2014-01-29

Państwo PiS jest nie z tej Europy (4) Złotówka: suwerenna tarcza antykryzysowa

Nie jest do końca jasne, co i jak Kaczyński chce zrobić w dziedzinie budżetu państwa i finansów publicznych (poza walką z szalejącą ponoć korupcją), ale już w czerwcu 2013 deklarował, że ma gotowe projekty ustaw. We wrześniu 2013 proponował "zaostrzenie" systemu podatkowego w drodze spec-ustawy kryzysowej (inspiracja z Węgier?) i wprowadzenie podatku od transakcji finansowych (Komisja Europejska też proponowała, Viktor Orbán, oczywiście na swych dość specjalnych zasadach, taki podatek wprowadził). Najprostszy punkt programu PiS, bo niewymagający ustawy, to polityka monetarna oparta na obronie złotego. Obronie przed euro. "Mówimy jasno – będziemy go bronić. Jest on dziś i będzie w przewidywalnej przyszłości naszym atutem, barierą chroniącą nas przed zmiennymi światowymi koniunkturami" – twierdzi Kaczyński.

Złotówka obroni Polskę przed kryzysem

Ciekawe, że posiadanie własnej waluty nie uchroniło przed zmianą światowej koniunktury Islandii, kraju – co najbardziej powinno podobać się Kaczyńskiemu – nie będącego nawet członkiem UE. Funt nie uratował też Wielkiej Brytanii. Uratowało ją nagromadzone przez wieki bogactwo. To dzięki niemu udało się brytyjskiemu rządowi wydać na ratowanie prywatnych banków z publicznej kasy więcej niż w jakimkolwiek innym państwie unijnym. Nagromadzone bogactwo pomogło też Niemcom, które akurat mają euro: mimo kryzysu i olbrzymich wydatków na ratowanie banków Niemcy pozostali najpotężniejszą gospodarką UE, w dużej mierze finansującą słabe, źle zarządzane i żyjące ponad stan Grecję i Cypr. Mniej odporna na kryzys, ale nieźle zarządzana Irlandia, posługująca się euro, wychodzi z tarapatów w szybkim tempie dzięki oszczędnościom, unijnej pomocy i reformom. Estonia, która zamieniła koronę na euro w 2011 roku, poradziła sobie z kryzysem nadzwyczaj dobrze. To właśnie w 2011 roku agencja ratingowa Standard&Poor's podniosła notowania gospodarki estońskiej tego samego dnia, w którym obniżyła rating gospodarki amerykańskiej. Stalo się to 8 miesięcy po wprowadzeniu euro przez ten kraj. S&P's docenił perspektywy wzrostu (uzyskane dzięki reformom i dyscyplinie finansów publicznych) i stabilność walutową (gwarantowaną przez euro). Nie przebrzmiały jeszcze przepowiednie zapowiadające nieuchronny koniec strefy euro, gdy w 2013 akces do Eurolandu zgłosiła Łotwa (euro zastąpiło łata 1 stycznia 2014).

Konkluzje są dość oczywiste, bez względu na to czy państwo ma euro czy nie: dobrze zarządzana gospodarka i zdrowe finanse publiczne stanowią najlepsze zabezpieczenie przed kryzysem; zasobny skarbiec i nagromadzone bogactwo pozwala z kryzysem sobie poradzić samemu bez ubiegania się o pożyczki z zewnątrz. Przyśpiewka eurofobów o euro, które wywołało kryzys w Europie jest próbą zakorzenienia w ludzkiej świadomości kolejnego mitu, który ma się nijak do rzeczywistości: kryzys nie zaczął się w Europie, integracja europejska jest sposobem na wyjście z kryzysu a nie jego przyczyną, kryzys nie ominął państw, które nie mają wspólnej waluty. Wbrew temu, co mówi Kaczyński, waluta narodowa nie stanowi zabezpieczenia przed światowym kryzysem. A euro pozostaje stabilną, drugą po dolarze walutą rezerwową świata.

Euro szokuje Kaczyńskiego

To nieprawda, że "nie ma takiego modelu wprowadzenia w Polsce euro, który nie doprowadziłby do szoku: jeden mechanizm prowadzi do szoku w gospodarstwach domowych, poprzez popyt w całej gospodarce; inny prowadzi do szoku w eksporcie i dzięki temu także w całej gospodarce." Prawdą jest, że takiego modelu nie zna PiS. A to co innego.

Te nieuniknione dla "całej gospodarki" konsekwencje wprowadzenia wspólnej waluty umknęły jakoś decydentom i analitykom w innych krajach. Wprowadzenie euro oczywiście oznacza pewne zagrożenia, ale nie są one nieuniknione, jeśli państwo członkowskie się do przyjęcia wspólnej waluty przygotuje. Przygotowania te są dziś łatwiejsze niż kiedyś, bo można się uczyć na cudzych błędach. Kraje, które jako pierwsze zrezygnowały z waluty krajowej na rzecz euro nie przewidziały na przykład, że pozostawienie handlowcom swobody w zaokrąglaniu cen po ich przeliczeniu na euro doprowadzi do podwyżek cen artykułów konsumpcyjnych. Słowaków, Estończycy i Łotysze już to wiedzieli i potrafili problemowi zaradzić. Negatywne konsekwencje rezygnacji ze złotówki mogą zostać z nawiązką zrekompensowane zaletami wprowadzenia euro. Ale Kaczyński zalet nawet nie rozważa. O przygotowaniach nie chce słyszeć. W zamian proponuje kasandryczny determinizm. Polityka obsesyjna, którą uprawia Kaczyński, nie może być skuteczna, bez względu na to czy się patrzy na euro przychylnie czy nieprzychylnie.

Euro pozbawi nas suwerenności gospodarczej

Obecny polski system, mówi Kaczyński, "jest fatalny, niesprawiedliwy, nieprzejrzysty i arbitralny. Jedni są niszczeni podatkami, a inni nie płacą ich wcale. Szaleje korupcja, system działa na zasadzie „nie ma reguł, kto silniejszy ten lepszy” (wystąpienie programowe, czerwiec 2013). Kaczyński, rzecz jasna bardzo chciałby dokonać sanacji tego fatalnego systemu i oczywiście wie jak to zrobić. Ale w Polsce będącej członkiem strefy euro nie da się, jego zdaniem, wprowadzić niezbędnych reform, bo utrata suwerenności walutowej uniemożliwi PiS zmianę systemu finansów publicznych i prowadzenie własnej polityki gospodarczej. Czy rzeczywiście?

Koordynacja gospodarcza i budżetowa już od dwóch lat jest stałym elementem zarzadzania gospodarką w UE. Okres koordynacji nazywa się "semestrem europejskim". To jedna z lekcji kryzysu: prowadzenie wspólnej polityki monetarnej bez koordynacji polityki gospodarczej było błędem koncepcyjnym unii walutowej, pozbawiło strefę euro zdolności do szybkiego działania w sytuacji kryzysu. Zalecenia Komisji europejskiej otrzymują jednak nie tylko państwa Eurolandu, ale i te, które jeszcze do niego nie przystąpiły (lub – tak jak Wielka Brytania czy Szwecja - nie przystąpią). To naturalna konsekwencja powiazań i współzależności istniejącej miedzy gospodarkami państw członkowskich UE. To prawda, że państwa, które poza udziałem we wspólnym rynku, w unijnym handlu zagranicznym, polityce przemysłowej, rolnej, rybackiej i innych, uczestniczą też w unii monetarnej osiągnęły wyższy stopień koordynacji niż te, które nie posługują się wspólną walutą. Ale ani jednym ani drugim Komisja Europejska ani Rada nie przeszkadzają w staraniach o bardziej przejrzysty system finansów publicznych ani w walce z korupcją. Przeciwnie: zalecenia podjęcia takich działań kierowane są do tych, którzy tego nie czynią. Z kolei systemu podatkowego, którego polską  odmianę Kaczyński też ocenia bardzo krytycznie, dotyczy to w niewielkim stopniu, bo podatki to kompetencja narodowa.

W Polsce (nie) obowiązują unijne traktaty

Kaczyński zapomina też o jednej ważnej sprawie. Otóż przystępując do UE, Polska przyjęła obowiązujące w UE traktaty. Tym samym zgłosiła swój akces do unii walutowej. Akces odsunięty w czasie, bo żeby przyjąć wspólną walutę, trzeba sprostać wyśrubowanym kryteriom w dziedzinie deficytu i długu publicznego. To kluczowe elementy zdrowego systemu finansów publicznych, na którym tak bardzo ponoć zależy Kaczyńskiemu. W 2003 roku proeuropejski rząd podjął spore ryzyko zorganizowania w Polsce referendum, w sprawie przyjęcia warunków członkostwa w UE. Jednym z nich było przyjęcie euro. Polacy masowo poparli traktat akcesyjny.

Wbrew temu, co mówi Kaczyński, w Polsce nie ma "forsowania decyzji przyjęcia euro" (wystąpienie programowe, czerwiec 2013). Ta decyzja została podjęta jedenaście lat temu i zaakceptowana w referendum. Obecny polski rząd raczej odsuwa niż forsuje realizację tej decyzji. Może faktycznie nie jest to najlepszy okres na przyjmowanie euro (choć akurat Łotysze uznali inaczej), ale nie zdejmuje to z nas obowiązku starannego przygotowania się do wspólnej waluty. Stanowisko Kaczyńskiego, który woli by tego nie czynić, jest delikatnie mówiąc nierozsądne. Jest przede wszystkim ideologiczne, bo Kaczyński jest suwerenistą, jest populistyczne, bo Kaczyński wpisał euro na listę narodowych strachów, którymi potrząsa, by skupić wyborców pod skrzydłami pisowskiej Opatrzności. Ale nie jest racjonalne.

Swoisty patriotyzm Kaczyńskiego polega na doprowadzaniu do sytuacji, w której spełnią się jego złowieszcze przepowiednie dla Polski, dając mu możliwość wystąpienia w roli męża opatrznościowego. Nie spocznie, jeśli do tego nie doprowadzi. Antypatriotami są ci, którzy chcą mu w tym przeszkodzić. Tymczasem bez względu na to, czy się euro popiera czy nie należy sobie uświadomić, że w interesie Polski leży dobre przygotowanie do jego przyjęcia. Programowanie porażki może pociągać jedynie tych, których jedynym celem jest powiedzieć: "Ostrzegaliśmy. A teraz musimy ukarać winnych."


Cykl o programie europejskim PiS:
Państwo PiS jest nie z tej Europy (wprowadzenie) – 14.01.2014



2014-01-22

UE powinna finansować zapłodnienie wewnątrzustrojowe

Jaroslaw Kaczyński, bardzo ostatnio aktywny na niwie europejskiej, proponuje zmianę traktatu UE. Chce, by UE uzyskała nową kompetencję, a wiec podstawę prawną, pozwalającą jej na prowadzenie polityki prorodzinnej. To prawdziwa rewolucja. Po pierwsze dlatego, że każda zmiana traktatu UE to rewolucja. Po drugie z tego powodu, że kompetencje UE w dziedzinie polityki socjalnej są bardzo ograniczone, to domena państw członkowskich (UE nie może na przykład wypłacać zasiłków dla bezrobotnych), a polityka prorodzinna musiałaby stanowić część tej polityki. Po trzecie dlatego, że dotychczas sam Kaczyński, tak jak jego partia i szerzej rozumiane konserwatywno-narodowe środowisko, był przeciwny ingerencji UE w kwestie światopoglądowe. A przecież polityka prorodzinna musi się odwołać do jakiego modelu rodziny, ten zaś jest przedmiotem światopoglądu.

Kaczyński podkreśla znaczenie demografii i dlatego proponuje wprowadzenie wspólnej polityki prorodzinnej. Wpływ demografii na stan UE to temat nienowy, podnoszony wielokrotnie w kontekście polityki zatrudnienia ludzi starszych i młodzieży, wieku emerytalnego i polityki imigracyjnej. Ale apel do UE o prowadzenie polityki prorodzinnej to nowość. Zdaniem Prezesa zasiłek powinien wynosić w Polsce 500 złotych i być w większości sfinansowany z budżetu UE. Bruksela powinna dać po 100 euro na każde dziecko w wielodzietnej rodzinie, dzięki czemu będzie więcej wielodzietnych rodzin (Newsweek 20/01/2014). Na politykę prorodzinną UE trafiałby - jak proponuje PiS - 1 proc. PKB krajów członkowskich. Cytuje za Gazetą Wyborczą i za innymi mediami, ale nie wiem, czy mogę im wierzyć, bo jeśli rzeczywiście Kaczyński cos takiego powiedział, to znaczy, że nie wie, iż cały budżet UE to 1 proc. rocznego PKB państw członkowskich. A czy można takich rzeczy nie wiedzieć? A jeśli można, to może Kaczyński nie wie też, ze jego propozycja oznacza zmianę traktatu?

Zapomoga to jedyny element postulowanej unijnej polityki prorodzinnej wymieniony przez prezesa PiS. Ale polityka nie może ograniczać się do zapomogi, to jasne. Jak miałaby ona wyglądać? Zastanawiam się dlaczego UE, promująca przecież dotychczas - zdaniem środowisk bliskich Kaczyńskiemu -patologiczny model rodziny, oparty na "totalitarnej ideologii gender", przyzwalająca na aborcje, na in vitro i na małżeństwa gejowskie, powinna się teraz zająć polityką prorodzinną. Kaczyński wyobraża sobie pewnie, że koncepcja rodziny, która dla niego jest oczywistą oczywistością, będzie stanowić kościec unijnej polityki prorodzinnej, ponieważ to on zgłosił pomysł jako pierwszy.

Jako obrońca myśli politycznej swego Wielkiego Brata ma prawo poczuwać się do obowiązku obrony polityki prorodzinnej opartej na takich zasadach jak ta, "że rodzina to małżeństwo jednej kobiety z jednym mężczyzną i jako taka jest podstawą cywilizacji chrześcijańskiej /…/ i tylko w takiej rodzinie mogą rodzić się dzieci i tam może być "prowadzone wychowanie" (Lech Kaczyński podczas VIII Zjazdu Gnieźnieńskiego pod hasłem "Rodzina nadzieją Europy" w marcu 2010 roku). Jarosław Kaczyński domaga się zapisu tej zasady w konstytucji: "Rodzina jako związek kobiety i mężczyzny jest afirmowana przez państwo. Inne związki powinny być jedynie tolerowane". Elementem polityki prorodzinnej PiS są też projekty ustaw zakazujących stosowania in vitro i postulujących karanie osób nieprzestrzegających zakazu więzieniem. "Chodzi o wyraźne powiedzenie, że in vitro jest niedopuszczalne – mówi Kaczyński. To jest kwestia światopoglądowa. Nasza partia reprezentuje w większości światopogląd katolicki i jeżeli ktoś go reprezentuje, to tak musi do tego podchodzić" (Rzeczpospolita, 27/06/2013). UE nie powinna finansować in vitro, bo "in vitro to aborcja" (Fakt, 23/10/2010). Sprawa jest więc jasna: skoro "praktyki zapłodnienia pozaustrojowego" są niedopuszczalne, to UE, w ramach wspólnej polityki prorodzinnej powinna finansować zapłodnienie wewnątrzustrojowe.



Państwo PiS jest nie z tej Europy (3) Rolnictwo: polska wieś dla polskich rolników (unijne dopłaty też)

Wieś nigdy nie była głównym zapleczem wyborczym małomiasteczkowego PiS. Ale to się zmienia, poparcie PiS rośnie na wsi, maleje w miastach. Starając się zdobyć elektorat pozostający wierny PSL, PiS musi przelicytować miękką retorykę ludowców. Dlatego mówiąc o rolnictwie sięga do języka swych byłych koalicjantów: LPR i Samoobrony. 

Głównym argumentem jest straszenie obcymi, bo to przecież niezawodny sposób budowania kapitału politycznego przez populistów. Masowy wykup gruntów przez cudzoziemców, głównie przez Niemców, okradanie rolników i hodowców przez wielkie, zachodnie koncerny, nieuczciwe dopłaty unijne, polityka rolna definiowana poza Polską i, to oczywiste, wbrew Polsce: przed tym wszystkim chce nas uchronić premier Kaczyński, który "całkowicie odrzuca politykę lekceważenia wsi" (w odróżnieniu od "obecnego premiera" dającego wyraz swemu lekceważeniu poprzez " praktyczny brak wypowiedzi w tej sprawie").  "Dziś znów jest partia, która broni interesów polskiej wsi i polskiego narodu. Tą partią jest PiS - głosił Jarosław Kaczyński w ostatnią niedzielę (19 stycznia 2014) w Wierzchosławicach na wiecu z okazji 140. urodzin Wincentego Witosa, oponenta Piłsudskiego, trzykrotnego premiera RP i twórcy polskiego ruchu ludowego, na którego dziedzictwo powołuje się PSL.


Nie oddamy polskiej ziemi

Kaczyński regularnie powtarza obietnicę "zabezpieczenie własności polskiej ziemi" (w czerwcu 2013 w Sosnowcu, w styczniu 2014 w Wierzchosławicach). Albo nie wie, albo zapomina, że w Unii Europejskiej obowiązuje swoboda przepływu kapitałów. To jedna z podstaw rynku wewnętrznego. Brytyjczycy mogą kupować ziemię we Francji, Francuzi w Niemczech, Niemcy we Włoszech, i gdzie tylko chcą, bo jest wolność obrotu ziemią. Polacy też mogą. Jednak kupowanie ziemi w Polsce jest na razie dla cudzoziemców utrudnione. W czasie negocjacji o przystąpieniu do UE Polska, jako jedyna spośród państw kandydujących, uzyskała najdłuższy w unijnej historii dwunastoletni okres przejściowy na zakup przez cudzoziemców gruntów rolnych i leśnych. Memorandum wygasa w 2016 roku. Wtedy będą obowiązywać w Polsce takie same reguły jak w całej UE. Trudno powiedzieć, czy tak długi okres przejściowy był potrzebny z ekonomicznego punktu widzenia. Nieugięte stanowisko polskich negocjatorów podyktowane było względami politycznymi. Obawiali się, że nacjonaliści skutecznie posłużą się argumentem "IV rozbioru Polski" by skłonić rolników do głosowania w referendum przeciw przystąpieniu Polski do UE. Rolnicy zagłosowali na "tak" i są dziś z tego zadowoleni. Ale po tamte argumenty sięga dziś Kaczyński. "Precz ze zdrajcami! Precz z Unią!" - takie okrzyki wznosili działacze rolniczej Solidarności na wiecu ku czci Witosa (wg. Polska the Times). Być może następnym razem usłyszymy go na wiecu w Miasteczku Krajeńskim, gdzie nad grobem Michała Drzymały będzie apelować o zachowanie polskości ziemi.

Michał Drzymała i jego nowy wóz w Grodzisku Mazowieckim, 1908.
Tymczasem od początku swej działalności Agencja Nieruchomości Rolnych sprzedała cudzoziemcom 2,2 tys. ha, czyli zaledwie 0,1 proc. wszystkich sprzedanych gruntów (2,2 mln ha). W 2010 roku Niemcy kupili w Polsce 150 ha ziemi. Cudzoziemcy ogółem (poza Niemcami to głównie Brytyjczycy, Holendrzy i Duńczycy) – 800 ha. To wielkości znikome. Prawda, że zdarzają się przypadki, gdy ziemię kupują podstawione osoby. Za małorolnym "słupem", którego nie stać by było na zakup kilkudziesięciu hektarów popegierowskiej ziemi, może stać zagraniczny koncern, niejednokrotnie podbijający cenę by uniemożliwić zakup lokalnym nabywcom. To spekulacja. Przeciw działaniom bezprawnym broni prawo. Rozwiązaniem są też przetargi zamknięte, tylko dla rolników z danej gminy, organizowane coraz częściej zwłaszcza na tych obszarach, gdzie ziemi brakuje. Ale tak czy owak chodzi o zjawisko marginalne.

O dziwo, to raczej Polacy wykazują się większą chęcią do inwestycji zagranicznych, licznie kupując domy i mieszkania w Niemczech. W byłej NRD przybywa przygranicznych wsi i miasteczek, gdzie słychać głownie język polski. Wśród głośnych ostatnio transakcji można wymienić zakup nieruchomości o powierzchni… 4,5 ha przez Amazon.com w podwrocławskich Bielanach. Amerykanie budują tam centrum logistyczne koncernu. Zastanawiam się jak Kaczyński zamierza "zabezpieczać" polską własność ziemi. Przez wynegocjowanie stałego odstępstwa od unijnych norm? To wykluczone. Przez wyjście z UE? Tego nie mówi. Kaczyński nie musi natomiast tłumaczyć, dlaczego składa taką obietnicę, bo to "oczywista oczywistość": polska ziemia dla polskich chłopów, Polska dla Polaków. To jest ton kampanii PiS: nacjonalizm.

Należy nam się więcej!

Dostajemy mniej niż powinniśmy, twierdzi Kaczyński i jego wyznawcy. Zasługujemy na więcej. Więcej, czyli przynajmniej tyle samo, co inni, dlatego PiS będzie walczył o "wyrównanie dopłat" rolnych. Dopłaty rzeczywiście nie są równe, jednak wbrew temu, co sugeruje Kaczyński, nie ma wysokiej dopłaty unijnej dla wszystkich i odpowiednio niższej dopłaty dla polskich rolników. W różnych krajach dopłaty są różne, i niekoniecznie w tak zwanych "nowych krajach" automatycznie niższe niż w "starych".

Trudno oczywiście zaprzeczyć, że system dopłat rolnych w UE jest oparty na anachronicznych zasadach. Płatności przyznane "starym" państwom członkowskim (UE 15) zależą od wielkości produkcji, okres referencyjny to lata 2001-2002. Historycznie rzecz ujmując, dopłaty miały rekompensować spadek dochodów (również w porównaniu do dochodów w innych dziedzinach gospodarki) idący w parze ze zwiększającą się produkcją. W krajach kandydujących, wychodzących z kolektywizmu, sytuacja była inna. Stąd różnice w traktowaniu nowych i starych. Dysproporcja jest więc uwarunkowana historycznie, dziś nie ma już uzasadnienia. Jest też oczywiste, że siła negocjacyjna przyjmujących była znacznie większa niż siła przystępujących do UE, a dopłaty rolne stanowiły największy sektorowy koszt rozszerzenia. Wprowadzony system stopniowego dochodzenia do równowagi nigdy do równowagi nie doprowadził. Wszyscy w UE są tego świadomi. Nowy system, wciąż negocjowany, ma poprawić sytuację, choć do całkowitego wyrównania dopłat nie dojdzie. (single area payment). Dotychczasowy system dopłaty do hektara upraw faworyzuje uprawy zbóż, hodowcy zwierząt są w gorszej sytuacji. Tak zwanej "konwergencja" doprowadzi do poprawy sytuacji hodowców kosztem rolników, dotychczasowych beneficjentów. To też rodzaj odzyskiwania równowagi. I jak zwykle ktoś straci, ktoś zyska. Protesty przeciw zmianom będą usprawiedliwiane obrona korzyści nabytych. Tak było, gdy z powodu rozszerzenia UE rolnicy ze "starych państw" bali się, że będą musieli dzielić z "nowymi. Tak jest dziś, gdy reforma WPR (oczekiwana od dawna na przykład przez Wielką Brytanię) zakładająca stopniową liberalizację i redukowanie subwencji spotyka się ze sprzeciwem miedzy innymi PiS. 

To wszystko jest zbyt skomplikowane, jak się okazuje, dla Jarosława Kaczyńskiego. "Należy nam się więcej" – zawsze: to hasło może przysporzyć wyborców i na tym polityczny zamysł PiS się kończy. Co z tego, że to stanowisko nie jest wynikiem analizy gospodarczej, strategii negocjacyjnej, znajomości sytuacji na rynku rolnym; że nie ma szans na dotrzymanie tej obietnicy. Co z tego, że w latach 2004-2013 Polska z UE otrzymała 138 mld 661 mln zł na realizację Wspólnej Polityki Rolnej i że żadna inna branża nie otrzymuje takiego wsparcia; że poza dopłatami do hektara polska wieś przeobraża się dzięki unijnym funduszom na rozwój obszarów wiejskich? Tak, to też są pieniądze dla polskiej wsi. Kaczyński zupełnie pomija te fundusze. Twierdzi, że "tylko ok. 10% środków spójnościowych trafia na wieś, choć mieszka tam ok. 40% mieszkańców naszego kraju." Gdyby być złośliwym, można by Prezesa odpytać ze znaczenia dla wsi funduszy przeznaczanych na infrastrukturę i ochronę środowiska. Tylko po co: każdą swoją deklaracją daje dowód całkowitej ignorancji w tej dziedzinie. Albo populistycznego cynizmu, gdyby się okazało, że wiedzę skrzętnie ukrywa, by zwerbować elektorat banialukami. 

Gdyby populizmem odpowiedzieć na populizm, należałoby go zapytać, czemu chce odebrać środki mieszkańcom miast i miasteczek (którzy nie dostają dopłat bezpośrednich do comiesięcznych dochodów) i dać je mieszkańcom wsi. Bo komuś odebrać by trzeba. W jaki sposób? Tego Kaczyński nie mówi. A szkoda, bo warto, ale językiem konkretów, a nie populizmu. W czasie negocjacji na temat unijnych ram budżetowych na lata 2014-2020 Polska, największy beneficjent unijnych dopłat, zdecydowała się silniej bronić funduszu spójności niż dopłat rolnych. Coś za coś, bo wbrew temu, czego domaga się Kaczyński, nie można dostać zawsze więcej, we wszystkich dziedzinach. Polska dokonała mądrego wyboru, bardziej opłacalnego dla gospodarki. Ale decydując się na takie rozwiązanie Tusk obiecał ministrowi rolnictwa rekompensatę ze środków spójności na rzecz rozwoju obszarów wiejskich (nie na dopłaty bezpośrednie). Dziś minister Kalemba domaga się dotrzymania obietnicy.

Polska bez GMO

To kolejne hasło Kaczyńskiego. Nie wiem, czy przemyślane, czy spodoba się wszystkim rolnikom. Ale mechanizm doboru haseł jest wciąż ten sam: niech się boją, tylko wtedy uwierzą, że ich uratujemy. Jako zażarty przeciwnik GMO i obrońca "produkcji naturalnej" Kaczyński staje w jednym szeregu z partiami Zielonych i z takimi ich aktywistami jak na przykład francuski europoseł José Bové. Jeszcze jedno ich upodabnia: antyamerykańska fobia Bové jest na miarę antyniemieckiej fobii Kaczyńskiego. Ale trudno mu będzie w tym towarzystwie wytrwać, jeżeli nie zmieni poglądów na politykę energetyczną, klimatyczną i środowiskową. Kaczyński – ekolog to złudzenie.  Nigdy nie słyszałem polityka PiS wychwalającego ideę "zazielenienia rolnictwa" (to znaczy poddania go w większym stopniu wymogom ochrony środowiska, nie tylko w zakresie rodzaju upraw, ale też zużycia energii). Polska wolna od GMO to Polska wolna od międzynarodowych koncernów (czyli od "obcych"), które "feudalizują polską wieś" – mówi nam Kaczyński. I na tym jego "ekologiczna" refleksja się kończy.

Polska jest jednym z ośmiu krajów UE (inne to Austria, Bułgaria, Grecja, Niemcy, Węgry, Włochy i Luksemburg), w których uprawa GMO jest zakazana. Konkretnie, zakazana jest uprawa genetycznie modyfikowanej kukurydzy MON810, jedynej, którą w niektórych krajach UE się widuje się na polach. Poglądy Kaczyńskiego w sprawie GMO nie są wiec odosobnione ani w Polsce ani w UE. Czym bardziej na lewo, tym silniejsze są tego rodzaju obawy. Nie uważam, żeby tych obaw nie należało brać na serio. Debata na temat modelu europejskiego rolnictwa, innego niż ten narzucony przez globalizację, toczy się we Francji, w Hiszpanii, w Niemczech i jest to potrzebna debata.


Uprawy na duńskiej wyspie Samsø, całkowicie samowystarczalnej 

energetycznie dzięki  energii odnawialnej.
Chodzi jednak o to, że na scenie europejskiej nawet w tych dziedzinach, gdzie można dostrzec punktowe zbieżności programu PiS z istniejącymi tendencjami politycznymi, Kaczyński pozostanie sam. Jego sojusz z politykami takimi jak José Bové czy Daniel Cohn-Bendit jest po prostu niewyobrażalny. Nawet jeśli ktoś kibicuje Kaczyńskiemu w sprawie OGM, zagranicznych koncernów czy "naturalnego rolnictwa", powinien wiedzieć, że jako polityk niezdolny do kompromisu, pozbawiony wiedzy (i ekspertów) w dziedzinie UE Kaczyński niczego w UE nie ugra. Nie chodzi o to, by wszystkie jego idee potępić w czambuł. Rzecz w tym, że dojście PiS i Kaczyńskiego do władzy oznacza całkowite osamotnienie Polski na scenie europejskiej. To nie jest dobry scenariusz dla naszego kraju. A czym większa polityczna i budżetowa stawka negocjacji, tak jak w rolnictwie, tym mniejsze szanse Kaczyńskiego na wynegocjowanie dobrego dla Polski kompromisu.

Skoro już jednak o poglądach Kaczyńskiego na GMO mowa, to należałoby go zapytać, czy po dojściu do władzy pomoże w przyjęciu przez UE dyrektywy, która ma unormować zasady, na jakich dany kraj zakazuje upraw GMO. Dziś prawo jest w tej dziedzinie niejasne. Polska, której na zdrowy rozum powinno zależeć, by dyrektywa weszła w życie, blokuje jej przyjęcie w Radzie od 2010 roku. Co na to Kaczyński? Nic. Milczenie. Temat zbyt skomplikowany, by go wykorzystać na populistycznych wiecach. 


NB. Dla przypomnienia: w latach 2014–2020 Polska dostanie 32,1 mld euro z funduszu Wspólnej Polityki Rolnej (12% więcej niż w latach 2007- 2013, mimo, że unijny budżet WPR zmniejszył się o 44 mld euro). W sumie w latach 2014-2020 inwestycje w polską wieś wyniosą 42,4 mld euro (177 mld zł). Na tę kwotę złoża się pieniądze z WPR (dopłaty rolne i fundusze na rozwój obszarów wiejskich), fundusze spójności (5,2 mld euro) i dofinansowanie z polskiego budżetu. (Wg. danych podanych przez min. Kalembę cytowanych przez Rzeczpospolitą 14/01/2014)



Cykl o programie europejskim PiS:
Państwo PiS jest nie z tej Europy (wprowadzenie) – 14.01.2014
 

2014-01-20

Kto bardziej kocha Wincentego Witosa

Wincenty Witos na obchodach 25 lecia swojej działalności politycznej, 
Wierzchosławice, 1933.
Wczoraj w Wierzchosławicach, miejscu urodzin Wincentego Witosa, Jarosław Kaczyński wystąpił na wiecu z okazji 140. urodzin twórcy polskiego ruchu ludowego. Zaprezentował się jako jedyny prawdziwy rzecznik interesów polskich rolników. Walka z PSL o elektorat wsi trwa.

Spór o prawo do dziedzictwa Wincentego Witosa jest zabawnym elementem kłótni między PiS a PSL o to, kto lepiej broni polskich rolników. Formalnie to PSL wydaje się oczywistym spadkobiercą. Członkowie PiS dotychczas powoływali się na Piłsudskiego. Znana jest też ich mitomańska skłonność do przedstawiania Lecha Kaczyńskiego jako Piłsudskiego naszych czasów.  Tymczasem Witos i Piłsudski byli zażartymi przeciwnikami. Upadek trzeciego rządu Witosa był spowodowany przejęciem władzy przez Marszałka  w wyniku przewrotu majowego. Witos nigdy nie pogodził się z puczem i na zawsze pozostał wrogiem sanacji. Jako jeden z przywódców opozycji trafił do twierdzy brzeskiej, potem w procesie brzeskim skazano go na wiezienie i utratę praw publicznych (odebrano mu też order Orła Białego,  który rodzinie Witosa zwrócił dopiero prezydent Bronisław Komorowski). Później Witos wyjechał do Czechosłowacji i z emigracji kierował strajkami na polskiej wsi pozostając liderem Stronnictwa ludowego.  

Można się naśmiewać, że 11 listopada na placu Piłsudskiego w Warszawie Jarosław Kaczyński jest piłsudczykiem, a 19 stycznia pod pomnikiem Witosa w Wierzchosławicach - ludowcem. Okazuje się, że jest w tym jednak pewna logika. Wiadomo, że ani Piłsudskim ani Witosem Kaczyński nigdy nie będzie, bo to postać po stokroć mniejszego formatu, ale też nikt nie zabroni mu czerpać z dziedzictwa obu polityków tego, co mu odpowiada. Poza retoryką niepodległościową, która łączy Piłsudskiego i Witosa, Kaczyński dość wyraźnie inspiruje się w myśleniu o państwie modelem dyktatury wprowadzonej przez Marszałka. Z kolei obsesyjny strach przed obcymi, skłonność do oskarżania ich o nieustanne i świadome szkodzenie Polsce, dopatrywania się w mniejszościach narodowych zagrożenia polskości i - bardziej konkretnie - zagrożenia własności polskiej ziemi i polskiego przemysłu, oskarżanie przeciwników politycznych, zwłaszcza tych u władzy, o konszachty z obcymi na szkodę polskich interesów i preferowania obcych ze szkodą dla rdzennych Polaków - to niewątpliwie wyznaczniki myśli politycznej, które zbliżają go do Witosa. 

Przy okazji warto też przypomnieć (również jego apologetom z PSL) antysemityzm przywódcy Stronnictwa Ludowego.  Wiele na temat można znaleźć w książce Sławomira Mańko „Polski ruch ludowy wobec Żydów (1895-1939)” wydanej w 2010 roku przez Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego i IPN. Kaczyński nie jest antysemitą, kiedyś nawet uznał, że degrengolada polskiego nacjonalizmu została spowodowana między innymi antysemityzmem. Niewykluczone, że kiedyś ktoś uzna obsesyjną nieufność Kaczyńskiego wobec obcych, obcych państwowo, etnicznie lub moralnie, za czynnik, który doprowadził do degrengolady PiS. Kto wie. Antysemityzm u innych Kaczyński jest w stanie tolerować: u Jana Kobylańskiego albo u o. Rydzyka. Dlaczego miałby mu on przeszkadzać u Witosa? Podobnie tolerancyjny jest wobec homofobii posłanki Pawłowicz i jej eurofobii. W Wierzchosławicach na wiecu nikt nie palił tęczowych flag, ale transparenty i hasła antyunijne stanowiły dominujący ton wiecowego kolorytu. W najbliższych wyborach ich autorzy oddadzą zapewne głos na partię Jarosława Kaczyńskiego. Trudno, żeby mu to przeszkadzało, w końcu po to do Wierzchosławic przyjechał. PSL, odpowiadając na zarzuty Prezesa wobec ludowców i obietnice pod adresem rolników przypomniał glosowanie PiS w sprawie uboju rytualnego: poparcie zakazu uboju oznacza zdaniem liderów PSL olbrzymie straty dla polskich hodowców.  Nie tak dawno Roman Giertych (który w odróżnieniu od swego ojca, też polityka, od antysemityzmu się odżegnuje), oznajmił (w wywiadzie dla TVN 24), że poparcie zakazu uboju rytualnego przez PiS jest oczywistym objawem antysemityzmu tej partii. Wpływ Witosa? 



NB. 22 stycznia zapraszam do lektury trzeciej części cyklu o programie europejskim Jarosława Kaczyńskiego "Państwo PiS jest nie z tej Europy". Będzie o rolnictwie. 

2014-01-17

Państwo PiS jest nie z tej Europy (2) Energia i klimat: ich klimat, nasz węgiel

© Stefan Wernli 2006
Energia i klimat to stałe punkty odniesienia w polskich dyskusjach o Unii Europejskiej. To zrozumiałe, bo już od lat najgorętsze spory między Polską a większością państw UE i Komisją Europejską dotyczą tych zagadnień. Kaczyński nie jest odosobniony, gdy czyni z nich jeden z głównych argumentów w antunijnej retoryce. Nie jest też bynajmniej oryginalny, gdy podkreśla znaczenie węgla dla polskiej gospodarki i wyraża niechęć wobec unijnej polityki klimatycznej. To, co go charakteryzuje, to tępe zacietrzewienie i całkowite niezrozumienie procesów politycznych i gospodarczych, które dzieją się na jego oczach. Nawet dla polskich zwolenników gospodarki opartej na węglu przekonanych, że zmiany klimatu wymyślili na Zachodzie, żeby zaszkodzić Polakom, Kaczyński nie może brzmieć wiarygodnie, bo jego słowa są zapowiedzią całkowitej bezradności i nieskuteczności w obronie polskich interesów gospodarczych, jakby się ich nie definiowało.

Pakiet klimatyczny jest antypolski


"Koniec z polityką, która służy innym państwom, koniec z paktem klimatycznym" – trąbi Kaczyński. Pakiet klimatyczny sprawia problem wielu rządom. Niemcy robią, co mogą, by produkować jak najdłużej luksusowe samochody wyposażone w potężne, energochłonne i zanieczyszczające powietrze silniki. Francuzi bez skutku starają się wymóc na innych państwach i na Komisji Europejskiej by uznały energię nuklearną za odnawialną (pomijając fakt, że uran się nie odnawia, jego złoża są ograniczone, tak jak węgla i ropy, a jego bezpieczne składowanie jest wciąż nierozwiązanym problemem). Orędownikiem pakietu klimatycznego, a w szczególności systemu ETS, nie jest potężny unijny przemysł lotniczy. Wielbicielami pakietu zdecydowanie nie są Czesi, Słowacy, Portugalczycy. Jedynie kraje skandynawskie: Szwecja, Finlandia i Dania bezwzględnie popierają wszystkie elementy pakietu i domagają się więcej. Brytyjczycy, tak samo jak Polacy, chcą wydobywać gaz z łupków, nie bacząc ani na skutki szczelinowania dla środowiska, ani na fakt, że jaki by ten gaz nie był, jest paliwem kopalnym, którego spalanie zwiększa poziom emisji dwutlenku węgla. O jakich państwach, którym służy pakiet, wbrew interesom Polski, mówi więc Kaczyński?


Zmiany klimatyczne wymyślili Niemcy


Po pierwsze, to nie ma znaczenia, o jakich. Bez względu na temat, największym wrogiem Polski pozostają dla Kaczyńskiego Niemcy, to jasne. Ale nie chodzi o jednostkowego wroga, tylko o powszechny antypolski spisek: wszyscy są przeciw nam, jesteśmy sami. Ksenofobia i obsesyjna narodowa wiktymizacja dominują spojrzenie Kaczyńskiego na otaczający świat. Ktoś, kto widzi wokół siebie tylko wrogów, nie powinien nigdy rządzić Polską. Jak ulał pasują tu słowa Janusza A. Majcherka: "Nie wiadomo czy więcej w tym głupoty czy ślepoty. W każdym razie nacjonalizm to dla Polski i Polaków ideologia zgubna i jej nieposkromienie wcześniej czy później do zguby doprowadzi"(Gazeta Wyborcza, 17/09/2013).


Po drugie, mimo, że w codziennej polityce pakiet klimatyczny większości rządów uwiera, to zdecydowana większość liderów w państwach UE niezmiennie plasuje politykę klimatyczną na pierwszym lub drugim miejscu na liście unijnych priorytetów. To stanowisko popiera też większość respondentów w badaniach opinii publicznej. O dziwo, nawet w Polsce, gdzie od żadnego szanującego się polityka nie usłyszy się pochwały polityki klimatycznej, świadomość środowiskowa rośnie i jest wyższa niżby się to mogło wydawać. Dlaczego? Bo zmiany klimatyczne są faktem. Polityka klimatyczna to nie mrzonki kilku ekologów, tylko kluczowy instrument rewolucji przemysłowej, która dokonuje się w UE. Dla UE inicjować światowe działania w tej dziedzinie to wielka gospodarcza, technologiczna, ale i polityczna szansa. A pierwszą gospodarkę świata (pod względem wielkości rynku)  stać na to, by w tej dziedzinie pozwolić sobie na długoterminowe inwestycje (finansowe i polityczne).


Nie bo nie, a potem się zobaczy


Pakiet klimatyczny podpisały wszystkie państwa UE, również Polska (o tym, czy "winny zbrodni" jest Tusk czy Kaczyńscy pisałem już wcześniej). Deklaracja Kaczyńskiego wygłoszona na kongresie PiS, że "musimy odrzucić pakiet klimatyczny" to czyste wariactwo. To dobrze, że ważnym punktem programu PiS jest bezpieczeństwo energetyczne Polski. Ale pomysł, że uda się je zapewnić wbrew UE, tak jakby jej nie było, jest absurdalny. Absurdalny również, dlatego, że bezpieczeństwo energetyczne da się wzmocnić w Polsce wyłącznie szukając mądrych kompromisów w ramach unijnej polityki klimatycznej i przemysłowej i działając na rzecz wspólnej polityki energetycznej. Kaczyński jest niezdolny do żadnego kompromisu i do żadnego współdziałania. Jego zdaniem Polska jako "kraj na dorobku" powinna być uwolniona z jakichkolwiek zobowiązań. Jak się dorobi, to się zobaczy.


Tusk też mówi, że w najbliższej przyszłości węgiel będzie głównym źródłem energii w Polsce. "Węgiel kamienny, brunatny i wkrótce gaz łupkowy będą dla nas kluczowe" – powiedział otwierając we wrześniu targi górnicze w Katowicach. W Danii taka deklaracja może brzmieć jak prowokacja, ale w Polsce jest 70% unijnych zasobów węgla i tutaj brzmi ona jak oczywistość. Zlecone przez Ministerstwo Gospodarki prognozy krajowego zapotrzebowania na surowce energetyczne do 2050 roku zakładają różne opcje, ale we wszystkich węgiel jest podstawą. Ich realizacja wymaga jednak olbrzymich inwestycji. Konieczne są pieniądze (w dużej mierze oczywiście unijne), ale też przestrzeganie wiążących dla Polski norm środowiskowych i poziomu emisji dwutlenku węgla (też unijnych), dlatego rozwiązania należy szukać w UE, a nie wbrew UE. Odnawialne źródła energii (OZE) będą tylko niezbędnym uzupełnieniem naszego koszyka energetycznego. Będziemy przestrzegać unijnych zaleceń, ale nie będziemy aspirować do roli prymusa: przyjmujemy program minimum. Tak mówi Tusk. Podobne stanowisko zajął też niedawno czeski prezydent Zeman (skądinąd podkreślający, że jest europejskim federalistą), a czeski senat drastycznie zmniejszył subwencje na czystą energię.


Konsensus w sprawie krótkowzrocznego pragmatyzmu


Nie wychwalam Tuska. Szkoda, że utrwala w opinii publicznej niechęć do polityki klimatycznej, populistycznie szermuje polskim prawem weta i nawet nie próbuje spojrzeć w przyszłość. Szkoda nie tylko dla unijnej polityki klimatycznej, ale i dla polskiej gospodarki. Broniąc węgla, mógłby jednocześnie tworzyć sprzyjające warunki do rozwoju nowoczesnych technologii pozyskiwania energii z węgla. Węgiel brunatny może być surowcem do produkcji paliw gazowych i ciekłych. Unia musi ograniczać zużycie paliw kopalnych, bo to kwestia jej przerwania, dlatego inwestuje w rozwój technologiczny. Polska ma węgiel, owszem, ale nie znaczy to, że może pozostać technologicznie poza tym kierunkiem rozwoju UE. Tak samo jak nie może poza nim pozostać Francja, która ma energię nuklearną i broni jej równie zażarcie jak Polska węgla. Przez jakiś czas to węgiel, główne źródło energii w Polsce, będzie u nas niezbędny do budowy gospodarki niskoemisyjnej: budowa wiatraków i statków do stawiania ich na morzu wymaga energii, a my ją mamy z węgla. Dlaczego Tusk o tym nie mówi?


Polska powinna inwestować w nowe technologie, mądrze wykorzystując w tym celu unijne fundusze. Rząd mógłby promować inwestycje w produkcję proklimatyczną (systemy ogrzewania, domy pasywne, panele fotowoltaiczne, energia wiatrowa) i wspierać firmy, które już to robią. Mógłby wspierać energooszczędność: w Polsce 75% budynków jest źle docieplonych, ale tylko 19% Polaków wie, jak dużą część budżetu domowego każdego roku pochłania ogrzewanie mieszkań. Polska należy do państw UE z największym potencjałem produkcji biogazu rolniczego z odpadów z rolnictwa i przemysłu rolno-spożywczego oraz z tzw. roślin energetycznych. Mogłaby produkować rocznie nawet 10 mld m3 biogazu.


Polska ma też do dyspozycji siłę wiatru – ale na decyzję o budowie farm wiatrowych i o przyłączeniu do sieci firmy i osoby prywatne czekają rekordowo długo. Przedsiębiorstwa energetyczne mnożą bezprawne bariery uniemożliwiające ludziom podłączanie mikroinstalacji fotowoltaicznych do sieci, uniemożliwiając im zarabianie na wytwarzanej przez siebie zielonej energii. Pieniądze, które powinny finansować innowacyjność, a wiec przyszłość gospodarki, służą utrwalaniu status quo. Zgodnie z zasadą "jakoś to będzie". Piotr Wiśniewski, wiceprezes Polskiej Izby Gospodarczej Energii Odnawialnej, cytowany przez Rzeczpospolitą, ma racje, gdy mówi, że "rynek energii w Polsce, poprzez mechanizmy tzw. zielonych certyfikatów, dotychczas uzyskał wiele wsparcia, a nie przełożyło się to na oczekiwane efekty. Wsparcie w 70 proc. trafiło głównie do oligopoli w postaci dopłat do współspalania oraz do dawno już zamortyzowanych elektrowni wodnych. Pieniądze, które zmieniły tylko statystykę, nie pobudziły niemal żadnych nowych inwestycji, nie wprowadziły postępu technologicznego". Lista zaniechań obecnego rządu w dziedzinie polityki klimatycznej to lista straconych szans na polski awans technologiczny, na oszczędności, na rozwój przedsiębiorstw, na miejsca pracy, na poprawę niezależności energetycznej kraju. A mimo to coś się dzieje. Jest w tym wszystkim jakiś krótkowzroczny pragmatyzm.


Nasz wybór: krótkowzroczność czy ślepota


Dojście PiS do władzy nie oznaczałoby dalekowzrocznego pragmatyzmu, tylko brak pragmatyzmu. Ślepota zastąpiłaby obecną krótkowzroczność. Wyborcze zwycięstwo PiS to promesa zwielokrotnienia błędów, które popełnia w dziedzinie energetyki i klimatu aktualny rząd. "Nasza energetyka musi być pod polską kontrolą, musi być w polskim ręku" – powtarza jak mantrę Kaczyński. Chce energetycznej autarchii zapominając, że Polska kupuje ropę, gaz, a nawet węgiel, i że będzie kupowała coraz więcej, jeżeli nie ograniczy zużycia energii i nie unowocześni technologii. Kaczyńskiemu marzy się dla Polski status czarnej wyspy pokrytej węglowym smogiem, na co oczywiście UE nigdy nie zgodzi: Polska nie jest wyspą na oceanie, smogu na granicy nikt nie zatrzyma.


Polska to duża gospodarka i jej poziom emisji ma duże znaczenie dla zdolności osiągniecia celów całej UE, nie tylko dla płuc Polaków. Zamiast wpisać się w klimatyczny kalendarz UE 2050, skutecznie zdobywać unijne pieniądze na rozwój technologii OZE, Kaczyński proponuje blokować absolutnie wszystko, co UE przyjmie, wetować każdą inicjatywę zamiast się w nią włączać i – co gorsza - na ślepo, bez znajomości rzeczy. "Nie" dla pakietu klimatycznego i węgiel po wsze czasy – na tym jego plan się zaczyna i na tym się kończy. Nie ma w nim miejsca na niezbędną strategicznie dla Polski wspólną politykę energetyczną UE. Nie ma miejsca na wspólny rynek energii, na koordynację w dziedzinie infrastruktury energetycznej i wspólne inwestycje. Nie ma mowy o wspólnym unijnym froncie wobec Gazpromu i bliskowschodnich producentów ropy. W odświętnym stroju sztygara i z gierkowskimi sloganami o "czarnym złocie" Kaczyński może mamić elektorat Śląska i Zagłębia. Ale w negocjacjach w Brukseli, a tym bardziej w Moskwie, jest bez szans. A wraz z nim bez szans będzie Polska.


NB. 22 stycznia Komisja Europejska przedstawi swój pakiet propozycji w dziedzinie polityki klimatycznej i energii. Horyzontem czasowym działań jest rok 2030.


Cykl o programie europejskim PiS:
Państwo PiS jest nie z tej Europy (wprowadzenie) – 14.01.2014



2014-01-15

Państwo PiS jest nie z tej Europy (1) Fundusze strukturalne: niech Unia się nie miesza, niech płaci

Katowice, przebudowa dworca                                 © Piotrus 2012
Jarosław Kaczyński i jego uczniowie nie dali się zwieść propagandzie Tuska, wedle której jego rząd wynegocjował dla Polski olbrzymie pieniądze z unijnego budżetu. Kaczyński, który z zasady odrzuca negocjacje jako metodę obrony interesów jest przekonany, że dostaliśmy, bo się nam po prostu należało. Naprawdę! Oraz, że dostaliśmy za mało, bo zawsze należy nam się więcej. Skoro już mamy unijne fundusze spójności, wykorzystamy je tak, jak sami tego chcemy, nie tak, jak sugeruje Bruksela. Jego postulat jest prosty: niech fundusze europejskie działają podobnie, jak polskie janosikowe: jako podatek na biedną Polskę płacony przez bogatą UE; tak, jak Warszawa płaci na Podkarpacie. Jednak nie z solidarności, wspólnoty interesu, czy na rzecz spójności terytorialnej i społecznej, ale w imię historycznej sprawiedliwości. Kiedy PiS dojdzie do władzy w Polsce (tak jak na Podkarpaciu), spożytkuje fundusze unijne właściwie, czyli tak, jak uzna za stosowne.

Rzad (PiS) wie najlepiej

Kaczyński odmawia UE wglądu w sposób wydatkowania w Polsce europejskich funduszy, bo Bruksela nie może przecież wiedzieć lepiej czego Polsce potrzeba niż sami Polacy. Konkretnie: nie wszyscy Polacy, bo obecny rząd na przykład nie wie, ale zapowiadany rząd PiS będzie wiedział najlepiej (pieniądze trzeba będzie wydać na przykład "na 300 tysięcy mieszkań rocznie, jak za Gierka" – co niedawno obiecywał mieszkańcom Ursynowa). Kaczyński wydaje się więc ortodoksyjnym zwolennikiem decentralizacji i subsydiarności, ale jedynie w tym jednym przypadku. W Polsce bowiem  opowiada się za centralizmem.

Owszem, bogate regiony (na przykład niegłosująca na PiS Warszawa, jedyny dziś płatnik janosikowego netto) mają płacić na biedne i najmniej rozwinięte regiony, które są zamieszkane przez elektorat PiS. "Prawo i Sprawiedliwość przywiązuje ogromne znaczenie do funkcjonowania samorządów. Dlatego zamierza wycofać się z polityki obecnego rządu, który obciąża samorząd, przerzucając nań finansowanie wielu zadań, co stawia je w trudnej sytuacji finansowej" – mówi nam Kaczyński. Nie proponuje jednak przekazania samorządom lub pozostawienia w ich rękach środków pozwalających na realizacje zadań, zamierza im zadania powierzone do realizacji odebrać. Rząd PiS się wszystkim zajmie, bo PiS wie najlepiej. 

Jest też - zdaniem Kaczyńskiego - najlepszym zabezpieczeniem przed korupcją, bo gdzie są duże pieniądze (a unijnych jest dużo) tam musi być korupcja. Jeden z najbardziej oszołomskich pisowców, Mariusz Kamiński, już zapowiedział, że po dojściu PiS do władzy będzie wielki audyt środków unijnych: "rozliczymy ich z każdego euro" (Dziennik, 11 stycznia 2014). Wiadomo, że PiS jak nikt potrafi fabrykować "wielkie afery", żeby udowodnić swoje oskarżycielskie tezy, nawet jeśli później z afery zostaje sprawa sadowa o pomówienie. Tym jednak razem wyniki audytu, ukierunkowanego niewątpliwie na wysoką wykrywalność, będą musiały zostać przedstawione Komisji Europejskiej, bo to unijne pieniądze. Łatwo sobie wyobrazić larum, które podniosą krytycy UE, gdy Komisja weźmie sobie do serca te audyty i każe zwracać pieniądze do unijnego budżetu. Larum będzie nie mniejsze, gdy Komisja uzna wyniki pracy rewizorów z CBA pod rządami Mariusza Kamińskiego za niewiarygodne.

Polska, kraj na dorobku

Odnosząc się do unijnej polityki spójności Kaczyński nie bierze pod uwagę dwóch podstawowych zasad: że fundusze strukturalne służą wyrównywaniu poziomów życia biedniejszych i bogatszych regionów Europy (o to chodzi w "spójności"), i że mają one służyć finansowaniu wspólnych priorytetów, ustalonych przez wszystkie państwa członkowskie. Kaczyński twierdzi, że nie potrzebuje wskazówek ani unijnych porozumień. Kaczyński uprzedza ewentualne brukselskie protesty: "UE nie powstała po to, żeby przeszkadzać krajom, które nadrabiają historyczne zapóźnienia". A Polska nadrabia, więc nie obowiązują jej wspólne zasady. Specjalny status kraju na dorobku - oto czego domaga się Kaczyński dla Polski, zapominając, że jako beneficjent środków spójności taki status de facto już ma. Kaczyński, krytykując Brukselę za mieszanie się w nie swoje sprawy zapomina też, że dystrybucja środków i wybór inwestycji w ramach wspólnych priorytetów (programy operacyjne) dokonują się na poziomie kraju, który jest beneficjentem unijnych funduszy. 

Analiza poglądów Kaczyńskiego na fundusze strukturalne i ich "właściwe" wykorzystanie prowadzi do oczywistej konkluzji: Kaczyński ma poglądy, ale nie ma wiedzy. Dał temu bardzo wyraźnie dowód, gdy po rekonstrukcji rządu zwołał konferencje prasową (25 listopada 2013) by udowodnić, że rząd Tuska i superminister Bieńkowska źle wydają unijne pieniądze. Co zdanie to, bzdura (niektóre bzdury demaskował na swoim blogu Konrad Niklewicz i anonimowy przedstawiciel Ministerstwa Rozwoju Regionalnego prostując je na Twiterze na żywo).

Fundusze UE jako rekompensata za historyczne krzywdy

Krytykując UE za narzucanie Polsce sposobu inwestowania prezes PiS zapomina, że jeżeli któreś z państw członkowskich ma własne cele inwestycyjne, nie mieszczące się w unijnych priorytetach, może je zrealizować za własne pieniądze. Może, ale akurat Polska ma prawo domagać się pieniędzy na wszystko, bo należy się jej bardziej, niż komu innemu: wszak "Polska zapłaciła za II wojnę światową dramatycznie wysoką cenę". Wyższą niż Niemcy, a mimo to "unijne przywileje posiadają wschodnie Niemcy a nie Polska". Kaczyński sugeruje, że unijne "przywileje" dla NRD to rekompensata za sowiecką dominację, choć polskie krzywdy wojenne warte są więcej: "to gorzki żart ze sprawiedliwości, solidarności i spójności społecznej, a więc z zasad, do których odwołuje się Unia" (Sosnowiec, czerwiec 2013). 

Nie jest jasne, o jakich przywilejach przyznanych Niemcom mówi Kaczyński. Być może ma na myśli złotą mannę, którą Niemcy z Zachodu zasypali byłą NRD. Rzeczywiście, Unia musiała wyrazić zgodę na te inwestycje, bo w wielu przypadkach chodziło o pomoc państwa naruszającą zasadę rynkowej konkurencji. Kaczyński jednak nie wyjaśnia, jak ten przykład mógłby odnosić się do Polski. Czyżby żądał od Niemiec reparacji wojennych? Bardzo możliwe. Bo Kaczyński nie postrzega funduszy strukturalnych jako instrumentu wzmacniania spójności UE, tylko jako rekompensatę Zachodu dla Polski, za historyczne krzywdy, jakich doznała.  W 2009 roku w Radomiu, na konwencji wyborczej PiS poprzedzającej wybory do Parlamentu Europejskiego,  Kaczyński powiedział: "Zrobiliśmy bardzo dużo dla wolności nie tylko europejskiej, ale i światowej. Dlatego mamy mocną legitymację do tego, by mówić, że należy nam się rekompensata, bo nas zdradzono, bo była Jałta." I wszystko jasne.

Zdaniem Kaczyńskiego Unia nie wywiązuje się wystarczająco dobrze ze swego długu wobec bohaterskiej Polski, a Niemcy - butni i zaborczy, bogaci i chytrzy - tylko czyhają, żeby Polsce benefitów uszczknąć.  Germańska fobia Kaczyńskiego jest jednym ze stałych wątków w jego eurosceptycznych dywagacjach. Jest silniejsza niż fakty: Niemcy są głównym płatnikiem do unijnej kasy, a Polska jej największym beneficjentem. To ona otwiera listę sześciu państw, które w latach 2007 – 2013 z unijnej kasy dostały najwięcej. Z samej polityki spójności Polska otrzymała prawie 36 miliardów euro, czyli 22% wszystkich płatności przekazanych państwom członkowskim do sierpnia tego roku. Tylko, że ani cierpienie i bohaterstwo Polaków ani niemieckie przewiny sprzed 70 lat, ani "zdrada jałtańska" nie maja tu nic do rzeczy. Kaczyński tego nie rozumie, bo jest nie z tego świata, nie z tych czasów, nie z tej Europy.


Dla przypomnienia: Fundusze spójności stanowią 34 proc. budżetu Unii na lata 2014–2020, czyli 325 mld euro. Z tego dla Polski przewidziano najwięcej – 72,9 mld euro, więcej niż w poprzednim budżecie wieloletnim (69 mld), mimo, że budżet UE jako taki się zmniejszył.

Cykl o programie europejskim PiS:
Państwo PiS jest nie z tej Europy (wprowadzenie) – 14.01.2014



Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...