2013-09-23

Polski Dzień bez Biletu

Jezdnie dla rowerów. Ludzie na ulicach. Samochodów nie uświadczysz. Nic dziwnego: żeby dziś wyjechać samochodem trzeba mieć specjalne zezwolenie wydawane w specjalnych sytuacjach. Dziś po raz dwunasty Bruksela obchodziła Dzień bez Samochodu.

Widziałem to kiedyś na własne oczy, ale nie dziś, dziś byłem, normalnie, w Warszawie. I też obchodziłem, a jakże, Polski Dzień bez Biletu. W Warszawie samochodów 22 września tyle co zwykle w niedzielę. Rowerzystów też. Ci, którzy zwykle jeżdżą metrem, tramwajami i autobusami, też nie zmieniali przyzwyczajeń, ale z okazji Europejskiego Dnia bez Samochodu jeździli za darmo. Poziomu spalin w mieście ani poziomu świadomości ekologicznej to nie zmieniło, ale przynajmniej parę złotych zostało w kieszeni tych, którzy jeszcze samochodów nie mają. Grosz do grosza, kiedyś sobie kupią. Bo jak żyć bez samochodu? No jak żyć?



2013-09-18

Niepodległa Katalonia poza UE

Jedna z manifestacji na rzecz niepodległości w Barcelonie, wiosna 2013. 
Katalońska prasa bije na alarm: Komisja Europejska chce wykluczyć Katalonię z UE. Jakiś czas temu dużo o utracie członkostwa pisali Szkoci. W obu przypadkach chodzi o opinię prawną, wedle której nowe państwo, powstałe w wyniku odłączenia od państwa będącego członkiem UE, nie należy do UE. Opinia nie jest nowa. A logika jest prosta: państwa członkowskie są wymienione w traktacie. Ani Szkocji ani Katalonii na liście nie ma, trudno więc mówić o wykluczaniu z UE. Żeby zmienić traktat, potrzebna jest jednomyślność. Oznacza to, że Madryt musiałby się zgodzić na przystąpienie niepodległej Katalonii do UE, podobnie jak Londyn na członkostwo Szkocji. Przystąpienie do UE nie odbywa się też z dnia na dzień: kandydat musi swoją gotowość do członkostwa udowodnić.

W gospodarce i polityce obrażenie się i robienie na złość nie jest skuteczną receptą na sukces. Dlatego jest mało prawdopodobne, by Madryt lub Londyn blokowały przystąpienie odłączonych regionów do UE po uzyskaniu przez nie statusu niepodległego państwa. We wspólnym interesie byłoby jak najszybsze ponowne zintegrowane się w ramach UE i jej wspólnego rynku. Europejski Obszar Gospodarczy mógłby co najwyżej stanowić przedsionek pełnego członkostwa dla nowych państw. Na pytanie czy Katalonia i Szkocja chciałyby wstępować do UE odpowiedź może być tylko twierdząca. Zwolennicy niepodległości w obu krajach widzieli naturalnie przyszłość swoich państw zagwarantowaną w ramach UE. W obu też przypadkach chodzi o regiony proeuropejskie. Tym silniejszy był więc szok wywołany upublucznieniem opinii prawnej, mimo, że wydaje się ona oczywista.

Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że rozwód Katalonii z Hiszpanią (albo Szkocji z Wielką Brytanią) nie odbył by się bez emocji. Wszyscy w Europie obawialiby się efektu domina. Hiszpańskie negatywne stanowisko w sprawie uznania niepodległości Kosowa to dobry przykład tego, jak silna może być obawa przed precedensem. O ile więc można spodziewać się skłonności do kompromisu w sprawie przyjęcia nowopowstałych państw do UE (bo wtedy i tak nie będzie wyjścia a interes gospodarczy będzie skłaniał do ugodowości), o tyle etap poprzedzający uzyskanie przez nie niepodległości na pewno spolegliwością nie będzie się charakteryzował. Hiszpania sprawnie używa zresztą unijnego argumentu wobec Katalończyków: wyjście z Hiszpanii oznacza wyjście z Unii. W wydaniu Brytyjczyków ten sam argument odnoszący się do Szkotów może śmieszyć, ale też działa. Wszystkie te rozważania dotyczą hipotez. Katalonia, a tym bardziej Szkocja, nie są gotowe na niepodległość. Choć kilkusetkilometrowy ludzki łańcuch, który połączył Katalończyków w dniu ich narodowego święta 11 września dowodzi rosnącej proniepodległościowej determinacji.



2013-09-16

Unia chciała źle, wyszło jak zwykle

Obyczaje łagodnieją. Sportowe zmagania zastępują wojownikom i ich kibicom wojny; boiska - pola bitew. W polityce natomiast Unia Europejska zastąpiła nielubianego sąsiada i obce mocarstwo. Zawsze można przypisać jej złe intencje. Jest w tej roli niezawodna, o wiele lepsza niż ten czy inny kraj, bo nie dość, że można ją oskarżyć o wszystko, to krytyka nie będzie uznana za szowinizm czy rasizm (UE to nie naród), nie wywoła dyplomatycznego konfliktu (UE to nie państwo i, bądźmy szczerzy, dyplomacji z prawdziwego zdarzenia nie posiada), nie sprowokuje gniewu opinii publicznej (nie ma europejskiej opinii publicznej) i - choćby nie wiem jak informacja o UE była kłamliwa - nie wywoła sprostowania, bo liczne służby prasowe instytucji unijnych nie chcą, nie potrafią lub nie są w stanie przekłamań skutecznie prostować.

Dlaczego UE jest niezbędna i pozostaje popularna

Wbrew temu co się słyszy i jest w dobrym tonie powtarzać, UE pozostaje niezmiernie popularna i bliska ludziom. Ze wszystkim im się kojarzy. Nie to co jakiś ONZ czy NATO, że o OBWE nie wspomnę. Czy ktoś słyszał, że NATO nas za drogo kosztuje? Że urzędnicy OBWE za dużo zarabiają? Że ONZ narzuca Polsce jakieś przepisy? UE jest ulubionym tematem mediów uznawanych niesłusznie za eurosceptyczne. Niesłusznie, bo sceptycyzm to niechętny brak pewności, nieufne niezdecydowanie. Tymczasem krytyka UE w eurosceptycznych mediach naznaczona jest bezgraniczną pewnością, stała się pasją, uzależnieniem. Nie tylko w mediach: takie partyjki jak brytyjski UKIP na przykład w ogóle nie miałyby racji bytu, gdyby nie było UE. Czy nie należałoby uznać, że UE przyczynia się do pluralizmu? UE jest naturalnym terenem zalewowym dla oceanu jadu i nienawiści niektórych polityków, przyjmuje na siebie uderzenie fali nieczystości. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby choć część niszczycielskiej energii posłanki Pawłowicz czy innej Sobeckiej nie została pochłonięta przez, za przeproszeniem, "Brukselę". Na pewno komuś by się oberwało. Byłyby ofiary, jak nic.

Konkuzja: Unia Europejska jest i będzie potrzebna dopóty, dopóki nie wygaśnie w mediach i w polityce potrzeba szukania winnego (nawet, gdy nie ma winy), ferowania oskarżeń (nawet, gdy nie ma o co oskarżać), demaskowania wroga i spisku (nawet, gdy spisku nie ma a wróg nie wie, że spiskuje). Inaczej mówiąc: UE będzie potrzebna zawsze. By jednak UE mogła pełnić tę potrzebną społecznie funkcję, należy przyjąć dwa założenia. Po pierwsze: Bruksela zawsze chce źle; po drugie: fakty nie są ważne. Potem wystarczy wybrać temat. Każdy okaże się samograjem. Tak jak historia o legalizacji prostytucji przez UE, którą niedawno tu opisałem.

Z unijną flagą od kołyski po grobową deskę

A teraz praktyka. Obywatel UE ma prawo swobodnie przemieszczać się po unijnym terytorium, podejmować tam pracę, zapisać się na studia, odbywać praktyki zawodowe. Tak do końca jednak swobodnie nie jest. Potrzebnych jest zwykle kilka banalnych papierków wydanych przez administrację krajową. Pewnie niejeden, tak jak ja, zastanawiał się dlaczego ma wykładać kilkadziesiąt euro (waluta dowolna, w zależności od kraju) na podstemplowanie i przetłumaczenie w swoim konsulacie typowych zaświadczeń (odpisy aktów narodzin, zgonu, zawarcia małżeństwa) celem przedłożenia ich administracji kraju UE, w którym akurat się znalazł. I dlaczego nie może załatwić tego od ręki. Komisja Europejska znalazła bardzo proste rozwiązanie: wystarczy z 28 formularzy, dajmy na to aktów urodzenia, zrobić jeden. Bez żadnego tłumaczenia na wszystkie języki i bez dodatkowych pieczątek, z samej konstrukcji dokumentu, z obowiązkowego zestawu standardowych danych umieszczonych w standardowej kolejności, portugalski urzędnik będzie mógł się dowiedzieć z polskiego dokumentu tego samego, co z dokumentu portugalskiego i na tej podstawie załatwić sprawę. Przypominam: chodzi o dokumenty absolutnie podstawowe, takie jak odpis aktu ślubu czy urodzenia. Jeżeli władze Polski będą chciały podkreślić unijną kompatybilność wydanego przez siebie dokumentu, będą mogły dodatkowo umieścić na nim flagę UE.

W prasie brytyjskiej podniósł się raban: Bruksela pozbawi nas naszych krajowych dokumentów! Każe zastąpić królewskie emblematy znienawidzoną flagą okupanta. Złote gwiazdki, błękitne tło od narodzin aż po śmierć? Nigdy! Tłumaczenie, że królewskie emblematy mogą zostać, a unijna flaga jest opcjonalna na nic się nie zdają. Zapewnienia Komisji Europejskiej, że takie dokumenty będą mogły (jeżeli propozycja zostanie przyjęta) a nie musiały być wydawane przez krajowe administracje nie przekonują. Że nie zastąpią dokumentów krajowych, też nie. Bo Bruksela chce zawłaszczyć wyspiarzy stopniowo i potajemnie: nawet jeśli dzisiaj to jest opcja, to jasne, że kiedyś stanie się obowiązkiem. No way!

"Made in", niemiecka chluba i polski wstyd

Niemiecką opinię publiczną zaalarmowały prasowe doniesienia o zbilżającym się końcu oznaczenia Made in Germany. Bruksela chce je ponoć zastąpić Made in EU. Made in EU miałoby też wyrugować oznaczenia jakości produktów. Jest się o co martwić, bo dla wielu konsumentów, nie tylko w Niemczech, ale i w Polsce na przykład, Made in Germany to znak jakości sam w sobie. Kiedyś, w PRL, nawet Made in GDR, jako ersatz prawdziwej niemieckości, gwarantował w oczach Polaka wyższą niż przeciętna w RWPG jakość towaru. Było to jednak w czasach, gdy chińskie piórniki z ceraty, zapachowe gumki i zabawki były oznaką luksusu, którego warte były kochane polskie dzieci. Dziś Made in China oznaką luksusu nie jest, NRD nie istnieje, ale oznaczenie kraju pochodzenia na towarze nie straciło na znaczeniu.

Jak jednak oznaczyć kraj pochodzenia na produkcie wymyślonym w Wielkiej Brytanii, wykonanym w Chinach z wykorzystaniem holenderskiego patentu i komponentów pochodzących z trzech różnych krajów, do którego tuż przed włożeniem do pudełka dodano dwie części pochodzące w Niemczech? Jak nabywca ma się dowiedzieć, gdzie wyprodukowano kupiony przez niego przedmiot, zwłaszcza, jeśli okaże się wadliwy lub niedopowiadający opisowi? Artykuły niebezpieczne dla życia lub zdrowia konsumenta są zgłaszane do unnijnego systemu Rapex, dzięki któremu takie przedmioty są z rynku eliminowane. Ale aż w przypadku 10% takich produktów nie da się ustalić skąd pochodzą.

Owszem, w UE są przepisy w tej dziedzinie. Ale te unijne, rozsiane w różnych miejscach, każdy kraj stosuje jak chce a do tego ma jeszcze multum własnych przepisów. Komisja zaproponowała, żeby przepisy zebrać w jednym rozporządzeniu. Miałoby ono między innymi sprawić, by na towarach, również tych importowanych, obowiązkowo umieszczana była nazwa i adres producenta. Bez zmiany pozostały znajdujące się w innym akcie prawnym przepisy dotyczące oznaczenia Made in, a również zasada, że można opcjonalnie stosować Made in EU lub Made in z nazwą kraju.

Natychmiast podniósł się raban w Niemczech, że ponoć UE ma zakazać znaku Made in Germany, Germany zastępując UE. Tymczasem Made in Germany to gwarancja jakości, najlepszy sposób promocji. W Polsce protesty zaczęły się z miesięcznym opóźnieniem, bo do Polski daleko i wszystko później dociera zapewne. O dziwo, opisany w prasie sprzeciw konfederacji pracodawców Lewiatan skierowany jest w stronę przeciwną: ponoć UE ma zakazać znaku Made in EU, EU zastępując nazwą kraju pochodzenia. Tymczasem, jak należy domniemywać, oznaczenie Made in Poland to wstyd. Kto kupi polskie produkty, gdy nie da się ich wstydliwegompochodzenia ukryć za Made in EU? Kiedy się okazało, że wielka afera jest wynikiem czytania rozporządzeń bez zrozumienia albo nieczytania, protesty ucichły. Ale ślad w prasie, bez sprostowania, pozostał. A mity mają długie życie. Ostatnio znowu pisał o tym Wprost, ubolewając nad losem polskich producentów kosmetyków. Tymczasem kosmetyki w ogóle nie są objęte nowelizacją, bo są dla nich odrębne, branżowe przepisy. Poza tym nie zauważyłem, żeby polskim kosmetykom ich polskość specjalnie przeszkadzała. Inglot ma więcej sklepów w Hiszpanii, Rosji i USA niż w Polsce (sam byłem w tym nowojorskim na Broadwayu).

Będą nam zabierać pieniądze

Na krótko, ale za to żywym płomieniem zapłonęło medialne ostrzeżenie nowego szefa NIK, Krzysztofa Kwiatkowskiego, przed zamachem Unii na fundusze strukturalne przeznaczone dla Polski. Informowały o tym w sierpniu Polsat, Dziennik Gazeta Prawna, Gazeta Wyborcza. Kwiatkowski odkrył, że Europejski Trybunał Obrachunkowy, dotąd "fasadowe" ciało doradcze (tak napisali w DGP), uzyskał nowe uprawnienia. Na ich mocy unijni nikowcy będą teraz ponoć mogli nakazać Komisji Europejskiej zabranie Polsce funduszy spożytkowanych niezgodnie z unijnymi regułami. Komisja zaś obowiązkowo i ochoczo z tego skorzysta, żeby zabrać Polakom i dać innym na realizowanie priorytetów ważniejszych dla Brukseli niż polskie potrzeby. Komisja będzie tak ponoć mogła zrobić dzięki nowemu mechanizmowi elastyczności wprowadzonemu do przepisów dotycząch unijnego budżetu. Kwiatkowski zna sposób, jak storpedować te niecne zamiary: NIK z większą niż dotąd uwagą sam musi kontrolować wydatkowanie unijnych funduszy, żeby nie dać Brukseli pretekstu.

Konkluzja słuszna: NIK powinien pilnować, czy publiczne pieniądze są w Polsce wydawane zgodnie z prawem. Dla tych, którzy wątpili w zasadność nominacji Kwiatkowskiego, sprawa powinna być wreszcie jasna: chłop bezbłędnie opanował cele działania NIK, więc się na Prezesa nadaje. Ale analfabetyzm Kwiatkowskiego w kwestiach unijnych jest porażający. Dyskryminujący jest brak wiedzy na temat ETO, unijnego NIK. W praktyce, Komisja Europejska zawsze uwzględniała w swoich raportach i decyzjach wyniki audytu ETO, nie ma więc żadnej zmiany. I nie ma nowych przepisów. Żeby zmieniły się kompetencje ETO, trzeba by zmienić traktat o funkcjonowaniu UE. Nikt go w tym zakresie nie zmieniał i nie ma takich planów. Wszystko to nie ma absolutnie nic wspólnego z wieloletnimi ramami budżetowymi UE, a mechanizm elastyczności nie tym polega. Tyle w sprawie faktów. Złe, antypolskie intencje Komisji Europejskiej, która chce Polsce zabrać, żeby dać innym, to już kwestia osobistych przekonań prezesa NIK. Przekonań dość pisowskich zresztą, opartych na aksjomacie, wedle którego Polska otoczona jest wrogami. Nie wiem, czy przekonania przeszkodzą Kwiatkowskiemu w pracy, ale wiedza szefa NIK i jego szacunek dla faktów budzą moje obawy.

 

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...