyce pozwoliłaby ona pozostawiać we wspólnym skarbcu pieniądze niewydane na jakiś cel i przekazywać je na realizację innego celu, gdzie finansów zabraknie. Niby żadna filozofia, ale jednak: teraz te pieniądze wracają do państw członkowskich. Nie wszystkich: do tych, które wpłacają więcej niż dostają. Polska do nich nie należy. Jeśli więc poprawka Parlamentu zostanie przyjęta przez Radę, to Polska na pewno na tym nie straci, a zyskać może. Tak czy owak zachowa tuskowe miliardy. PO nie chciała w imię dość niepewnego zysku narażać z trudem wynegocjowanego budżetu na nową turę unijnych negocjacji. Niepewnego zysku dla Polski, bo dla Unii jako całości zysk jest oczywisty. Mówiąc słowami Szymańskiego, europosłowie z Platformy głosowali w zgodzie z Polskim interesem rozumianym jako interes przeciwstawny do wszystkich innych interesów, z interesem UE jako takiej na czele. Wiadomo: nasza chata z kraja.

Cameron broni dopłat do polskiego rolnictwa

Parlament głosował też nad reformą wspólnej polityki rolnej. Polityki od dawna krytykowanej za swą antyrynkowość, za nieuzasadnione uprzywilejowanie jednej grupy zawodowej, za niepojętą rozrzutność i za wiele innych rzeczy. Gdy jednak czytam tekst kolejnego posła PiS (kiedyś PSL), Janusza Wojciechowskiego ("Nasz Dziennik"), odnoszę wrażenie, że cała reforma WPR dotyczyła tylko jednego zagadnienia: wysokości dopłat bezpośrednich dla polskich rolników. Z artykułu dowiadujemy się, że polski rząd wynegocjował za mało, mniej niż "Parlament Europejski chce dać polskim rolnikom". Chce dać! A oni nie biorą. Dlaczego? Bo nie lubią polskiej wsi. Na szczęście PiS lubi. I dlatego Parlament poddał się przemożnemu wpływowi klubu politycznego EKR (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy), do którego PiS dumnie przynależy. Zagłosował tak, by wynik głosowania miał wiele wspólnego z interesami Polski, że znowu użyję formuły Szymańskiego. 

Wołowina, konina, EKR

Głupota i cynizm, bez wątpienia, ale trudno mi powiedzieć w jakich proporcjach. Przy czym mówiąc głupota nie myślę oczywiście o pośle, który kocha polską wieś, tylko o jego przekonaniu, że zwraca się do kompletnych idiotów. Współczuję czytelnikom Naszego Dziennika, zwłaszcza tym ze wsi, bo poseł Wojciechowski podważa siłę ich intelektu podwójnie. Oto jaki w sposób. Po pierwsze, porównywanie warunków negocjacyjnych w Radzie Europejskiej, zwłaszcza gdy chodzi o pieniądze, do handlu poprawkami, jaki odbywa się w Parlamencie, jest niedorzeczne. Parlament zawsze jest bardziej szczodry niż szefowie rządów i ich ministrowie a posłowie zawsze mają szerszy margines negocjacyjny. We wszystkim. Przedstawianie tego mechanizmu jako zasługi PiS to bezczelność. Po drugie, twierdzenie, że udało się więcej wyszarpnąć (komu?) na rolnictwo dzięki poparciu partii Camerona (PiS należy do tego samego klubu w europarlamencie), to prowokacja. Jeżeli Tusk wynegocjował w Radzie mniej, niż Wojciechowski w Parlamencie to między innymi dlatego, że w Radzie trzeba się było zmierzyć z Cameronem: najbardziej zajadłym wrogiem wspólnego budżetu, wspólnej polityki rolnej i jakichkolwiek dopłat do rolnictwa. Chciał Polsce zrobić dobrze, bo kocha PiS, tak jak PiS kocha polską wieś? Po trzecie, przekonywać kogokolwiek, że EKR na cokolwiek w europarlamencie wpłynął to jak sprzedawać wołowinę z konia. EKR ma znaczenie marginalne. I całe szczęście, bo eurosceptycyzm to najniższy stopień nacjonalistycznej i populistycznej eurofobii wyznawanej przez partie, które skupia: PiS, torysów, ODS. 

Równanie do pułapu, którego nie ma

Po czwarte wreszcie, głoszenie, że dzięki akcji PiS i EKR w Parlamencie coraz bliżej do wyrównania dopłat bezpośrednich to jakaś paranoja. Paranoja z pięcioletnią tradycją, chwali się Wojciechowski. Jeżeli polscy rolnicy dostaną więcej pieniędzy, to będzie im bliżej do osiągnięcia pewnego finansowego pułapu, faktycznie. Ale co to za pułap? Poziom dopłat zależy od szeregu warunków. Są one inne w każdym kraju. I dlatego w UE nie ma i nigdy nie było jednego pułapu dopłat do rolnictwa. W każdym z 27 (wkrótce 28) krajów te dopłaty są inne. Sugerowanie, że dopłaty, które dostają polscy rolnicy sytuują się poniżej unijnego pułapu i że PiS walczy o zniwelowanie tej różnicy to już nawet nie jest demagogia, tylko zwykłe kłamstwo. Fakt, że dopłaty bezpośrednie hamują rozwój polskiej wsi (choć walnie przyczyniają się do wzrostu zamożności większości gospodarzy) to inna kwestia. Ale istotna, choć z tekstu Wojciechowskiego to nie wynika. Zmiana tego stanu rzeczy to jeden z powodów planowanej reformy archaicznej WPR. Czy jednak nie są to powody, które "nie mają nic wspólnego z interesami Polski"? Zobaczymy. EKR czuwa. 

2013-03-10

Stépane Hessel, przeciw niegodziwości


Nierozłącznym elementem pogrzebów wielkich ludzi są wielkie mowy na ich cześć. Są wielkie, bo pełno w nich wielkich, napuszonych słów. Są wielkie, bo długo trwają. Ich autorzy rzadko jednak sięgają wielkości człowieka, nad którego trumną przemawiają. Bo przemawiają często z urzędu, a  nie z serca. Z obowiązku celebry, a nie z potrzeby ducha i z bólu. Gdy dzieje się inaczej, warto się chwilę zatrzymać posłuchać. 

7 marca na cmentarzu Montparnasse w Paryżu pochowany został zmarły 27 lutego Stéphane Hessel. To, co powiedział na pożegnanie tego wielkiego człowieka Edgar Morin było wielkie, bo odnosiło się do prawdziwego człowieka, a nie postaci z encyklopedii, było donośne bo skromne, prawdziwe – bo z głębi serca. 

Edgar Morin przypomniał w swym wystąpieniu prawdziwy sens słowa „indignés”, tłumaczonego na polski jako „oburzeni”.  To spłycające tłumaczenie, ale oddajmy sprawiedliwość tłumaczom: nie ma w języku polskim ekwiwalentu. (Jego manifest z 2010  „Indignez-vous!” został przetłumaczony na polski jako „Czas oburzenia!”). Problem z tłumaczeniem istnieje nie tylko po polsku, dlatego w świecie zdominowanym przez język angielski używa się słowa francuskiego "indignés", gdy mowa o manifeście Hessela, lub hiszpańskiego, "indignados" by odnieść się do „ruchu oburzonych”, dla których inspiracją był manifest Hessela, i którzy dali o sobie znać po raz pierwszy po hiszpańsku. „Indigné” znaczy wzburzony niegodziwością. „Indignez-vous” to wezwanie do wyrwania się z obojętności, do przebudzenia się przeciw nieakceptowalnemu, do powstania przeciwko temu, co niegodziwe. Koncept warty przemyślenia. Nie tylko dla filologów. 

Obejrzyj wystąpienie Edgara Morin w zakładce lektury

Zróbmy porządek z demokracją

Rządy Rumunii i Węgier, mimo woli i wbrew sobie, mogą przyczynić się do wzmocnienia w UE traktatowych sankcji nakładanych na kraje, które nie radzą sobie z przestrzeganiem zasad państwa prawa i demokracji. Naruszając regularnie w ostatnich latach europejski system wartości Bukareszt i Budapeszt skłoniły Danię, Finlandię, Holandię i Niemcy do zajęcia wspólnego stanowiska w sprawie obrony politycznych fundamentów UE. W piątek 8 marca te cztery państwa wystąpiły oficjalnie do Komisji Europejskiej o przygotowanie takiej propozycji zmiany traktatu, która umożliwiłaby UE skuteczne, a nie jedynie fasadowe działanie w obronie demokracji, państwa prawa i praw człowieka. 


Traian Basescu i Viktor Orbán, marzec 2011                           ©EPP
Sytuacja w Rumunii i na Węgrzech stała się pretekstem dla tej inicjatywy. Nie jest ona jednak wymierzona w te dwa państwa. Dotyczy znacznie poważniejszego problemu, z którym UE musi sobie poradzić: najwyraźniej skończył się konsensus w sprawie wartości podstawowych. Ich jednoznaczna interpretacja i nienaruszalność przestały być oczywistością, o której nie warto dyskutować. Dania, Finlandia, Holandia i Niemcy nie napisały listu do Komisji Europejskiej dlatego, że problem ich nie dotyczy. Przeciwnie: inicjatorzy wniosku doskonale wiedzą, że u nich też demokracja może być zagrożona i że sami nie będą w stanie jej obronić. Kiedy demokratyczny doktor Jekyll przemieni się w autorytarnego pana Hyde'a, ktoś bedzie musiał wystrzyknąć mu antidotum. Tym kimś ma być UE, a konkretnie Komisja Europejska. Antidotum ma stanowić mechanizm traktatowy, który UE uruchomi, gdy zajdzie taka konieczność. 

W żadnym z czwórki państw sygnatariuszy nie doszło do takich naruszeń zasad demokratycznych jak na Węgrzech i w Rumunii, to prawda. Ale w Danii skrajnie-prawicowa, nacjonalistyczna partia anty-imigrancka Dansk Folkeparti, mimo porażki w ostatnich wyborach (2011), pozostaje jedną z głównych sił politycznych kraju. Jej wpływ na politykę konserwatywno-liberalnego rządu przyczynił się do nadzwyczajnego zaostrzenia polityki imigracyjnej Danii i do przywrócenia kontroli na granicach (wbrew prawu UE). W Holandii ksenofobiczny portal wymierzony w imigrantów z Europy Wschodniej i  z krajów muzułmańskich, oprotestowany między innymi przez Polskę, został stworzony przez partię PVV Geerta Wildersa, która zajęła w 2009 roku drugie miejsce w wyborach do parlamentu. W Finlandii na populistyczną partię "Prawdziwych Finów" (Perussuomalaiset)  glosowało ponad 12%  wyborców w ubiegłorocznych wyborach samorządowych. 

Od czasu kryzysu austriackiego w 2000 roku, wiadomo, że partie antydemokratyczne mogą wejść do rządu w demokratycznym państwie. Nawet, gdy do rządu nie wchodzą, mogą mieć istotny wpływ na jego politykę, jak w Danii. Węgierski przypadek natomiast pokazuje, że nie trzeba mieć w rządzie przedstawicieli skrajnie nacjonalistycznej partii, takiej jak Jobbik, by prowadzić politykę  sprzeczną z  europejską koncepcją demokracji. Co więcej, można cieszyć się poparciem społecznym uzyskując w wyborach demokratyczną legitymację dla antydemokratycznej polityki. To właśnie przypadek Viktora Orbána. Nie można przecież powiedzieć o nim, że jest dyktatorem: Węgrzy udzielili mu swego poparcia. Z tego samego powodu nieścisłością jest nazywanie dyktatorem zmarłego kilka dni temu Hugo Cháveza.  

Koniec konsensusu w sprawie demokracji, praw człowieka, państwa prawa objawił się najwyraźniej od czasu przyjęcia do UE państw postkomunistycznych. Polska i Czechy wypadają w tym kontekście nie najgorzej, na pewno lepiej niż przeżarte korupcją Bułgaria i Rumunia, czy cierpiące na psychozę traktatu z Trianon Węgry. Ale nie da się ukryć, że autorytarne reżimy dyktatury proletariatu pozostawiły piętno na wszystkich społeczeństwach, którymi władały. Na tej podstawie antyzachodnią wspólnotę interesów chce zbudować Orbán. To w tej wspólnocie odnajduje się PiS, mimo swego antykmunizmu, najbardziej wyrazisty spadkobierca Władysława Gomułki. Przykłady Austrii, Danii czy Holandii pokazują jednak, że nie tylko w byłych demoludach demokracja może być zagrożona. 

Unia Europejska ma niby instrumenty, by temu zagrożeniu przeciwdziałać. Są jednak nieskuteczne. We wrześniu 2012, w swoim orędziu o staniu UE Barroso powiedział, że UE potrzebuje lepiej rozwiniętego wachlarza instrumentów: "nie wystarczy już wybór między miękką władzą politycznej perswazji a radykalnym rozwiązaniem z artykułu 7 Traktatu." Od tego czasu nie pojawiła się jednak żadna konkretna propozycja mechanizmu, który pozwoliłby przeciwdziałać psuciu demokracji. Takiej właśnie propozycji domagają się od Komisji czterej sygnatariusze listu. 

Sytuacja na Węgrzech po zmianie konstytucji w styczniu 2012 wyraźnie unaoczniła, że  procedura naruszania prawa unijnego, którą ma do swojej dyspozycji Komisja Europejska, jest wystarczająca, gdy któreś z państw nie przestrzega dyrektywy o wodzie pitnej, ale zupełnie nieadekwatna, gdy chodzi o zagrożenie demokracji i państwa prawa. Wysyłanie listów "wyrażających zaniepokojenie", takich jak przesłany do Obrána przez Barroso 8 marca, jest polityczną gestykulacją, a nie prawnym środkiem nacisku. Natomiast uruchomienie procedury opisanej w artykule 7. Traktatu jest tak politycznie skomplikowane, że praktycznie niewykonalne. Zmiany wprowadzone w traktacie lizbońskim nie na wiele się zdały: wszystkie państwa, na czele z Niemcami i Francją, boją się powtórki przypadku austriackiego w 2000 roku: UE dala wtedy wyraz bezsilności w sprawie Haidera.  Państwa niechętnie wytykają się nawzajem palcami, bo nikt nie jest święty i każde się boi, że też kiedyś mogłoby mu się to przytrafić. Poza tym taka akcja wymaga solidarności, a o nią trudno. I wreszcie sprawy nie ułatwiają zaszłości historyczne: w przypadku Węgier, nikt nie chce być przez Węgrów oskarżony, że kontynuuje antywęgierskie działania w duchu traktatu w Trianon. 

Dlatego nigdy dotychczas nie udało się użyć artykułu 7., o którym przypomniano sobie rok temu dzięki Viktorowi Orbánowi. I dlatego sygnatariuszy listu, dostrzegających zagrożenie i jednocześnie swoją bezsilność, najbardziej urządzałoby, gdyby to Komisja Europejska była władna podjąć działania prawne wobec państwa, w którym demokracja została zagrożona. Takim działaniem mogłoby być na przykład zablokowanie pieniędzy z unijnej kasy. Tyle, że taka możliwość najbardziej stygmatyzowałaby kraje, które więcej z tej kasy dostają niż do niej wpłacają. To oczywiście paradoks, że z jednej strony można z łatwością krytykować apolityczną biurokrację i eurokratów, psioczyć na ich nadmierne kompetencje, a z drugiej strony domagać się od Komisji Europejskiej, by zrobiła porządek, gdy unijne państwa chowają głowy z piasek.  



2013-03-06

Alternatywna Europa byłych demoludów

Znaczek NRD z 1989 roku: "40 Lat RWPG"              WikiCommons
Dzisiaj w Warszawie, na spotkaniu zorganizowanym przez Instytut Wolności, Viktor Orbán zachęcał do odbudowy czegoś, co nigdy nie istniało: wspólnoty wartości byłej RWPG. Termin nie został użyty, to prawda. Ale do idei promowanej przez lidera Fideszu pasuje jak ulał.

Na dzisiejsze spotkanie zorganizowane przez Salon24 i Instytut Wolności przyszli wyłącznie wyznawcy Orbána: dewoci (nie zabrakło zaproszenia do wspólnej modlitwy), PiS i pisobodobni oraz ci na prawo od PiS. Jeżeli był ktoś spoza tego ideologicznego konglomeratu, to się nie ujawnił. Porozumienie między Przywódcą a publiką wydawało się całkowite. Jeśli ktoś spodziewał się zobaczyć i usłyszeć wiecowego trybuna z Budapesztu, który wspomni zdradę z Trianon, Wielkie Węgry, zaatakuje UE porównaniem do ZSRR, to się zawiódł. Orbán w Warszawie był podobny do Orbána z Berlina i Brukseli: odpowiedzialnego, zadowolonego w siebie, wyrozumiałego dla innych przywódcę małego, sympatycznego kraju. Jego wystąpienie ograniczyło się do dwóch elementów. Po pierwsze, Węgry odniosły wielki sukces gospodarczy. Po drugie, Unia Europejska, to znaczy kraje zachodnie, są inne  niż Węgry: różni je system wartości, mają zupełnie inne interesy. Odmienność wartości sprawia, że nie rozumieją wielkiego dzieła odnowy i przebudowy państwa, którego dokonał. Konflikt interesów tłumaczy agresywny atak Zachodu przeciw reformom, które mają na celu zaprowadzenie sprawiedliwszego, opartego na odpowiedzialności, systemu. Systemu podatkowego przede wszystkim, który więcej zabiera zagranicznym firmom by więcej dać Węgrom. 

Ten zwięzły opis sytuacji nie obejmuje takich kwestii jak wolność mediów, wolność słowa, niezależność sądownictwa. Słusznie: wszystkie te zagadnienia ilustrują jedynie poziom niezrozumienia zachodnich polityków i opinii publicznej dla węgierskich dokonań. Wszystko, co Budapeszt chce zrobić po swojemu, zostaje okrzyknięte antyeuropejskim. A przecież tak nie jest: Orbán też buduje Europę, tylko inną. Na razie w Budapeszcie. Ale już do tej alternatywnej Europy zaprasza Polaków i Czechów. Słowaków nie wymienił, ale i oni, jako część Wielkich Węgier, zwana przed traktatem z Trianon Górnymi Węgrami, mogliby się w tej nowej wspólnocie odnaleźć. Podobnie jak inne państwa postkomunistyczne.  

Nie lubię terminu "państwa postkomunistyczne", ale tutaj pasuje równie dobrze jak "wspólnota wartości byłej RWPG". Orbán kilka spośród tych wartości wymienił: naród, religia, Kościół, rodzina, małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzy. Sam jednak przyznał, że nawet u niego, na Węgrzech, trudno mówić o wspólnocie scementowanej tymi wartościami, bo - w odróżnieniu od Polaków (i jego samego) tylko 14% Węgrów chodzi do kościoła. Gdybym był na sali, starałbym się go pocieszyć: to i tak lepszy wynik niż w ateistycznych Czechach. Na czym ma więc polegać ta wspólnota alternatywnych Europejczyków? Na historii: wszyscy uwolniliśmy się od komunizmu. Wspólnota postkomunizmu? Najwyraźniej. Wspólnota bolesnego doświadczenia przeszłości: my wiemy co to znaczy znaleźć się między Rosją a Niemcami, mówi Orbán. Wygląda na to, że to kolejna różnica między nami: my, byłe demoludy, mamy wspólnotę przeszłości i pamięci. Oni, Zachód, wspólnotę przyszłości i postępu (rozumianego jako odrzucenie bliskich nam wartości). 

Wydawało się, że przed szczytem wyszechradzkim, spotkaniem z Merkel i Hollandem, Orbán nabierze wody w usta, nie będzie się wychylać. Tymczasem, być może mimowolnie, poszedł dalej niż w swych populistycznych tyradach przeciw UE. Przedstawił swoją wykładnię innej Europy. Poskomunistycznej. Postkadarowskich Węgier. Pogomułgowskiej Polski. Posthusakowych Czech. Przedziwnej wspólnoty opartej nie na tym, co potencjalnych uczestników rzeczywiście między sobą łączy, ale co wszystkich ich rzekomo dzieli od Zachodu. Orbán zdaje się wierzyć, że pół wieku RWPG i Układu Warszawskiego powiązało wszystkie te kraje silniej niż ich wielowiekowa przynależność do obszaru cywilizacji europejskiej. Bo to do tej tradycji odwołuje się Orbán a nie, na przykład, do jakiejś Mitteleuropy, co byłoby oczywiście bez sensu. Zamiast się zaperzać, przyznajmy, że Orbán nie do końca się myli w swojej diagnozie. Czy nie jest tak, że ludzie w tych krajach, naszych krajach, inaczej rozumieją wolność, postęp, odpowiedzialność niż ci, którzy żyli po drugiej stronie żelaznej kurtyny?  Że idea przywództwa jest dla nich ważniejsza niż idea demokracji?  Że przyszłość jest jedynie funkcją przeszłości, a postęp pułapką zastawioną przez tych, którzy lepiej sobie radzą w teraźniejszości? Że te pięćdziesiąt lat sprawiły, że ta część Europy pozostała nie tylko z tyłu, ale z boku tej drugiej Europy, wolnorynkowej i demokratycznej? Poza analizą sytuacji, która może być poprawna, pozostaje jednak jeszcze kwestia wyboru, czego chcemy. Jaką Europę wybieramy dla siebie, jako Europejczycy.

Można nie czuć do Orbána sympatii i ganić jego politykę, ale słuchać go warto, bo pomaga to w zrozumieniu naszych krajowych orbanków z PiSu i tym podobnych; z Gazety Polskiej i z różnych  "Uważam Rze" czy "W sieci"; Lisickich, Warzechów, Ziemkiewiczów. Orbán uświadamia nam, że rzeczywiście trzeba dokonać wyboru. I że jest to wybór cywilizacyjny. Na tytułowe pytanie tego bloga "to gdzie ta Europa?" odpowiadać można różnie. Dobrze jest te odpowiedzi analizować i temu ten blog służy. Ale moja Europa na pewno nie jest tam, gdzie postkomunistyczna Europa Orbána. Nic dziwnego, że jego wyznawcy i promotorzy z taką niechęcią, a często wrogością, patrzą na Unię Europejską. Orbán ma rację: ona rzeczywiście opiera się na innym systemie wartości. 

Orbán szykuje rewanż

Za tydzień, 11 marca, węgierski parlament wprowadzi ponownie do konstytucji to wszystko, co trzeba z niej było usunąć by udowodnić europejskiej i amerykańskiej opinii publicznej, że na Węgrzech jest demokracja. No dobrze, może nie wszystko. Ale wystarczająco dużo, by znowu wywołać krytykę w UE i w USA. Oraz aby dodać wigoru przysypiającym wielbicielom Viktora Orbána w Polsce, tym, którzy chcą Budapesztu w Warszawie.

Demokratura

Jeszcze zanim w styczniu 2012 roku weszła w życie nowa Konstytucja, posypały się na Orbána oskarżenia, że buduje państwo autorytarne, oparte na rządach jednej partii. Otwarcie sytuację w Budapeszcie krytykowali przywódcy Francji i Niemiec. Hilary Clinton wysłała do węgierskiego premiera list, pisma słali Barroso i jego komisarze. 17 stycznia Komisja Europejska wszczęła serię procedur w sprawie naruszenie prawa unijnego. Zablokowane zostały rozmowy Komisji i Międzynarodowego Funduszu Walutowego z Budapesztem w sprawie pożyczki mającej podratować lecącą na łeb na szyję wiarygodność węgierskiej gospodarki, bo nowe prawo naruszało niezależność banku centralnego.

Obrońcy praw człowieka i wolności słowa (między innymi "Reporterzy bez granic") protestowali przeciw tłamszeniu przez Orbána wolności mediów (poszło o opanowanie przez ludzi Fideszu publicznego radia i telewizji, kontroli publikacji wedle kryteriów "równowagi" i "obiektywizmu" oraz pozbawienia częstotliwości stacji Klubrádió nastawionej krytycznie do rządu). Naruszona została niezależność urzędu do spraw ochrony danych osobowych (odpowiednika polskiego GIODO, sprawa wciąż przed Trybunałem) i organów sprawiedliwości. Na mocy nowego prawa odesłano na wcześniejszą emeryturę 300 sędziów, a na ich miejsce powołano nowych. Rekrutacją zajmował się zreformowany organ, na czele którego stanęła żona lidera Fideszu w Parlamencie Europejskim. Krytycy "demokratury" wprowadzanej przez Orbána domagali się zastosowania wobec Węgier przepisu traktatowego, który pozwala na zawieszenie niektórych praw członkowskich państwa naruszającego w drastyczny sposób zasady demokracji i państwa prawa.

Za wolność naszą i waszą

Wszystkie te sankcje wydawały się być obojętne Orbánowi, który nie tylko kontynuował urządzanie państwa po swojemu, ale nawet przeszedł do kontrataku. Rozpoczęła się rządowa akcja propagandowa: nacjonalistyczna, antyunijna i antyzachodnia. Tubą Orbána były wierne rządowi media, na czele z jednym z dwóch głównych dzienników Magyar Nemzet i publiczna (czy raczej państwowa) telewizja. (Mówię "media wierne rządowi", bo - wbrew temu co mówiono w Londynie, Paryżu czy Brukseli - media opozycyjne nigdy na Węgrzech nie zamilkły.)

Manifestacja poparcia dla rządu, Budapeszt, styczeń 2012
Fidesz zaczął też skutecznie  mobilizować zwolenników rządu organizując marsze i wiece poparcia: najlepszy sposób by pokazać światu, że o gwałceniu demokracji  nie może być mowy, skoro wszystko odbywa się za przyzwoleniem obywateli. I faktycznie: Orbán nie tylko wygrał w cuglach wybory, ale przez cały czas utrzymywał poparcie większości Węgrów. Udało się też znaleźć zwolenników za granicą, przede wszystkim w Polsce. To stąd przybywały transporty klubowiczów Gazety Polskiej, by w imię walki "za wolność waszą i naszą" oddać hołd polityce szowinizmu i autokracji; to stąd wywodzi się oficjalny kronikarz Wielkiego Viktora, Igor Janke; to tamtejsza główna partia opozycyjna, PiS, chciała zaprowadzić w swoim kraju system prawa i wartości promowany przez Fidesz.

Podwójne standardy 

Wszczęte przez Komisję Europejską procedury w sprawie naruszenia unijnego prawa, zmasowana krytyka międzynarodowa, wreszcie zamrożenie funduszy strukturalnych jako sankcja za nieprzestrzegania procedury nadmiernego deficytu finansów publicznych (Węgry były pierwszym i jedynym jak na razie państwem, wobec którego zastosowano ten nowy mechanizm) sprawiły, że Orbánowi łatwo przyszło przekonać Węgrów, że Zachód i Unia uwzięły się na Węgry. Węgry zostały ukarane za niezależność i  nieugiętość. Stały się ofiarą zasady podwójnych standardów: Bruksela nie potraktowałaby tak dużego kraju. Ta interpretacja łatwo znalazła posłuch poza granicami. Że w Polsce, w PiS i w Gazecie Polskiej, to oczywiste. Ale nie tylko. Radek Sikorski przyznał w rozmowie z Igorem Janke,  że "po części na pewno jest to podszyte podwójnymi standardami wobec naszego regionu" (Rzeczpospolita, 2 lipca 2012). Jego zdaniem wynika to z zachodnich programów nauczania traktujących nasz region po macoszemu. Nieuki i tyle . Kiepska edukacja nie przeszkodziła jednak również austriackiej minister finansów upomnieć się o  Budapeszt, tym razem w imię solidarności małych krajów.

Prawda jest jednak taka, że nigdy żaden inny kraj UE nie zmienił jednocześnie konstytucji i nie wprowadził w ciągu półtora roku 400 nowych ustaw, z których wiele dotyczyło funkcjonowania instytucji i mechanizmów zasadniczych dla demokratycznego państwa i to w ogóle nie licząc się z unijnymi traktami. Zważywszy na zakres, tempo i charakter zmian prawnych, można by się raczej zastanawiać, dlaczego Komisja nie wszczęła większej liczby procedur (Węgrom postawiono w tym samym czasie mniej formalnych zarzutów niż na przykład Wielkiej Brytanii, Włochom czy Portugalii). Nie wszczęła, bo nie starczyło jej kompetencji. Jeśli chodzi o polityczną reakcję Komisji i Parlamentu, to w tym samym czasie, gdy krytykowano Węgry, dostało się też Francji, za politykę wobec Romów. Francja to raczej duży kraj.

Nawrócony

Poparcie własnego elektoratu oraz garstki zagranicznych sympatyków z kręgów nacjonalistycznych  i eurofobicznych okazało się jednak niewystarczające, by uratować wiarygodność gospodarki. Podatki wymierzone w zagranicznych inwestorów (banki, usługi zbiorowego żywienia, supermarkety) miały na celu zmniejszenie deficytu publicznego. Na krótką metę mogły przynieść taki efekt, ale kraj potrzebuje reform, a nie łatania dziur. Mogły się też spodobać podatnej na populizm lokalnej publicznosci, ale kapitału nie przyciągnęły. Żeby poprawić wizerunek, Orbán zaproponował Mercedesowi warunki nie do przebicia i faktycznie udało  mu się na Węgry ściągnąć fabrykę mercedesów. Ale na tym koniec. Zrozumiał, że nie może prowadzić wojny ze wszystkimi. W 2014 roku, na wiosnę, będą wybory, a samym patriotyzmem Węgrów się nie nakarmi.

Żeby poprawić klimat polityczny wokół Węgier i wznowić rozmowy na temat pożyczki z Komisją Europejską i Międzynarodowym Funduszem Walutowym postanowił zmienić taktykę. Choć dopiero co na nacjonalistycznym wiecu porównywał UE do ZSRR, przyjechał do Brukseli i obiecał poprawę. Błyskawicznie przeprowadzona zmiana prawa (a cóż to dla Orbána i jego Fideszu) skłoniła Komisję Europejską do zakończenia procedury dotyczącej naruszenia niezależności Banku Centralnego. Wyroki Trybunału Konstytucyjnego (tak, mimo wszystko instytucja ta zachowała jak dotąd niezależność) potwierdzały zarzuty Komisji w kolejnych sprawach, ale Orbán od razu przedstawiał w Brukseli projekty nowelizacji, które miały uzdrowić sytuację. W sprawie wcześniejszej emerytury sędziów i notariuszy to unijny Trybunał Sprawiedliwości  wydał wyrok, do którego władze węgierskie zobowiązały się jak najszybciej dostosować. Zaledwie kilka dni temu węgierski sąd potwierdził, że odebranie częstotliwości stacji Klubrádió było bezprawne. Również ta sytuacja ma być naprawiona. Wszystko - lub prawie - wskazywało, że Orbán się nawrócił.

Wielki powrót 

Tymczasem 8 lutego jeden z posłów Fideszu przedłożył w węgierskim parlamencie projekt nowelizacji konstytucji. Dotyczy on przede wszystkim uprawnień Trybunału Konstytucyjnego. W rzeczywistości idzie znacznie dalej, bo obejmuje szereg kwestii, które już raz okazały się problematyczne. Niektórymi zajęła się Komisja Europejska, innymi Rada Europy (te ostatnie dotyczą zagadnień z zakresu państwa prawa, demokracji i praw obywatelskich, które nie są objęte kompetencjami UE).  Chodzi na przykład o restrykcje w prowadzeniu kampanii wyborczych oraz o możliwość ograniczenia swobody wypowiedzi, jeśli narusza ona godność narodu węgierskiego.  W poprawce jest zapis na temat obowiązku pozostania na Węgrzech i podjęcia tam pracy dla studentów otrzymujących stypendia oraz  mechanizmu przekazywania spraw sądowych z jednego sądu do drugiego. Znalazł się tam również artykuł dotyczący ścigania zbrodni komunistycznych, którego charakter może budzić wątpliwości. Poprawka do konstytucji zawiera też zapisy dotyczące ochrony danych osobowych, które pogarszają zamiast poprawiać sytuację prawną zaskarżoną przez Komisję do Trybunału Sprawiedliwości. Jeden z niemieckich ministrów juz podniósł alarm w sprawie węgierskiej poprawki konstytucyjnej. O sprawie napisała AFP, a za nią Financial Times.

W środę Orbán będzie w Warszawie. Spotka się tu między innymi z przywódcami Niemiec i Francji. Na zaproszenie swego polskiego kronikarza, Igora Janke, wygłosi też odczyt na temat przyszłości UE. Które swoje oblicze pokaże tym razem: reformatora Europy szanującego unijne traktaty czy też nacjonalistycznego rewolucjonisty, "narodnika", który znowu zagra "zapadnikom" na nosie? Bez względu na rolę, jaką odegra, jedno jest pewne: szykuje rewanż. Już za tydzień.

2013-03-04

Polityczną patologię wysłać w kosmos, czyli do Strasburga

Parlament w Strasburgu nocą.   Czasem budzi kosmiczne skojarzenia
Słowo honoru: z reguły nie mam kłopotów z rozumieniem tekstów. Ale tekstu Dominiki Nowowieyskiej w dzisiejszej Gazecie nie rozumiem ("Rządy lewicy? Pamiętajmy" 04/03/2013). Niemal w całości poświęcony jest dezawuowaniu cudownego odnowienia lewicy, które ma się dokonać w ruchu Europa Plus. Wielowieyska w tę odnowę nie wierzy i z obywatelskiego obowiązku spieszy w sukurs wyborcom, którzy zbyt łatwo zapominają, co było by równie łatwo dać się zwieść nowym obietnicom. Kwaśniewski, Miller, Czarzasty, Kwiatkowski, Siwiec, Oleksy nie mogą wnieść do polityki nowej (w domyśle: lepszej) jakości, bo do szpiku kości przeżarci są polityką złą. Autorka przypomina znane z prasy, ale rzeczywiście zbyt szybko zapomniane, przykłady kumoterstwa, układów polityczno-biznesowych, szemranych przedsięwzięć narażających skarb państwa na straty. Sprawy, o których pisze nie zawsze były przedmiotem głośnych procesów. Ale nawet, jeżeli nie zawsze udało się dowieść naruszenia prawa, to zawsze dochodziło o naruszenia zasad etyki i zwykłej przyzwoitości. Czego by nie powiedzieć: dżentelmenami polityki bohaterowie artykułu nie są.

Może i dobrze, że te przypadki zostały przypomniane. Tak jak Dominika Wielowieyska, nie wierzę, by przywołane w artykule osoby mogły wnieść do polskiej polityki "nową jakość", rozumianą jako przyzwoitość, etyka, odpowiedzialność. Ale też nie przypominam sobie, aby akurat te osoby takie obietnice składały. Autorka nie podważa wiec wiarygodności ich politycznego programu. Czyżby więc przestrzegała ich potencjalnych wyborców przed ewentualnym domniemaniem, że Kwaśniewski, Miller, Czarzasty, Kwiatkowski, Siwiec, Oleksy przyniosą odnowę i oczyszczenie polskiej polityce w ogóle i lewicy w szczególności? Karkołomna konstrukcja. A może chodzi o sugestię, że negatywny bilans etyczny Siwca i Kwaśniewskiego obniża wiarygodność całego ruchu Europa Plus, również tych jego działaczy i zwolenników, których nazwiska w artykule nie padają? Pewnie obniża.

Najbardziej niepojęta jest jednak konkluzja Dominiki Wielowieyskiej. Po długim wywodzie oskarżającym, autorka nagle stwierdza, że Kwaśniewski to polityk pierwszoligowy, rozpoznawalny w świecie, wielki kapitał Polski. Miller, Siwiec, Oleksy to ważne postaci z wiedzą o sprawach międzynarodowych. W Parlamencie Europejskim na pewno będą skutecznie bronić interesów Polski – cieszy się Wielowieyska.

Przeczytałem trzy razy. Sprawdziłem, czy się kartki nie skleiły. Może czytałem kawałki dwóch różnych artykułów, dwóch różnych autorów? Nic się nie skleiło. Wielowieyska mówi mi, jako wyborcy, że na mój szacunek i zaufanie ci politycy wprawdzie nie zasługują, ale tam, na odległej unijnej plancie, mogą się Polsce przydać. I żałuje, że nie wszystkich na europejską banicję da się wysłać, by oczyścić domowe pielesze, bo Czarzasty nie lubi latać samolotem. Pociesza jednak, że z jednym Czarzastym jakoś wytrzymamy.

Pomysł by wprowadzać nową jakość do polskiej polityki poprzez wyeksportowanie "patologii z czasów rządu SLD" do Strasburga, jest tak nowatorski, że umysł omdlewa od tego powiewu świeżości. Przekonanie, że polityk o wątpliwej reputacji w kraju może być jego świetnym ambasadorem poza krajem oznacza, że dla Wielowieyskiej Strasburg, Bruksela i wszystkie te unijne obozowiska dzielą od Polski, naszej Polski, lata świetlne. Kosmos. Tam mają tych polityków za porządnych, pierwszoligowych, rozpoznają ich to niech ich sobie wezmą. Ten tekst świetnie oddaje stosunek autorki, wcale nieodosobniony w Polsce,  do etycznej, przyzwoitej polityki. Przypomina mi się fragment z Moralności Pani Dulskiej. Byle pogotowie pod dom nie podjeżdżało. Osoba żyjąca z własnych funduszów (tu: prostytutka) nie wadzi pod warunkiem, że automobile i dorożki na gumach stają kilka kamienic dalej.


2013-03-02

Naszość i feminizm

Ilustracja do artykułu "Feminizm to wynaturzenie" z portalu Fronda.pl 
Dlaczego słowo "feministka" brzmi w Polsce jak obelga? - to pytanie padło dziś na spotkaniu, w którym brała między innymi udział prof. Magdalena Środa. Pozostało bez odpowiedzi, bo właściwie nie wiadomo. Nie wiadomo dlaczego nawet kobiety uchodzące za wyzwolone, nowoczesne, businesswomen jak to się teraz po polsku mówi, uczestniczki Kongresu Kobiet nie chcą, by nazywano je feministkami (to przykład podany przez panią profesor). Uczestniczki Kongresu Kobiet. Zaproszone. Nawet kobiety z Kongresu Kobiet. Ale nie feministki.

Odpowiedź jednak nie jest tak trudna do znalezienia jakby się wydawało. Kobiety biorące udział w życiu publicznym, ta garstka, która przebiła szklany sufit, są świadome przynależności do mniejszości, gotowe są o swoje równouprawnienie się upomnieć, ale nie są żadnymi aktywistkami. Aktywistka nie może przynależeć do świata biznesu. A feministka to aktywistka. Feminizm nie jest postawą, tylko przynależnością. A to nie jest ich przynależność. Kobieta biznesu dba o wizerunek. A łatka feministki psuje wizerunek kobiety biznesu. Feministka to łatka. To inwektywa.

Oczywiście to żaden zarzut. Nie ma obowiązku bycia feministką. Nawet, jeśli się jest kobietą. Zwłaszcza jeśli się jest kobietą. Odpowiedź na wyjściowe pytanie kryje się gdzie indziej. Jest zagadnieniem socjolingwistycznym. Feministka, zanim zostanie opisana jako postawa czy przynależność, to najpierw słowo. Należy do katalogu terminów, którymi polscy orędownicy naszości opisują inność. W tym samym katalogu znajdziemy takie słowa i terminy jak: gej, czarny, Europejczyk,  równouprawnienie, ocieplenie klimatyczne, liberalny, wolność wyboru, prawa kobiet, laickość, socjalizm, lewica, eutanazja, aborcja, emancypacja, poprawność polityczna.

Najbardziej ortodoksyjni wyznawcy naszości dodadzą do tego katalogu prawa człowieka, bo też obce i lewackie. Ci, którzy -  w poszukiwaniu sojuszników - gotowi są polską naszość uczynić elementem naszości wschodnioeuropejskiej lub słowiańskiej do katalogu pojęć opisujących inność włączą Zachód. Ci, którzy swą naszość praktykują w duchu przekory, w autoprezentacji mogą skorzystać z katalogu pojęć wroga i sami nazywać się ciemnogrodem. Ci z mesjanistyczno-partyzanckim zacięciem będą sami siebie określać mianem "niepokornych". Niepokorność wyraża się między innymi przez głośną i odważną krytykę idei narzuconych, takich jak feminizm.

Słowo "feministka" użyte jako inwektywa funkcjonuje w zestawie pojęć podstawowych każdego naszysty. Opisuje wroga a naszysta potrzebuje wroga do skonstruowania swojej tożsamości. Naszość nie może istnieć bez inności, a inność czyli obcość jest zawsze paradygmatem wrogości. Feminizm jest zachodni, jest europejski, czyli nie nasz.  Niedawno w Rzeczpospolitej znalazłem takie zdanie: "Polskie kobiety mimo wszechobecnej lewicowej propagandy nie chcą masowo przyłączać się do feministycznego ruchu".  Bo w języku naszysty przeciwienstwem słowa "feministka" jest określenie "polska kobieta".

Pojęcia, którymi naszysta opisuje odrzucany przez siebie świat nie utracą negatywnego znaczenia w powszechnie używanym języku dopóty, dopóki naszyzm nie przestanie mieć dominującego wpływu na postrzeganie i opis rzeczywistości przez Polaków, przez polskie media i polskich polityków. Europejskość, rozumiana jako zestaw wartości i zasad, jest nie do pogodzenia z ideologią naszości, bo nie ma w niej miejsca na nietolerancję i wykluczenie.

NB. Na temat "ocieplenia klimatycznego" jako pojęcia z języka Obcych zob. też. post . O tym jak w ramach polsko-katolickiej tradycji polska swojskość odnajduje się w systemie wartości wschodnioeuropejskich i jak broni się przed obcością Zachodu pisałem w tekście Orientalna wspólnota Kościoła i Cerkwi.


Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...