2013-07-18

Prorodzinna skrajna prawica

Marine Le Pen
Marine Le Pen przejęła po swoim ojcu, Jean-Marie Le Penie, przywództwo skrajnie prawicowego i eurofobicznego Frontu Narodowego. Jej zastępcą jest w partii Louis Aliot, prywatnie jej partner życiowy. Rodzinne związki szefowa Frontu Narodowego wyeksportowała do Brukseli. Jako posłanka do Parlamentu Europejskiego zacięcie walczy z Unią Europejską i ideą europejskiej integracji. Pomagają jej w tym opłacani z parlamentarnych pięniedzy asystenci. Jednym z nich jest nie kto inny jak Louis Aliot. Za pracę na pół etatu dostaje od szefowej i partnerki 5000 euro miesięcznie. Parlament Europejski wykrył sprawę i wszczął postępowanie wyjaśniające, bo zgodnie z wewnętrznym regulaminem europosłowie nie mogą zatrudniać na stanowiskach asystentów małżonków ani stałych partnerów. Marine Le Pen broni się twierdząc, że owszem, jest to związek partnerski publiczny, ale wcale nie taki stały na jaki wygląda.

W 2012 Le Pen zatrudniła na stanowisku asystenta również innego członka Frontu Narodowego, Floriana Phillipot w czasie, gdy był szefem jej kampanii wyborczej (kandydowała na prezydenta Francji). Sprawę upublicznił dzisiaj francuski portal dziennikarzy Mediapart. Tylko dla porządku przypomnę, że poza walką przeciw UE, ideologii praw człowieka i poprawności politycznej, islamizacji i imigracji niepokorny Front Narodowy prowadzi też walkę do upadłego o moralność i etykę życia publicznego, zagrożone przez ugrupowania "mainstreamowe".



2013-07-17

Negocjacje handlowe: granice transparencji, granice populizmu

Unia Europejska rozpoczęła negocjacje o wolnym handlu z USA. Kolejna runda odbędzie się w październiku, w Brukseli. Francuska minister do spraw handlu handlu zagranicznego, Nicole Bricq, zażądała od Komisji Europejskiej upublicznienia unijnego mandatu negocjacyjnego, żeby rozmowy "nie toczyły się za plecami ludzi i społeczeństwa obywatelskiego". Postulat ten jest tak niezwykłą mieszanką głupoty, hipokryzji i populizmu, że należałoby go uznać za wyjątek w praktyce prowadzenia negocjacji. Pytanie tylko, czy jest to element "wyjątku kulturalnego", którego tak bardzo broni Francja, czy po prostu objaw osobistej bezrozumności i własnego cynizmu pani minister.

W UE, w imieniu państw członkowskich, negocjacje handlowe z państwami trzecimi prowadzi Komisja Europejska na mocy mandatu negocjacyjnego uzgodnionego z unijnymi rządami. Faza uzgodnień była tym razem bardzo trudna, a ich wynik oznaczał ograniczenia negocjacyjnego pola manewru Komisji i tym samym osłabienie pozycji UE (pisałem o tym na tym blogu już wcześniej tutaj i tutaj). Amerykańscy negocjatorzy są w znacznie wygodniejszej sytuacji, bo nie musieli z nikim ustalać zakresu i sposobu negocjacji, nikomu też nie przyszłoby do głowy, aby domagać się ujawnienia amerykańskiego mandatu negocjacyjnego. Bo też negocjacje handlowe wymagają pewnej dyskrecji. Tak, rozmowy odbywają się za zamkniętymi drzwiami, nie na placu publicznym.

W negocjacjach międzynarodowych (ale nie handlowych) zdarzają się wyjątki. Na przykład polskie stanowiska negocjacyjne w czasie rozmów dotyczących przystąpienia do UE był publikowane z przyczyn, na które powołuje się pani Bricq. Było to politycznie uzasadnione, odpowiadało wymogowi transparencji w debacie społecznej o członkostwie. Ale negocjacje w sprawie wolnego handlu z zagranicznym partnerem to co innego. Czyżby pani minister Bricq tego nie wiedziała?

Pani Nicole Bricq udało się wcześniej przekonać niedoinformowanych artystów, wśród nich Agnieszkę Holland i Andrzeja Wajdę, że szykuje się zamach na "wyjątek kulturalny", to znaczy na państwowe subsydia, na unijne dopłaty, na nierynkowy charakter artystycznej produkcji, głównie filmowej. Unijny wyjątek kulturalny nigdy jednak nie był zagrożony. Zostali wplątani w polityczną histerię rozpętaną na użytek francuskiej opinii publicznej. Dziś pani Bricq daje do zrozumienia opinii publicznej, że chce jawności negocjacji. Choć sama jako mister handlu zagranicznego wie, że takie negocjacje nigdy nie są jawne. Dlatego posługuje się niewiele znaczącym symbolem, jakim jest upublicznienie mandatu negocjacyjnego.

Bo powiedzmy sobie szczerze: mandat negocjacyjny UE nie zawiera informacji o strategii i taktyce, nie definiuje marginesów negocjacyjnych. W sumie nic by się nie stało, gdyby go ogłoszono. Decyzja jednak należy do państw członkowskich reprezentowanych w Radzie UE. To one mandat zdefiniowały. To w ich imieniu, również w imieniu Francji, Komisja prowadzi negocjacje. Dlaczego francuska minister występuje ze swym odważnych wnioskiem do Komisji, która bez porozumienia z państwami członkowskich, nie może mandatu ujawnić? Dlaczego nie rozmawia z partnerami w Radzie? Z pobudek czysto populistycznych. Wszak najlepszy sposób na nieotrzymanie odpowiedzi to złe zadresowanie listu. Chodzi o dalsze budowanie wizerunku nowej Joanny d'Arc, obrończyni "wyjątku kulturalnego" i przyjaciółki ludu, który o wszystkim na bieżąco powinien być informowany. Nie zdziwiłbym się, gdyby następnym krokiem było wezwanie do narodowego referendum w sprawie wolnego handlu z USA.

I wreszcie rzecz najzabawniejsza: mandat nie został formalnie upubliczniony przez państwa członkowskie, nie zrobiła tego Francja, nie zrobiła Komisja Europejska. A mimo to jest on powszechnie dostępny. Niemal natychmiast po przyjęciu go przez Radę UE został opublikowany w internecie. Wyciekł. Informacje na ten temat pojawiły się na przykład na portalu S2B Network. A sam dokument jest dostępny tutaj. Przypomina to trochę legendę, wedle której w 2012 projekt porozumienia ACTA był ukrywany przed opinią publiczną, podczas gdy od dawna umowa była dostępna w internecie, również na stronach instytucji unijnych (ale nie Rady), a Parlament Europejski już od 2010 dyskutował na ten temat w komisjach parlamentarnych i na sesji plenarnej.

2013-07-16

Chadecy w PE bronią państwa prawa (ale tylko w Czechach)

Miloš Zeman, Praga, 3 marca 2013
Europejska Partia Ludowa w PE, skupiająca chadeków i konserwatystów, wezwała dziś Komisję Europejską do zbadania, czy sposób powołania nowego czeskiego rządu nie odbywa się z naruszeniem podstawowych wartości Unii. Faktycznie, poczynania prezydenta Zemana budzą sporo obaw. Z kolei obrona wartości przez EPL budzi podejrzenia o hipokryzję, bo w przypadku Węgier i premiera Orbána ta sama frakcja nie daje dowodów aż tak silnego przywiązania do zasad demokracji i do państwa prawa. Wytłumaczenie jest proste: FIDESZ należy do EPL, a sam Orbán jest jednym z jego wiceprzewodniczących. Miloš Zeman natomiast jest politykiem lewicowym, a jego działania są wymierzone w większościową koalicję parlamentarną prawicy.

Othmar Karas, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, oświadczył dziś, że "poszanowanie państwa prawa i podstawowych wartości europejskich musi być nadzorowane i egzekwowane niezależnie od tego, o który kraj lub którą partię polityczną chodzi". Należy takiej deklaracji przyklasnąć apelując jednocześnie do europejskich chadeków, by sami się tej zasady trzymali. Tymczasem to właśnie EPL (do której należy też PO i PSL) doprowadziła do rozmycia przyjętej niedawno przez PE rezolucji dotyczącej sytuacji na Węgrzech. Chadecy osłabili przede wszystkim zapisy dotyczące kontrolowania przez UE stanu demokracji i poszanowania zasad prawa. Doprowadzili też do usunięcia odwołania do ewentualnych sankcji, które traktat pozwala nałożyć na państwo naruszające w sposób "poważny i stały" europejskie wartości. Mimo tej kuracji odchudzającej rezolucja PE spotkała się z bardzo ostrą krytyką członków rządu Orbána, a węgierski Parlament przyjął nawet kontr-rezolucję protestując przeciw niedopuszczalnej ingerencji UE w wewnętrzne - i z zasady niepojęte dla reszty świata - sprawy Węgier.

Tymczasem w Pradze prezydent Zeman powołał dziwny gabinet premiera Jiřego Rusnoka, ekonomisty, byłego ministra finansów a ostatnio osobistego doradcy prezydenta. W skład rządu fachowców weszli ludzie, których fach - w przypadku wielu z nich przynajmniej - polega głównie na współpracy z Zemanem w ramach lewicowej partyjki, która odłączyła się od socjalistycznej ČSSD. Ta ostatnia, w nadziei na szybkie przejęcie władzy, wezwała do rozwiązania niższej izby parlamentu. Głosowanie odbędzie się jutro, ale szans na poparcie tego wniosku przez większość raczej nie ma. Większość stanowi bowiem nadal koalicja partii prawicowych, na czele z ODS (razem z PiS należą do eurosceptycznej i heteroklitycznej ECR w europarlamencie) byłego premiera Nečasa, zmuszonego do dymisji w wyniku skandalu korupcyjnego wykrytego wśród jego współpracowników przez służby specjalne. 

Prawdopodobnie 9 sierpnia Parlament wypowie się w sprawie wotum zaufania dla powołanego przez Zemana rządu Rusnoka. Ale Zeman zupełnie świadomie powołał ten rząd nie tylko bez poparcia, ale wbrew większości parlamentarnej. Wie, że bez poparcia parlamentu jego rząd (bo że to on ma nad nim absolutną władzę nie ma wątpliwości) też będzie mógł rządzić. A potem będą przedterminowe wybory, które też mu są na rękę. Nie jest to niezgodne z literą konstytucji. Odbywa się jednak na pograniczu prawa, z naruszeniem - jak twierdzą jego oponenci - ducha konstytucji i przyjętej praktyki. O tym jednak Zeman nie chce słyszeć: prawo to prawo, nie ma czegoś takiego jak konstytucyjne zwyczaje. 

Jeżeli Komisja Europejska, zmuszona przez EPL, będzie rzeczywiście musiała zająć się Czechami, będzie miała trudny orzech do zgryzienia.


2013-07-15

Polska, wyspa elektronicznej wolności

Michał Boni, jeden z najmądrzejszych ludzi w ekipie rządzącej, jest, niestety kolejnym przykładem tego jak internet alienuje ludzi. Zakładam bowiem, że megalomania narodowa jakiej dał dziś wyraz w Gazecie Wyborczej jest wynikiem bezustannego gapienia się ministra cyfryzacji w ekran komputera i braku kontaktu z "realem".

Twierdzenie, że "jesteśmy jedynym krajem w Unii Europejskiej, który prowadzi otwartą debatę na temat ochrony danych osobowych" brzmi śmiesznie. W Niemczech, we Francji, w Wielkiej Brytanii i w krajach skandynawskich ta debata jest znacznie bardziej ożywiona i łatwiej znaleźć jej ślady w prasie. Minister pewnie ma rację krytykując polskie media, że polskiej debacie nie poświęcają uwagi. Czy nie jest jednak tak, że media tej debaty nie dostrzegły nie z wrodzonej tendencji do mówienia o bzdurach zamiast o rzeczach ważnych, tylko dlatego, że dostrzec ją trudno?

Megalomańskie oświadczenie brzmi dziwnie zwłaszcza w kontekście ważnej deklaracji Angeli Merkel domagającej się przyspieszenia prac nad reformą unijnych, archaicznych przepisów dotyczących ochrony prywatności i przepływu danych. Ich projekty, przygotowane przez Komisję Europejską, leżą w Radzie UE od roku. Być może zdecydowane poparcie Niemiec pozwoli przyspieszyć prace. Z wywiadu z Bonim dowiaduję się jednak, że Polska jest jedynym krajem zaangażowanych w sprawę, inne opowiadają się przeciw wspólnym unijnym przepisom. Tak było jeszcze kilka tygodni temu. Dziś sytuacja się zmieniła pod naciskiem opinii publicznej przebudzonej skandalem amerykańskiego "big brothera" PRISM i odkryciem, przy okazji, jego młodszego europejskiego rodzeństwa: brytyjskiej Tempory, francuskiego bezimiennego i "alegalnego" systemu szpiegowania obywateli, podobnego systemu przygotowywanego w Niemczech, szwedzkiej praktyki udostępniania danych swoich obywateli służbom specjalnym innych krajów, wzmacniania systemu podglądactwa ludzi w Holandii. 

Niedawna rezolucja Parlamentu Europejskiego  wymienia ciurkiem te budzące kontrowersje metody coraz szerszej i głębszej ingerencji państwa w prywatność obywateli. Na liście nie zabrakło też Polski, jako przykładu nadmiernych uprawnień tajnych służb w zakresie przechwytywania informacji. Czy polska publiczna debata, o której mówi minister Boni, dotyczy również tej kwestii? Obawiam się, że nie. Temat pojawia się, ale tak jak wszystkie inne, jako pożywka politykierskich przepychanek, bez prawdziwej troski o prawa indywidualne, o ludzkie prawo do prywatności, jako takie. Przyznajmy: pisowska opozycja krytykująca rząd za brak poszanowania wolności osobistych i rozpasanie tajniactwa nie może brzmieć wiarygodnie. Ale przecież na PiS opozycja się nie kończy.

W wywiadzie dla ARD Merkel sporo miejsca poświeciła konieczności sprecyzowania i kontroli przestrzegania zasad, na których prywatne firmy przekazują dane obywateli swoim partnerom handlowym i politycznym mocodawcom, jakie z tego procederu czerpią zyski i jaki użytek chcą z tych danych robić służby specjalne. Wywiad szeroko jest dziś komentowany w prasie brytyjskiej i irlandzkiej, a wiec w krajach, które dla Google'a i Facebooka są rajami podatkowymi. Martwi mnie, że zarówno w kwestii ochrony prywatności jak i podatkowej dezercji minister Boni wykazuje się tak dalece idącym zrozumieniem dla gigantów informatycznych zawłaszczających nasze dane. 

W wywiadzie nie zabrakło oczywiście odwołania do ACTA. Krótkiego, ale jak zwykle okraszonego hodowanym przez ministra stereotypem, wedle którego Polska dała Komisji Europejskiej nauczkę w dziedzinie transparencji. Bo ponoć Komisja (a czasem słyszę, że "UE") ukrywała przed ludźmi umowę, którą Polska odważnie ujawniła. Prawda jest taka, że projekt ACTA był dostępny na stronie Komisji od lat. A Polska, jako kraj członkowski UE, nie tylko umowę miała, ale nawet współdecydowała w sprawie określenia mandatu negocjacyjnego Komisji. Dokładnie tak, jak ostatnio w sprawie mandatu na negocjacje handlowe z USA. Kto zabronił polskiemu rządowi wywieszenia projektu umowy ACTA na wszystkich płotach? Nikt i nic, poza odwieczną praktyką międzynarodowych negocjacji: ich przebieg nie jest sprawa publiczną. Jeżeli ktoś się w wyniku afery z ACTA czegoś nauczył, to na pewno polski rząd. Mówię to bez ironii i z błyskiem pochwały w oku. Nauczył się, że debata się przydaje. Nie wystarczy jednak ogłosić, że debata jest, żeby była. To po pierwsze. Po drugie, niestety tak jak w przypadku ACTA, w Polsce ochrona wolności w intrenecie najczęściej oznacza wolność niepłacenia za muzykę, filmy i książki. Rzadko dotyczy wolności obywatelskich, prawa jednostki do prywatności. Indywidualny użytkownik Facebooka, który co pięć minut aktualizuje swój liczący tysiące wpisów życiorys, dokonuje pewnego wyboru. Ale również on powinien mieć pewność, że informacje na jego temat trafiają do tych odbiorców, których sobie sam wybrał. Państwo, na mocy przepisów krajowych i unijnych, powinno mu to zagwarantować, bo chodzi przecież o prawo fundamentalne. Społeczność Facebooka, użytkownicy Google'a, podskakując przeciw ACTA, powinni pewnie wykazać się większą troską również o tak pojęte prawa indywidualne. Nie sądzę, żeby ucierpiał na tym rynek, generujący miejsca pracy i obroty firm, o co martwi się Boni. Na pewno zyskałaby na tym demokracja. A ministrowi Boniemu życzę nieugiętej postawy w obronie tych wartości na forum Rady.

2013-07-04

Pakiet klimatyczny czyli kto ukradł księżyc

Spór między Tuskiem i Kaczyńskim o to, kto popełnił zbrodnię stulecia godząc się na unijny pakiet klimatyczny, jest żałosny. Po pierwsze dlatego, że to żadna zbrodnia. Po drugie z tego powodu, że ten spór dowodzi braku odpowiedzialności politycznej obu stron, utrwala bowiem błędny kierunek debaty publicznej zamiast go zmieniać. Po trzecie, jest dowodem krótkowzroczności obu polityków i ich ugrupowań: z powodu wiążących dla Polski zobowiązań i priorytetowej pozycji polityki klimatycznej w UE każdy następny rząd będzie musiał sobie z pakietem klimatycznym poradzić.   

"Psze Pani, to on zaczął"

L.Kaczyński i D. Tusk w Brukseli        ©UE
Najpierw o odpowiedzialności. Pakiet klimatyczny to nie jest sprawa jednego podpisu, choć takie przekonanie można wysnuć na podstawie sporu, jaki przy okazji konkurencyjnych kongresów partyjnych wszczęły nawzajem  PiS i PO. Sprzeczka toczy się na poziomie piaskownicy. I jak to na podwórku: trudno o jednoznaczną odpowiedź na pytanie, kto zaczął. Najintensywniejszy okres rozmów, projektów i negocjacji, które doprowadziły do przyjęcia pakietu przypadł na rok 2007. Prezydentem był wtedy Lech Kaczyński, ale rozmowy na poziomie roboczym w ramach Rady UE prowadził rząd. Do listopada 2007 na jego czele stał Jarosław Kaczyński. To w marcu 2007 roku Rada Europejska (skupiająca szefów państw i rządów) przyjęła cele polityki klimatycznej zaproponowane przez Komisję Europejską. Wtedy też 27 państw poparło filozofię polityki klimatycznej, która obowiązuje do dzisiaj:  UE przejmuje przywództwo w światowej walce ze skutkami zmian klimatycznych, ustala cele wykraczające poza tzw. protokół z Kioto i gotowa jest przeprowadzić technologiczną i przemysłową rewolucję podporządkowaną tym celom nie oglądając się na resztę świata. Chodziło o redukcję emisji gazów cieplarnianych oraz o plan działań na lata 2007-2009. Jego fundamentem było zobowiązanie znane jako 3 x 20. Polska, rządzona niepodzielnie przez braci Kaczyńskich poparła te założenia, choć mogła wtedy skorzystać z prawa weta. To one stały się podstawą pakietu ustawodawczego, który opracowała w styczniu 2008 Komisja Europejska. 

Negocjacje przybrały na sile i w marcu tego samego roku Rada Europejska przyjęła założenia pakietu oraz kalendarz działań. Wtedy premierem był już Donald Tusk. Prezydentem - nadal Lech Kaczyński. Ale w czasie prac rozmów w Radzie UE, na szczeblu ministrów i ambasadorów, to rząd a nie prezydent odgrywał rolę wiodącą. W grudniu 2008 Rada Europejska przyjęła wreszcie pakiet klimatyczny (w wersji osłabionej w porównaniu do planów Komisji). 

Lech Kaczyński brał w tej Radzie udział jako głowa państwa. Jego zaangażowanie w negocjacje na szczeblu Rady Europejskiej nie wynikało wprost z kompetencji konstytucyjnych, raczej z ambicji politycznych rozniecanych przez brata. Gdyby tym ambicjom nie uległ, nie negocjowałby pakietu, o którym pojęcie miał nikłe, a dziś jego brat mógłby mówić: "wina Tuska". Ale uległ. Prezydent złożył też wtedy w prasowym wywiadzie naiwną deklarcję o polskim (to znaczy swoim) ustępstwie wobec Angeli Merkel w zamian za jej poparcie polskiego stanowiska w sprawie systemu głosowania w Radzie. Stanowisko to, wyglądające na żart szalonego matematyka, nie miało szans powodzenia. Poza tym, decyzja podejmowana była w Radzie większością głosów (a nie jednomyślnie, jak w 2007). Ale mniejsza o to. Przypominam sobie, że polskie media pasjonowały się wtedy tym kto pierwszy: premier czy prezydent, usiądzie na krześle jako szef polskiej delegacji, a nie ich sporem na temat pakietu klimatycznego. Bo też takiego sporu przypomnieć sobie nie mogę. Proces ustawodawczy nie zakończył się na grudniowym szczycie UE. Swoje do powiedzenia, jako współustawodawca, miał też Parlament Europejski. Dyrektywy, decyzje i rozporządzenia tworzące pakiet lub uzupełniające go przyjmowane były w 2009 roku. Zdecydowanie nie była to więc kwestia jednego podpisu, którego złożenie zarzucają sobie nawzajem Tusk i Kaczyński.

Patriotyzm klimatyczny

W szowinistycznym dyskursie PiS pakiet klimatyczny przedstawiany jest jako zamach na Polskę. Jak zwykle zamachów na Polskę dokonują Niemcy. Nic dziwnego, że w patriotycznej dyplomacji wysokiego lotu (bardzo przepraszam za ironię), jaką uprawiał Lech Kaczyński, nazwisko Merkel musiało się pojawić. Nic dziwnego też, że dziś PiS zarzeka się, że z pakietem klimatycznym nie miał nic wspólnego. Jest jednak jasne, że polska delegacja rządowo-prezydencka rzeczywiście poparła pakiet w imię unijnej lojalności i odpowiedzialności, a więc na sposób niemiecki, a nie powodowana ekologiczną wrażliwością, która jest motorem działania krajów skandynawskich. Ortodoksyjne stanowisko tych ostatnich zostało zresztą osłabione przez koalicję Polski i krajów bałtyckich (które w tej rozgrywce okazały się bardziej częścią wschodu Europy, energetycznie i przemysłowo zapóźnionego, niż jej północnej, proekologicznej flanki). Osłabienie to jednak powiodło się przy poparciu Niemiec, środowiskowo wrażliwych, to prawda, ale jednak na pierwszym miejscu stawiających swój wielki, enrgochłonny przemysł, między innymi samochodowy. Do dziś zresztą największym opononentem duńskiej komisarz do spraw klimatu jest w Komisji Europejskiej niemiecki komisarz do spraw energii. 

Poza retoryką antypolskiej zmowy, dyskusja na temat pakietu klimatycznego zdominowana jest w Polsce przez węgiel. I to węgiel bardziej jako największy skarb narodowy, bogactwo "tej ziemi", niż jako element energetyki wyokoemisyjnej i kopalnych źródeł energii. Czasem, zwłaszcza wsłuchując się w to, co mówi PiS i pisopodobni, można odnieść wrażenie, że w negocjacje na temat pakietu klimatycznego powinien zostać włączony IPN, a może nawet, kto wie, Muzeum Powstania Warszawskiego, tak często pojawia się wystąpieniach Kaczyńskiego wątek krzywd doznanych przez naród polski. Każdy jest patriotą na swój sposób. Nie w tym jednak rzecz. Swoiście pojęty patriotyzm zaważył już kiedyś na stanowisku Lecha Kaczyńskiego w sprawie pakietu klimatycznego. Również dziś jest podstawą pisowskiej argumentacji. I tak jak wtedy niczego w ten sposób się nie wynegocjuje, bo do nikogo spoza Polski te argumenty nie trafiają. Mają zastosowanie wyłącznie jako retoryka na użytek lokalnego elektoratu. Dramatycznie patriotyczna oprawa, paradoksalnie, szkodzi Polsce, a nie pomaga. Tak jak zaszkodziła wtedy, w 2007 roku, gdy można jeszcze było uzyskać dla Polski, której sytuacja energetyczna faktycznie jest specjalna, więcej, niż uzyskano (bo jednak coś uzyskać się dało, nawet jeśli trudno to uznać za wyłącznie polskie zwycięstwo: firmy energetyczne dostały większość uprawnień do emisji CO2 za darmo, obecnie to aż 80 proc. uprawnień). Zamiast jednak gubić się w narodowej emfazie, trzeba dokładnie pakietowi klimatycznemu się przyjrzeć. Zamiast przywoływać jak zaklęcie potencjalne weto, którego Lech Kaczyński nie zastosował wtedy, gdy jeszcze było to możliwe i którego dziś już użyć nie można, trzeba zobaczyć, jak skutecznie i z korzyścią dla Polski powiedzieć "tak". Inaczej mówiąc, jak najlepiej wykorzystać pakiet klimatyczny. Bo sztuka funkcjonowania w UE polega na przemyślanym powiedzeniu "tak", a nie na bezproduktywnym domaganiu się prawa do mówienia "nie" za każdym razem, gdy coś się zawaliło. Szkoda, że obecny rząd uległ retoryce PiS.

Komu opłaca się pakiet klimatyczny

Pakiet klimatyczny to nie tylko redukcja emisji CO2 kosztem polskiego węgla. Poza redukcją emisji gazów cieplarnianych (nie tylko dwutlenku węgla), pakiet dotyczy też zwiększenia udziału odnawialnych źródeł energii oraz bardziej efektywnego zużycia energii. Efektywność zużycia energii przez polskie firmy jest dwukrotnie gorsza niż średnia unijna. Z dymem, w atmosferę, ulatuje w Polsce nie tylko dwutelenek węgla, ale dużo pieniędzy. Polskie budownictwo, zwłaszcza to z czasów PRL, jest niesamowicie enegochłonne. Unijne normy można wypełniać nie tylko bez szkody, ale zyskiem dla budżetu państwa i portfeli mieszkańców. Oczywiście, że wymaga to inwestycji. Są na to unijne pieniądze. Oczywiście, że wymaga to technologii. To wielka szansa dla polskich małych i średnich przedsiębiorstw, możliwość poczynienia oszczędności i zwiększenia konkurencyjności. Chętnie posłuchałbym sporu PO i PiS jak z tych szans skorzystać. Jak powiedzieć pakietowi klimatycznemu "tak" z korzyścią dla ludzi i polskiej gospodarki. W wystąpieniu Kaczyńskiego na kongresie PiS coś o nowych technologiach było. Ale jak zwykle w formie zarzutu wobec Tuska. Zarzutu pewnie uzasadnionego. Co z tego, skoro niemal cała reszta wypowiedzi Kaczyńskiego spycha nie tylko polską gospodarkę, ale Polskę w ogóle w anachroniczną czasoprzestrzeń. 

Realizacja zapisanych na papierze norm i celów wymaga jak najbardziej fizycznych instrumentów: nowoczesnych systemów grzewczych, pomp, "inteligentnych" liczników poboru energii, technologii do pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych (na przykład z wody i wiatru), jej przekazywania i magazynowania (na przykład z wykorzystaniem nośników wodorowych). Tego rodzaju produkty stanowią 10% duńskiego eksportu. Niemcom opłaca się sprowadzać i przetwarzać polskie odpady, bo w Polsce nie było do niedawna systemu ich pozyskiwania, a obowiązek segregacji został dopiero wprowadzony.  Nie zauważyłem, żeby techniczny rząd PiS podjął programową debatę z rządem PO-PSL jak skorzystać na pakiecie klimatycznym i jak pomóc małym i średnim przedsiębiorstwom, by podjęły technologiczne i rynkowe wyzwania. 

Na energii słonecznej krocie zarabiają dziś Chińczycy. Zarabiają głównie w Europie, bo pakiet klimatyczny zmusza państwa UE do większego niż kiedyś wykorzystania tego trwonionego zbyt długo źródła energii. Europejczycy kupują więc masowo panele słoneczne i dopiero niedawno zorientowali się, że niemal wszystkie są made in China. Doprowadziło to najpoważniejszego od lat sporu handlowego między Chinami i UE, który rozsztrzygnięcie znajdzie pewnie w wyniku arbitrażu i decyzji Międzynarodowej Organizacji Handlu. Europa oskarża Chiny o stosowanie cen dumpingowych. Słusznie. Ale Chińczycy wygrywają w konkurencji z niemieckimi czy francuskimi przedsiębiorstwami dzięki niskim kosztom pracy. Dlaczego w tej konkurencji zabrakło polskich przedsiębiorstw? Obawiam się, że po nieuchronnej przegranej Chin zabraknie ich również w najbliższej przyszłości, mimo, że koszt wyprodukowania paneli będzie w Polsce nadal niższy niż w Niemczech i we Francji, a zapotrzebowanie na nie będzie wzrastać. 

Polskie uwęglenie 

Polska broni węgla, bo ma go dużo. Słyszę, że ograniczenie jego zużycia zmniejszy polską niezależność energetyczną. Rzadziej jednak słychać, że  Polska węgiel importuje. Własnego nie starcza. Często jest droższy. Import węgla od 2006 roku wzrasta, a państwo dopłaca do węgla wydobytego w Polsce.  Oszczędności? Niezależność energetyczna? Absurd. Na pewno korzysta na tym systemie lobby węglowe. Politykom na pewno łatwiej bronić narodową skamienielinę - dosłownie i w przenośni - niż pomyśleć jak dostosować przemysł do potrzeb jutra, niż prowadzić nowoczesną politykę przemysłową i energetyczną. Zależność energetyczna całej UE rośnie, a nie maleje. Dziś 60% gazu i ropy pochodzi z importu. Jeżeli obecna tendencja nie zostanie zastopowana, to w krótkim czasie zależność może sięgnąć 80%. UE musi zmniejszyć uzależnienie od importu kopalnych źródeł energii jak najszybciej. Cała UE, również Polska. Węgiel nie jest odpowiedzią, nawet jeżeli na krótszą metę w UE i na dłuższą w Polsce jego wykorzystanie zostanie utrzymane, a w czasie kryzysu - okresu sprzyjającego polityce krótkowzrocznej - nawet wzrasta. 

Dwóch budrysów

Nie zarzucam nikomu w Polsce braku entuzjazmu wobec uijnej polityki klimatycznej. Nie sądzę, żeby ktokolwiek zdrowomyślący mógł uznać, że w ciągu parunastu lat polska gospodarka zastąpi węgiel innymi źródłami energii. Nie wierzę w przeprowadzenie rewolucji przemysłowej w krótkim czasie. Ale traktowanie pakietu klimatycznego jako dopustu bożego, sprzeczka o to, kto bardziej zawinił nie blokując tej zasadniczej dla UE polityki, brak jakiejkolwiek refleksji na temat korzyści, jakie pakiet powinien Polsce przyjąć i rzetelnej pracy na rzecz reform, które brałyby w pełni pod uwagę zobowiązania Polski wynikające z pakietu uważam za gospodarczy, polityczny, dyplomatyczny i patriotyczny kretynizm. Najnowsza pyskówka między Tuskiem a Kaczyńskim w tej sprawie utrwala kierunek debaty publicznej, który nie pozwala zwiększyć poziomu wiedzy ludzi na temat unijnej, a więc również polskiej polityki klimatycznej; cementuje stereotypy, zamiast zwiększyć racjonalność debaty; utrudnia uzyskanie społecznego poparcia dla działań, które pozwoliłyby Polsce skorzystać na pakiecie klimatycznym; wiąże ręce każdemu kolejnemu rządowi, który będzie musiał polityce klimatycznej UE się podporządkować, czy mu się to podoba czy nie. 

Bo polityka klimatyczna Unii to nie jest jakiś tam pakiet. To jest wybór kierunku rozwoju całej wspólnoty na długie lata. Ma on zasadniczy wpływ na politykę przemysłową we wszystkich jej wymiarach, na rolnictwo i jego finansowanie, na badania i innowacje, na rynek wewnętrzny i swobodny przepływ towarów, na politykę energetyczną, transport, infrastrukturę (a tym samym na fundusze europejskie współfinansujące inwestycje infrastrukturalne), na handel zagraniczny, na politykę współpracy z państwami rozwijającymi się. Politycy, którzy nie chcą lub nie potrafią tego zrozumieć i wytłumaczyć społeczeństwu ponoszą wielką odpowiedzialność. Dziś spór o pakiet klimatyczny między Tuskiem a Kaczyńskim to spór między dwoma niezbyt miłymi budrysami, którym skradziono księżyc.


Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...