2014-02-01

Państwo PiS jest nie z tej Europy (5) Polityka zagraniczna: nasza miedza, nasz płot

Z polityką zagraniczną sprawa jest prosta: suwerenne państwo prowadzi ją w celu obrony swoich interesów na arenie międzynarodowej. Jak jednak te interesy definiować? Co oznacza "zagranica"? A "międzynarodowość"? Lepiej bronić interesów samotnie czy może we współpracy z innymi państwami? A jeśli bronić, to przed kim? Nie znalazłem spójnej doktryny polityki zagranicznej PiS. Ale w wypowiedziach guru tego ugrupowania można znaleźć odpowiedzi na tak postawione pytania.

Radosław Sikorski i Catherine Ashton, 
Szczyt Partnerstwa Wschodniego w Warszawie, 30.09.2011

Z czysto poznawczego punktu widzenia mają one pewną zaletę: zbudowana na ich podstawie koncepcja polityki zagranicznej ma charakter ponadczasowy. Nie ulega koniunkturze. Nie poddaje się historii. Jest tak samo aktualna przed kongresem wiedeńskim jak i po, kres traktatu wersalskiego nie wywarł na nią wpływu, Jałta potwierdziła jej słuszność, a takie drobiazgi jak upadek muru berlińskiego, powstanie UE i przystąpienie Polski do UE czy globalizacja w ogóle nie muszą być brane pod uwagę. Wszak opiera się ona na prostej zasadzie, fundamentalnej dla koncepcji świata i społeczeństwa wyznawanej przez Jarosława Kaczyńskiego: człowiek człowiekowi wilkiem, państwo państwu wrogiem, autarchia celem ostatecznym, współpraca międzynarodowa - tylko z niemożności osiągniecia celu ostatecznego od razu.

Dyplomacja nie dalej niż za miedzę

Wspólna unijna dyplomacja jest w powijakach. Owszem, jest Wysoki Przedstawiciel, ale do statusu unijnego ministra spraw zagranicznych mu daleko. Każdy krok w tym kierunku jest krokiem w stronę federacji. Kaczyński jest oczywiście federacji przeciwny, ale nie przypominam sobie, aby uznał funkcję sprawowaną przez Catherine Ashton za zagrożenie dla polskiej suwerenności. Może to być wynikiem zapomnienia; a może też jego milczenie w tej sprawie to dowód, że nie traktuje zbyt poważnie tego "wysokiego przedstawicielstwa". Pewnie by się to zmieniło, gdyby następcą Ashton został Radek Sikorski, bo panowie – odkąd zerwali polityczny alians – bardzo się nie lubią. A Kaczyński, jak wiadomo, ma do polityki podejście bardzo osobiste.

Na razie, w sprawach zasadniczych, państwa członkowskie same prowadzą swoją dyplomację i w wielu sprawach nie ma wspólnego unijnego stanowiska. Dotyczy to na przykład stosunku wobec sytuacji palestyńskich terytoriów okupowanych przez Izrael albo uznania niepodległości Kosowa. Choć skądinąd Kosowo akurat jest przykładem skutecznej unijnej mediacji. Podobnie jak  Iran, gdzie niespodziewany postęp negocjacji w sprawie technologii nuklearnej jest niewątpliwym sukcesem Catherine Ashton.  Unia podejmuje wspólne działania wobec sytuacji w Syrii, albo tak zwanej "arabskiej wiosny", ale to wciąż wyjątki, działania mają przede wszystkim wymiar polityczny i humanitarny. Tam, gdzie - jak w Mali albo w Republice Środkowoafrykańskiej - trzeba użyć siły, Unia okazuje się nieskuteczna. Ale z kolei w dziedzinie spraw konsularnych jest lepiej, bo każdy posiadacz unijnego paszportu może zgłosić się po pomoc do dowolnej ambasady państwa członkowskiego UE w kraju trzecim, jeżeli jego państwo nie ma tam placówki dyplomatycznej. Wszystkie te kwestie nie budzą większego zainteresowania Jarosława Kaczyńskiego nie tylko z powodu ich ograniczonego znaczenia, ale przede wszystkim dlatego, że jego wyobraźnia polityczna tak daleko nie sięga.

Kaczyński nie przejmuje się unijną dyplomacją, jego wybór. Niestety, nie dostrzega też, że dzięki Unii Polska ma zagwarantowane miejsce przy stołach negocjacyjnych, do których – z powodu swojego politycznego i gospodarczego potencjału – nie miałaby w pojedynkę dostępu. Dotyczy to nie tylko mediacji w Syrii albo na innych terenach dotkniętych konfliktami, a przecież warto tam być. Chodzi też o negocjacje handlowe z Koreą, USA czy Kanadą. Tak, handel międzynarodowy to też sprawy zagraniczne. W zakres spraw zagranicznych UE, negocjowanych z innymi częściami świata, wchodzi też energia i polityka klimatyczna, ale w tej dziedzinie wzrok Kaczyńskiego nie sięga poza polsko-rosyjsko-niemiecki trójkąt obaw i sprzeczności, Prezes nie ma pomysłu na wykorzystanie możliwości  jakie stwarza wymiar unijny. Dojście PiS do władzy oznacza odebranie Polsce szansy na skorzystanie z atutów, jakie średniemu co do wielkości, i peryferyjnemu gospodarczo i politycznie państwu daje na arenie światowej członkostwo w UE. A atutów tych, w miarę nieuchronnego poszerzenia pola działania unijnej dyplomacji i wzrostu jej znaczenia, będzie przybywać.

Unia, czyli zagranica

Kaczyński nie dlatego jest antyeuropejski, że nie zgadza się z takim czy innym dominującym w UE poglądem: na wojnę w Syrii, na gotowość Ukrainy do członkostwa w UE, na niepodległość Kosowa, na relacje z Rosją, tylko dlatego, że taki twór jak Unia Europejska, taki polityczny i gospodarczy proces jak integracja europejska w ogóle nie mieszczą się w jego koncepcji świata. Coś takiego nie miało prawa powstać, a jeżeli już, to tylko jako przepoczwarzona po raz kolejny struktura dominacji silniejszych nad słabą choć moralnie wielką Polską. W rozumieniu prezesa PiS Unia Europejska nie jest żadną nową formą współdziałania partnerów realizujących wspólne cele. Jest zagranicą. A członkostwo Polski w UE zmierzającej do federacji niesie ze sobą zagrożenie rozdwojeniem polskiej tożsamości: nie można być na zewnątrz i wewnątrz jednocześnie. Trzeba wybrać.

Dlatego dla Kaczyńskiego zwolennicy integracji europejskiej to piąta kolumna, to wewnętrzne siły dążące do oddania silniejszym polskiej suwerenności w zamian za osobiste korzyści. Z tej perspektywy przynależność Polski do UE to nic innego jak konieczny na krótką metę element polityki zagranicznej a nie udział w jakiejś tam integracji. Kaczyński nie wzywa wprost do wyjścia z UE z dwóch powodów: bo wie, że poziom nacjonalizmu nie osiągnął jeszcze w Polsce takiego poziomu, by wyborcy takiemu postulatowi przyklasnęli (choć koniunkturalna promocja NOP, Młodzieży Wszechpolskiej czy innego narodowego kibolstwa może kiedyś zaowocować wzrostem poparcia dla takich tendencji); oraz dlatego, że słaba Polska, "na dorobku", jak prezes lubi powtarzać, może lisią metodą coś uszczknąć z bogactw, których obcy, często na polskiej krzywdzie, się dorobili. Tak, Unia jest dobra dla Polski, jak w czerwcu 2013 przyznał rzecznik PiS Adam Hofman. Ale tylko do czasu, gdy Polska też się dorobi. I bez ustępstw, bez kompromisów. Niezależna polityka wobec UE, polityka zagraniczna "nie na kolanach", ma polegać na jasnym postawieniu sprawy: należymy do tego klubu, bo nam się coś od was należy, ale nie godzimy się na żadne wspólne ustalenia, żadne wspólne reguły. A jeśli już się na nie zgodzimy, bo akurat nam się to opłaca, to zawsze możemy się wycofać. Każdy, kto oddaje głos na Jarosława Kaczyńskiego i jego ugrupowanie powinien zastanowić się nad skutecznością tak prowadzonej polityki.

Piastowie i Jagiellonowie

Jarosław Kaczyński widzi dzisiejszą Polskę, jako element świata, w którym od wieków zachodzą te same procesy, a wyzwania pozostają niezmienne. W tym świecie Unia Europejska jest bytem tymczasowym, bagatelą dziejów, trwałym natomiast punktem odniesienia są Niemcy i Rosja, odwieczni wrogowie, i Stany Zjednoczone, jedyny sojusznik we wrogim świecie, na tyle potężny, że bezdyskusyjny, choć daleki. Ponieważ największym zagrożeniem dla Polski jest odbudowanie osi rosyjsko-niemieckiej, polityka zagraniczna Polski według PiS powinna mieć dwa cele: po pierwsze, nie dopuścić do sojuszu Moskwy i Berlina; po drugie, stać się liderem dla tych państw, mniejszych i słabszych, dla których taki sojusz też byłby zagrożeniem. Wybór właściwej strategii zwycięskiego przetrwania w tak zdefiniowanym środowisku międzynarodowym to wybór między polityką piastowską i jagiellońską. Jarosław Kaczyński jest zdecydowanym zwolennikiem polityki prowadzonej przez Jagiellonów.

Czy ktokolwiek zdrowo myślący sugerowałby dziś Francji by zdecydowała, którą politykę zagraniczną prowadzić: Kapetyngów czy Burbonów? Nonsens. Niedawno Cezary Michalski naśmiewał się w "Polityce", że "oczekiwanie od współczesnego polskiego państwa prowadzenia "jagiellońskiej polityki wschodniej" jest tak realistyczne, jak oczekiwanie od dzisiejszej Austrii, żeby prowadziła politykę zagraniczną Habsburgów". Faktycznie, zabawne.

Ale główna partia opozycyjna w Polsce tak właśnie na te kwestie patrzy. PiS-owskim myślicielom należy jednak oddać sprawiedliwość: to nie oni spopularyzowali dylemat piastowsko-jagielloński, ale obecny minister spraw zagranicznych, Radek Sikorski (w odróżnieniu od Kaczyńskiego jest zwolennikiem doktryny piastowskiej). Sikorski, który nie stroni od budzących kontrowersje porównań i uproszczeń, posłużył się jednak tym rozróżnieniem jak figurą retoryczną, w przemówieniu. Kaczyński natomiast oparł na niej swoją koncepcję polityki zagranicznej. Uwaga Michalskiego staje się mniej śmieszna, gdy Austrię zastąpi się Niemcami (wszak Habsburgowie to dynastia niemiecka). Z punktu widzenia Kaczyńskiego dzisiejsze Niemcy realizują politykę Habsburgów: jest to polityka dominacji w Europie. Unia Europejska jest dziś pokojowym narzędziem tej polityki, tak jak niegdyś śluby dynastyczne. Wszak to cesarz Maksymilian I zasłynął z dewizy: „Bella gerant alii, tu, felix Austria, nube” czyli "Inni niech wojny prowadzą, a ty, Austrio szczęśliwa, poślubiaj". Gdy wypowiadał te słowa, Polska była potężna, a Habsburgowie byli głównymi konkurentami Jagiellonów.

Prawda, że to nęcąca analogia? Wystarczy przyjąć, że na początku XXI wieku polityka imperialna z wieku XVI nadal decyduje o kształcie świata (czyli Europy), że – jednocześnie - obowiązuje model państwa narodowego stworzony w wieku XIX, i że w XX wieku nie pojawiło nic takiego jak integracja europejska a doktryna polityki zagranicznej PiS od razu wydaje się możliwa do przyjęcia. Tyle tylko, że założenia te są błędne. Aż szkoda, bo tak ładnie się to wszystko układa w jedną całość.

Nasza bliska zagranica

W odróżnieniu od polityki zagranicznej Jagiellonów, jednej z głównych europejskich dynastii, Polityka jagiellońska PiS to polityka regionalna, wyłącznie wschodnia. Zachód ogranicza się do złych Niemiec i dobrych, choć odległych Stanów Zjednoczonych. Jagiellonowie myśleli w kategoriach zakresu władzy i wpływów w centralnej części świata. PiS myśli w kategoriach bliskiej zagranicy. Polityka jagiellońska w tym wydaniu to odrzucenie sojuszu z Niemcami (na nim opierała się polityka piastowska) i otwarta konkurencja z Rosją o wpływy w Europie środkowej i wschodniej. Nasza strefa bezpieczeństwa i jednocześnie wpływu to, w myśl tej doktryny, państwa postsowieckie, zarówno te, które przystąpiły z nami do UE w 2004 (bez Malty i Cypru) jak i byłe republiki radzieckie: Armenia, Białoruś, Ukraina, Gruzja, Mołdawia.

Te ostatnie mają uznać naszą wyższość i otrzymać w zamian opiekę. PiS proponuje im rodzaj sojuszu, który Polska Bolesława Chrobrego zawarła z Niemcami. Zakłada, że będą wobec Polski prowadzić politykę… piastowską. Nasza opieka ma polegać na tym, że będziemy domagać się z Unii Europejskiej (to znaczy z Niemiec, zgodnie z pisowską wizją UE) finansowego i politycznego wsparcia. Zgodnie z tą zasadą Jarosław Kaczyński i inni zwolennicy tego punktu widzenia hojnie... domagają się od Unii większej szczodrości wobec Ukrainy. Chcą, żeby Unia przebiła Rosję w przetargu, którego przedmiotem jest Ukraina, ale tak, żeby to Polska mogła wręczyć w Kijowie kopertę. Kwestie demokracji i więźniów politycznych, sprawa Tymoszenko i szalejącej korupcji to drobiazgi, o których nie należy wspominać, bo nie mieszczą się w doktrynie wschodniej polityki jagiellońskiej, którą chciałby realizować PiS. Nie wątpię, że Janukowycz z takiej polityki byłby bardzo zadowolony. Nie martwiłby się nią też Putin, bo sam ma podobną wizję świata: nie do pogodzenia z systemem wartości Unii Europejskiej, ale zbieżną z poglądami Jarosława Kaczyńskiego. Jedna i druga nie z tej epoki. Tę zbieżność łatwo było zresztą dostrzec w skandalicznej propozycji Kaczyńskiego, by rozpocząć z Rosją pertraktacje o przyszłość Ukrainy, ale bez udziału Ukrainy. W imieniu UE miałyby je prowadzić Polska i Szwecja. Dzisiaj, zwłaszcza w świetle wydarzeń ostatnich tygodni,  taki pomysł poraża intelektualnie swym archaizmem i polityczną niestosownością, ale co by było, gdyby kiedyś  Kaczyński, już jako premier, rzeczywiście zgłosił ją na forum międzynarodowym?

Europejczycy w Kijowie

Na razie wódz PiS zadowolił się podróżą na Majdan. Pewnie mu się wydawało, że poleciał do Kijowa tak, jak jego zmarły brat do Tbilisi. Siła symbolu. Eurosceptyk, nierozumiejący integracji europejskiej, wzywał Ukraińców by przystąpili do Unii. Oczywiście dla dobra Polski. Paweł Śpiewak entuzjastycznie odniósł się do tej kijowskiej wyprawy: "Kaczyński ma wyobraźnię polityczną również w skali międzynarodowej. Zupełnie zaskoczył tym Platformę." Zaskoczył?  Wątpię. Za każdym razem, gdy coś się działo na Ukrainie, albo na Białorusi, polscy politycy (nie tylko z PiS) wsiadali w samochód, pociąg, samolot, by pokazać w świetle jupiterów, że są, i że są pierwsi. Było klawo pojechać do Mińska, gdy z góry było wiadomo, że ich tam nie wpuszczą. I rzeczywiście: robili potem konferencję prasową, jak to ich zatrzymano na granicy. Z Kijowem Kaczyńskiemu się tak nie poszczęściło, bo Janukowycz to nie Łukaszenka. Gdzie w tym wyobraźnia polityczna dostrzeżona przez Śpiewaka? Pomysł Kaczyńskiego, by swą wizytę sprzedać jako dowód politycznego zaangażowania i odwagi, i próba szantażu politycznego wobec Tuska i Sikorskiego, którzy nie pojechali do Kijowa, wolę traktować jako populistyczną retorykę niż jako zapowiedz sposobu prowadzenia dyplomacji przez premiera Kaczyńskiego i jego rząd. Ale jeżeli Śpiewak ma rację? Jeśli to wizja i zapowiedź? Ciekawe, że odmiennie do peregrynacji Kaczyńskiego odniósł się inny jego (jak sam przyznaje) zwolennik i wyborca, ks. Isakowicz-Zaleski. Jego zdaniem Prezes popełnił "tragiczny błąd" uwiarygodniając ukraińskich nacjonalistów, gdy ochoczo wykrzykiwał na Majdanie ich zawołanie: "Sława Ukrainie, herojam sława". Całkowity brak orientacji w sprawach ukraińskich nie jest w jego oczach usprawiedliwieniem dla polityka, który po raz kolejny chce zostać premierem. 

Styczniowa podróż do Kijowa czterech pisowskich muszkieterów: Czarneckiego, Hofmana, Lipińskiego i Zaręby, odbyła się według podobnego scenariusza. Pojechać, dać się sfotografować, udzielić wywiadu, a przede wszystkim, jak Czarnecki na Twitterze, żeby zapytać: "A gdzie jest Protasiewicz?". W Kijowie dobrze jest wystąpić pod flagą unijną, co też ochoczo czwórka z PiS uczyniła, wygłaszając jednocześnie kilka gładkich formułek na temat europejskich standardów i wartości. Z rozbawieniem śledziłem dyskusje w tej sprawie na forach polskich prawicowych portali: hipokryzja polityków, którzy w Polsce podobnych deklaracji by nie wygłaszali, bo tu bardziej opłaca się zamanifestować sceptycyzm wobec europejskich standardów i wartości, nie uszła uwadze dyskutantów. Grupka śmiesznych facetów, znanych w Polsce z krytyki wszystkiego, co unijne, pojechała na Ukrainę by przed kamerą polskiej telewizji głosić dobrą unijną nowinę. Tak, to ci sami ludzie, którzy w Polsce szukają politycznych sojuszników wśród narodowców i kiboli. Bliżej by im było do ukraińskich nacjonalistów, głosicieli kozactwa i miłośników Bandery, antypolskich i antyrosyjskich jednocześnie, też obecnych na kijowskim Majdanie. Ale na delegacji woleli wystąpić pod egidą Parlamentu Europejskiego, w którym Ryszard Czarnecki jest postacią marginalną i egzotyczną, ale który daje pisowskiej delegacji prawo do używania unijnego emblematu, bo PiS jest członkiem ECR, frakcji parlamentarnej co prawda niszowej i eurosceptycznej, ale kto to wie w Kijowie. Wszystko to na kilka dni przed wizytą w Kijowie szefowej unijnej dyplomacji, w dniu wizyty komisarza do spraw rozszerzenia, dzień po kategorycznej rozmowie Barroso z Janukowyczem, w kontekście dyplomatycznych działań unijnych rządów z polskim na czele (choć jeszcze przed ukraińskim tournée Tuska po europejskich stolicach) i z dala od oficjalnych delegacji. Przypomina się przypowieść o żabie u kowala.

Nie chodzi o to, że politycy opozycji nie powinni jeździć do Kijowa. Przeciwnie: czym więcej unijnych polityków będzie w sprawie Ukrainy aktywnych, czym więcej ich pojawi się na miejscu, tym lepiej dla demokracji i praw człowieka. To bardzo ważne dla Ukraińców, którzy w ich imieniu protestują od paru miesięcy na Euromajdanie. Są jednak granice hipokryzji, których nie wolno przekraczać, jeżeli nie chce się sprawy, o którą oni walczą, skompromitować.  Dla Euromajdanu Europa znaczy coś bardzo konkretnego. Francuska Libération (okładka na zdjęciu obok), gdy przywołuje wartości demokracji, pluralizmu, państwa prawa, otwartości i tolerancji, mówi prawdę: tam ludzie giną za Europę. I nawet jeżeli komuś ich wizja Europy może się wydać naiwna, to jest to piękna i wzniosła naiwność, w odróżnieniu od pisowskiej hipokryzji, która jest żałosna. Jest jednak w tej hipokryzji metoda i cel: jest ona instrumentem polityki wewnętrznej. To kolejna, niebezpieczna cecha koncepcji spraw zagranicznych praktykowanej przez PiS: jeśli jest w państwie jedna dziedzina, która powinna być przedmiotem narodowego konsensusu i ciągłości, to są to właśnie stosunki międzynarodowe, a tę zasadę PiS łamie nieustannie. Bez względu na to, czy jest się w opozycji czy u władzy, igranie z tą zasadą jest niebezpieczne dla państwa, jest dowodem nieodpowiedzialności. Ale dla PiS każdy sposób na wywołanie politycznego kryzysu jest dobry, i każda metoda prowadząca do pogłębienia podziałów w społeczeństwie jest warta zastosowania, bo kreowanie i sycenie antagonizmów to instrument dojścia do władzy. A nic nie jest ważniejsze. Dlaczego dyplomacja miałaby być wyjątkiem w tej strategi?

Koncepcja polityki zagranicznej, która wyłania się z działań i deklaracji przywódcy PiS i jego sierżantów jest takim samym instrumentem walki o władzę w państwie jak każdy inny. I na tym polega pragmatyzm tej koncepcji.  Jeśli jednak wyjść poza ten lokalny i koniunkturalny wymiar, a w dziedzinie stosunków międzynarodowych wydaje się to uzasadnione, to okaże się, że koncepcja ta tak zupełnie nie bierze pod uwagę zmian, które zaszły na świecie w ostatnich sześćdziesięciu latach, że z powodzeniem można by ją uznać za political fiction. Z tym jednak zastrzeżeniem, że literacka political fiction zwykle odsyła do przyszłości, podczas gdy pisowskie myślenie o stosunkach zagranicznych zastygło w otchłani historii. Rzecz nie w tym czy zgadzamy się z takim czy innym osądem danego zdarzenia lub z propozycją rozwiązania konkretnego problemu, czy podzielamy narodowe sympatie i antypatie i czy odnajdujemy się w tych czy innych stereotypach, ale w tym, że pomysł Jarosława Kaczyńskiego na politykę zagraniczną ma się nijak do rzeczywistości, w której żyjemy. To objaw obsesyjnego nacjonalizmu w formie, która przetrwała tylko w rezerwatach myśli politycznej. To nawrót niebezpiecznej choroby, która uodporniła się na szczepionkę czasu. To idee i praktyka niebezpieczne dla Polski.

Cykl o programie europejskim PiS:
Państwo PiS jest nie z tej Europy (wprowadzenie) – 14.01.2014


2 komentarze:

  1. Czy zgodzi się pan z twierdzeniem mówiącym, że napływ muzułmanów zagraża integracji europejskiej?
    Zgodnie z tym twierdzeniem obyczaje i postulaty środowisk islamskich wywołują głęboką niechęć i zwiększają poparcie dla partii antyimigranckich i antyunijnych w bogatych krajach UE. Co pan o tym sądzi?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie, nie mogę się zgodzić z tak prosto opisaną zależnością. Ma Pan rację, że najbardziej zażarci przeciwnicy imigracji są też zwykle przeciwnikami integracji europejskiej. Ale stosunek do imigracji nie zależy od tego, czy kraj jest w UE czy nie jest. Można być przeciwnym imigrantom, w szczególności napływowi muzułmanów, mieszkając w państwie nie należącym do UE (Szwajcaria, Norwegia). Czy gdyby nie było integracji europejskiej to nie byłoby imigracji i napływu muzułmanów? Imigracja z krajów biedniejszych do bogatszych istniała zawsze i zawsze, po osiągnięciu pewnego procentowego pułapu, albo w sytuacji kryzysu, albo na skutek populistycznej i antyimigracyjnej retoryki skrajnych ugrupowań, wywoływała obawy, że w jej wyniku część naszego bogactwa zostanie w sposób nieuprawniony pochłonięta przez obcych. Wątek religijny rozwija się na podłożu ekonomicznym. Owszem, obcość kulturowa odgrywa pewną rolę, ale jest ona wyolbrzymiana, żeby retorycznie uzasadnić nieuprawniony charakter korzyści, które obcy (muzułmanie) czerpią z naszych zasobów. Ponadto, utożsamienie muzułmanów z islamizmem jest nieuzasadnione. Podobnie jak traktowanie muzułmanów jako monolitu: muzułmanie z Senegalu, z Kataru, z Palestyny, z Egiptu inaczej pojmują i realizują swoją religijność, tak jak chrześcijanin z Francji, Ukrainy, Polski i Wielkiej Brytanii (to też uproszczenie oczywiście, bo ważny jest stosunek jednostki do swojej religii). Ale wroga postawa wobec obcości postrzeganej jako monolit jest typowa. Po co się bawić w niuanse? Obcy to obcy. Ważna jest naszość, swojskość, to ona ma prawo bytu u nas, na naszym terenie. Otwartość na innych, solidarność, świadomość wspólnego interesu, wspólnoty obywatelskiej i czysto ludzkiej, zdolność do dzielenia się dobrami materialnymi, przywilejami i odpowiedzialnością to cechy, które nie mieszczą się w wizji świata , którą nazywam "naszością". Wyklucza ona zarówno imigrantów, muzułmanów (nie wszyscy są imigrantami, ale na zawsze pozostaną obcymi dla wyznawcy naszości) jak i integrację europejską. Ale powiedzmy sobie szczerze: naszość nie jest tylko przywarą Europejczyków, i niekoniecznie musi być skierowana przeciw muzułmanom.

    OdpowiedzUsuń

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...