2014-03-04

Czym więcej Europy tym mniej Putina. I na odwrót.

Zdarza się, że ci, którzy widzą w działaniach Putina przejaw komunizmu albo stalinizmu, interpretują stosunki międzynarodowe, historię i politykę podobnie jak on, gdy oskarża Euromajdan o faszyzm. 

Komunista? Faszysta? Totalitarny dyktator
Komunista? Faszysta? Totalitarny dyktator
W obu przypadkach mamy do czynienia ze stereotypowym odniesieniem historycznym, pozornym odwołaniem do osobistego doświadczenia. Jest ono elementem retorycznej argumentacji obliczonej na wywołanie u odbiorców odruchu Pawłowa: termin faszyzm czy komunizm ma być przez nich odbierany jak dźwięk wywołujący fizjologiczną (jak u psów w laboratorium) i polityczną (jak u wyborców) reakcję. W ten sposób użyte, "faszyzm" i "komunizm" to tylko bodźce (zwane przez Pawłowa obojętnymi). To, co za jednym i drugim konceptem i praktyką się kryje w sensie politologicznym, filozoficznym i etycznym jest w sumie bez znaczenia.

Gdyby miało to znaczenie, można by się pokusić o znalezienie wspólnego mianownika. Takiego jak totalitaryzm. Wtedy obrońcy Putina, protestujący przeciw "faszyzmowi" na Ukrainie, i jego przeciwnicy, na przykład w Polsce, szafujących terminem "komunizm" w odniesieniu do politycznych konkurentów, okazaliby się pod wieloma względami podobni. Ich koncepcja demokracji oznaczałaby na przykład zgodę na istnienie fasadowych instytucji niezbędnych w ustroju demokratycznym, ale już nie na ich w pełni demokratyczne działanie. Podporządkowanie swojej władzy organów Sprawiedliwości, objęcie polityczną kuratelą takich instytucji jak Trybynał Konstytucyjny, akceptacja decyzji parlamentu, pod warunkiem, że ma się w nim absolutną większość - tak sprawują rządy ludzie o totalitarnych aspiracjach i autorytarnej mentalności w państwach konstytucyjnie, czyli formalnie demokratycznych.

Chcieliby się posunąć dalej, ale powstrzymuje ich kontekst międzynarodowy. W takich krajach jak Polska czy Węgry, należących do Unii Europejskiej, ten kontekst ma na rządzących bez porównania większy wpływ niż w takim kraju jak Rosja. Ale nawet w Rosji, która nie ma formalnego powodu, by przestrzegać unijnych traktatów, trzeba brać w jakimś stopniu pod uwagę naciski Międzynarodowej Organizacji Handlu, międzynarodowego Funduszu Walutowego, G8, reakcje światowych rynków i giełdy, a nawet - choć Putin się do tego nie przyzna - stanowisko UE, USA i tak zwanej wspólnoty międzynarodowej. Tym się różnią dzisiejsze czasy: pojałtańskie, postimperialne, naznaczone gospodarczą globalizacją, od epok wcześniejszych.

Ale dlatego też adepci totalitarnego myślenia tak źle się w tych czasach odnajdują i z taką satysfakcją, w kontekście regionalnego lub światowego konfliktu między państwami, deklarują: a nie mówiliśmy? Tak wygląda świat! Bez zaskoczenia czytałem na Twitterze komentarze w rodzaju: "cały Zachód mówi dziś o Rosji tak jak przez lata bracia Kaczyńscy". Bez zaskoczenia, mimo, że - po pierwsze - to nieprawda. Na szczęście. Po drugie, używanie tej samej retoryki (wojennej) w czasie stabilizacji i w czasie kryzysu, nieumiejętność rozróżnienia wyzwań, możliwości i zagrożeń występujących w tych okresach, to nie jest dowód politycznego jasnowidztwa ani politycznego myślenia, tylko psychozy. Putin na przykład tak ma, ale - przepraszam, że muszę rozczarować - imperialna i totalitarna mentalność nie musi oznaczać guza na mózgu, wbrew temu co czytałem tu i ówdzie. Po trzecie, opis świata to jedno (człowiek człowiekowi wilkiem), a wola jego zmiany i wiara w to, że zmiana jest możliwa, to drugie. Ta wola i wiara sprawiły, że taki proces jak integracja europejska był możliwy: w obrębie Unii wojna jest nie do pomyślenia, międzypaństwowe spory o Alzację, Lotaryngię, Triest, Zaolzie czy Śląśk to część coraz odleglejszej historii.

Ale Putin przypomniał Europie i światu, że nie wszędzie działania takie jak na Krymie należą do przeszłości. I nie wszędzie integracja europejska jest teraźniejszością. Wbrew pozorom ci, którym przypominać nie trzeba, znajdują się nie tylko w Polsce czy na Litwie. Pytanie jednak, co z tą pamięcią i świadmością zrobić w czasach stabilizacji i pokoju: na wszelki wypadek izlować Rosję? Nie kupować od niej energii? Nie sprzedawać jej maszyn, serów i wina, wieprzowiny i samochodów, mebli i ubrań? A dokładnie w chwili, kiedy poczujemy, że może posunąć się za daleko, zbombardować? I idąc za ciosem, to samo zrobić z resztą świata, w której zachodnie standardy polityki i demokracji nie znajdują zastosowania? Przypominam: to ta większa część świata. Naszych zachodnich mechanizmów gospodarczych i politycznych nie wprowadziliśmy tam zbrojnie (ostatnio, za każdym razem gdy próbowaliśmy, raczej się nie udawało), tylko negocjacjami, dyplomacją, za pieniądze i w niemałej mierze dzięki zachodniej softpower.

Okowy międzynarodowego kontekstu, które nie pozwalają totalitarnym działaniom nadążyć za totalitarnym myśleniem, są serdecznie przez totalitarnych polityków znienawidzone. Nie lubią więc idei międzynarodowej współpracy ani multilateralizmu. Coś takiego jak integracja europejska w ogóle nie mieści im się w głowie. Tak samo jak niektórym europejskim komentatorom nie mieści się, w głowie, że w dwudziestym pierwszym wieku można prowadzić taką politykę, jak Putin wobec Ukrainy. Dlatego szukają guza na mózgu Putina. Żeby zrozumieć. Taka ułomność percepcji, zawężone pole widzenia i rozumienia. Lub, jeśli spojrzeć na ten sposób interpretacji bardziej pozytywnie, przykład "przedrozumienia" zgodnie z teorią Hansa-Heorga Gadamera.

Naiwnych poszukiwaczy guza na swoim mózgu Putin wodzi za nos. Ale czego oczekują od Europy i Stanów Zjednoczonych polscy krytycy tej bezsilności Zachodu? W odpowiedzi słychać ich śmieszki i widać memy. Bo nie chcą wprost przyznać, że ich wizja stosunków międzynarodowych niczym się nie różni od wizji Putina. Ogłaszają jedynie, że dla nich każdy kolejny etap rozmów, narad i negocjacji to etap zbędny. Tak naprawdę cierpią nie dlatego, że ludziom na Ukrainie z powodu Putina dzieje się krzywda, nie dlatego, że terytorium potencjalnej ekspansji demokracji, praw człowieka i innych europejskich wartości się kurczy, tylko dlatego, że nie mogą zapłacić Putinowi pięknym za nadobne. Że nie mają władzy i siły Putina. Nienawidzą Putina nie dlatego, że jest inny, tylko dlatego, że jest silniejszy, i to jako "Rusek", postkomuch, kagiebista. Ale też nie mogą darować tym, którzy siłę mają: UE, USA, NATO, że nie chcą jej użyć jak należy. Poza tym jest strach. Historycznie uwarunkowane przekonanie, którego dotychczas historia nigdy nie zweryfikowała, że po Krymie padnie łupem Rosji cała Ukraina, a potem, oczywiście, my. Bo jeżeli NATO i UE odpuszczą Putinowi w sprawie Krymu, to czemu nie mieliby odpuścić w sprawie Polski?

Ten ostatni punkt jestem w stanie zrozumieć. W końcu nie mam dowodów na to, że wiara w nieziszczalność takiego scenariusza nie jest naiwnością. Co do całej reszty poważnie martwi mnie fakt, że wśród polskich obrońców Ukrainy i przeciwników Putina jest tak wiele osób do Putina podobnych. To jest prawdziwa antyeuropejskość, której trzeba się w Polsce obawiać. Przeczytałem na Twitterze hasło, nie wiem czyje, że czym więcej Europy, tym mniej Putina. Tak, bo wartości, na których opiera się integracja europejska są nie do pogodzenia z myśleniem, świadomością, etyką i działaniem Putina. To antyteza. Czym więcej Europy, tym mniej Putina. I na odwrót. Czym mniej Europy, tym więcej Putina. Bez względu na to, co Putin zrobi. I w Rosji, i w Ukrainie, i w Polsce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...