2014-04-07

Propaganda sukcesu Viktora Orbàna

W wyborach parlamentarnych 6 kwietnia Węgrzy ponownie poparli Fidesz, partię rządzącą w Budapeszcie od 2010 roku. Polscy kibice Viktora Orbána zacierają ręce: ani antyunijna retoryka ani reforma konstytucji skrytykowana w Europie i w USA za swój antydemokratyczy charakter nie zmniejszyły zaufania Węgrów wobec premiera.

Orbán bardzo skutecznie przekonał swoich zwolenników w kraju i za granicą, że jego polityka jest dobra dla Węgier. Właściwie, przekonywać ich nie musiał, raczej dostarczył im argumentacji, którą z ulgą przyjęli. Jeśli chodzi o demokrację, państwo prawa i tego rodzaju drobiazgi, to nie ma sobie czym zaprzaatać głowy, bo admiratorzy węgierskiego premiera albo jego działania popierają, albo przynajmniej nie widzą w nich nic złego. Dlatego głównym elementem argumentacji jest oczywisty sukces gospodarczy odniesiony dzięki odważnej, nieortodoksyjnej, niezależnej polityce. Orbán, ojciec narodu, strażnik jego wyjątkowości, nie bacząc na sprzeciw obcych, potrafił poprowadzić Węgry własną drogą. Obcy, jak wiadomo przynajmniej od Traktatu z Trianon, są dla Węgrów zagrożeniem. Kiedyś Wiedeń, potem Moskwa, dziś Bruksela i Waszyngton: wszyscy oni realizują własne interesy polityczne i gospodarcze, z natury sprzeczne z interesami węgierskimi, grabiąc i niewoląc dzielnych Madziarów. Orbàn potrafił temu położyć kres.

Rząd węgierski nie jest gołosłowny, daje przykłady. Węgierska gospodarka przyspiesza: w 2012 roku była w recesji, w 2013 odnotowała wzrost 1,1% PKB, w 2014 i 2015 Komisja Europejska przewiduje na Węgrzech wzrost 2%. Bezrobocie było dwucyfrowe w latach 2010-2013, według unijnych prognoz spadnie do 9,5% w dwóch kolejnych latach. Zagraniczne zadłużenie netto spadło (z 55% PKB w 2010 do 40% w drugim kwartale 2013). Od chwili przystąpienia do UE Węgry były objęte unijną procedurą nadmiernego deficytu, a w 2013 udało się wreszcie od niej uwolnić. Inflacja osiągnęła historyczny poziom bliski 0%.

A jak wygląda to naprawdę?

Faktycznie, tak dobrane dane wyglądają zupełnie dobrze. Orbán chwali się sukcesem odniesionym wbrew zaleceniom Brukseli, co dowodzi, jego zdaniem, skuteczności węgierskiej drogi. Tyle, że niezupełnie jest to prawda. Deficyt został na przykład zduszony nie mimo, ale pod naciskiem Brukseli. Poprawa dyscypliny finansów publicznych jest realizacją zaleceń Komisji Europejskiej (zawartych w tzw. Country Specific Recommendations w ramach "semestru europejskiego"). Niby żaden wstyd, ale przyznanie się do tego osłabiłoby spójność przekazu. Oficjalna teza węgierskiego rządu jest bowiem taka, że wszystko co przychodzi z Brukseli to pomyłka, że obcy nie będą nam niczego dyktować ("ani Moskwa ani Bruksela"). Przy czym odniesienie do Moskwy ma znaczenie historyczne. Moskwa Putina jest w porządku, a rosyjskie kredyty na budowę elektrowni jądrowych nie stanowią zagrożenia dla węgierskiej niezależności. To tyko biznes, mówi Orbán. 

Przyjrzyjmy się teraz danym ilustrującym sukces węgierskiej gospodarki. W kampanii wyborczej Fidesz chwalił się wzrostem 2,7% PKB. Liczba jest prawdziwa, ale dotyczy tylko 4 kwartału 2013 w odniesieniu do analogicznego momentu w wyjątkowo kiepskim 2012. Wynik ten w dużej mierze odzwierciedla znaczny skok produkcji rolnej w 4 kwartale 2013 w porównaniu do złych wyników z 2012. De facto, Węgry powróciły do poziomu z ... 4 kwartału 2011. Ktoś powie: żaden dramat. Fakt. Ale też żaden sukces dowodzący spektakularnych osiągnięć.

Wbrew pozorom, na rynku pracy nie nastąpiła żadna strukturalna zmiana, pozwalająca wierzyć, że sytuacja w dłuższym okresie może się poprawić. Jak to więc możliwe, że poprawiły się liczby? Orbán w roku poprzedzającym wybory postanowił skorzystać z rad dobrego, starego Keynesa: państwo dwukrotnie zwiększyło zatrudnienie przy robotach publicznych. Ale bezrobocie w sektorze prywatnym nie spadło. Gdyby nie działania ad hoc, bezrobocie wynosiłoby dziś 11%. Znowu: co w tym złego? Przecież to dobrze, że ludzie znaleźli pracę, bo problemem, poza poziomem bezrobocia, jest też zbyt długi czas pozostawania bez pracy. Jasne. Tylko, że trudno w związku z tym uważać liczby cytowane przez Fidesz za dowód na to, że dzięki polityce Orbána sytuacja się poprawia. Nie poprawia się, niezbędnych reform jak nie było, tak nie ma.

Zerowa inflacja, na tle deflacji w wielu państwach UE, uważanej za problem raczej niż za pozytywny trend, też nie jest niczym niezwykłym. Na Węgrzech jest wynikiem cięć cen regulowanych przez rząd. Dlatego, choć "zerowa inflacja" fajnie brzmi w okresie wyborów, lepiej podać prawdziwe liczby. Wedle Komisji Europejskiej inflacja wyniesie 1,4 % w 2014, powinna osiągnąć cel 3% zakładany przez bank centralny w 2015. Dług publiczny rzeczywiście udało się Orbánowi obniżyć aż o 7% PKB. Był to jednak efekt jednorazowego manewru podobnego do tego, który w Polsce zastosował Rostowski: zniesiono obowiązkowe składki do prywatnych funduszy emerytalnych. W rzeczywistości, zadłużenie rządowe pozostaje na niezmienionym od 2009 roku poziomie 80%. Sporo. Zadłużenie przedsiębiorstw, i gospodarstw domowych też jest bardzo niepokojące.

Ten stan rzeczy ilustruje bardzo kiepskie perspektywy wzrostu węgierskiej gospodarki. Obraz pogarsza dodatkowo nieprzychylna firmom polityka rządu. Podobnie jak w Polsce, konkurencyjność i innowacyjność gospodarki jest uzależniona od inwestycji sektora prywatnego w gospodarkę. Chwilowa poprawa poziomu inwestycji (5,9% w 2013 po czterech latach spadku o - w sumie - 26%) jest wynikiem przyśpieszonej absorpcji funduszy unijnych i wsparciem kredytowania firm przez banki sfinansowanym z państwowego budżetu. Samo w sobie nie jest to złe. Po raz kolejny jednak ilustruje tymczasową, można powiedzieć "przedwyborczą" poprawę statystyk przy jednoczesnym braku reform strukturalnych zapowiadających stały wzrost i poprawę konkurencyjności.

Poziom inwestycji zagranicznych i konkurencyjność gospodarki wciąż spadają. Jest to wynik obiciążeń podatkowych nałożonych na zagraniczne firmy oskarżane o to, że wyworzą zysk za granicę. Ile wywiozą, to wywiozą, ale spora część zysku wytworzonego na Węgrzech na Węgrzech zostaje, wbrew populistycznej retoryce Fideszu sugerującej, że odbywa się grabież Węgrów przez obcych. Obránowi udało się jedno: nie ma już czego "grabić". Inwestycje niemieckich film samochodowych ( Audi, Mercedes) nie wystarczą, to kwiatek do kożucha. Utrzymane dzięki ulgom służą głównie podparciu retoryki: patrzcie, to nieprawda, że wszyscy wyjechali. Rafał Hirsh cytował niedawno na swoim blogu indeks MSCI. Podczas, gdy indeks dla Europy wzrósł o 0,9%, powyżej średniej światowej (0,7), giełda w Budapeszcie odnotowała od początku roku spadek o 18,1%. Gorsza (najgorsza na świecie) była tylko giełda rosyjska (-23,6%).

Dlaczego Węgrzy dają się nabijać w butelkę

Międzynarodowi obserwatorzy, którzy w ramach misji OBWE analizowali przebieg wyborów, sformułowali dość krytyczne konkluzje. Zauważyli między innymi, że dostęp ppozycji do mediów był ograniczony. Można więc uznać, że Węgrzy zagłosowali tak, jak zagłosowali, bo dali się zwieść propagandzie Orbána, a wolna prasa nie mogła dostarczyć im innych informacji, bo wcale nie jest taka wolna. Być może.

Jest jednak i inna przyczyna. Jest nią nostalgia za gulaszową demokracją, którą mieli za Kádára, w czasach socjalistycznej republiki. Orbàn już dawno pożegnał się z mitem zachodniej demokracji i wolności, który był motorem jego działania na samym początku, jeszcze za poprzedniego ustroju. W pewnym momencie zrozumiał, że to, co naprawdę jest jego celem to zdobycie władzy. A potem jej utrzymanie. Żeby tak się stało, trzeba było dać Węgrom to, czego oczekują: zaspokoić ich potrzebę poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, którą cieszyli się za Kádára.

Do podobnego wniosku doszli socjaliści, którym raz udało się Orbàna od władzy odsunać. Podobnie jak on, nie uniknęli populizmu. Tyle, że nie mieli w swych szeregach przywódcy z finezją, determinacją, charyzmą i inteligencją Orbána. Nie wpadli też na to, że można wyborców przyciągnąć gadką o Wielkich Węgrach i o narodowej tragedii jaką  był traktat z Trianon. Żeby utrzymać władzę, "kłamali rano, kłamali wieczorem" jak powiedział premier Ferenc Gyurcsány. Się nagrało. Puścili w radio. To był koniec socjalistów i triumfalny powrót Orbána do władzy. To pamiętne wyznanie padło jednak w specyficznym momencie: kiedy dalej kłamać już nie było można, kiedy trzeba było zacząć bolesne reformy. Orbán jest dziś na podobnym etapie: trzeba by przestać kłamać i zacząć naprawdę reformować gospodarkę, zwiększyć jej konkurencyjność, odzyskać zaufanie inwestorów. Ale nic takiego się nie zapowiada. Kolejne wyborcze zwycięstwo, choć mniejsze niż poprzednim razem, gwarantuje konstytucyjną więlszość ⅔ głosów w Parlamencie. Orbán wygrał w cuglach, bez zaskoczenia. Czemu miałby zmieniać politykę, skoro ta, najwyraźniej, się Węgrom podoba?

Opozycja bez szans

Sytuacja oponentów Viktora Orbána jest trudna. Ci, którzy - wbrew sondażom i głosowi ulicy - łudzili się, że Węgrzy nie mogą przecież akceptować bez końca kadaryzacji węgierskiej demokracji realizowanej przez Orbána, znowu wyszli na naiwniaków. Węgrzy akceptują. Ci, którzy liczyli, że Węgrzy dostrzegą zagrożenie jakie polityka Fideszu niesie dla gospodarki, przeliczyli się. Jeszcze nie teraz. Co najważniejsze, wszyscy oni mają ten sam problem: nie są jednolitą, zorganizowaną siłą która mogłaby dla Orbàna stanowić równowagę; nie mają charyzmatycznego lidera, który przekonałby Węgrów, że są wiarygodną alternatywą dla Fideszu.

Mam jednak dla nich dobrą wiadomość: za następne cztery lata ludzie poczują już skutki gospodarczych eksperymentów Orbána na tyle wyraźnie, że odsuną go od władzy. Wtedy opozycja wygra wybory, a Węgrzy znowu będą oczekiwać od nowego rządu, że przywróci małą, kadarowską stabilizację. Niestety, mam też i złą wiadomość: odzyskanie zaufania inwestorów zagranicznych będzie wymagało czasu, wzmocnienie fundamentów gospodarczych nie obędzie się bez bolesnych reform. Na węgierskiej scenie politycznej musiałby się pojawić ktoś, kto by Węgrów przekonał do jednego i drugiego: wymógłby cierpliwość, skłonił do wyrzeczeń. Na razie nikogo takiego nie ma. Poza Orbánem. Dlatego, nawet jeżeli w kolejnych wyborach będzie musiał oddać władzę, to w następnych znowu powróci jako zwycięzca.



2014-04-04

Solidarnie przeciw migracjom polskiego hydraulika

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że odkąd Jarosław Gowin dołączył do PJN, partyjka Pawła Kowala całkowicie już stoczyła się w otchłań populizmu. 

Parę dni temu usłyszeliśmy od lidera tego wyborczego sojuszu, że jako Polacy kupować powinniśmy tylko polskie towary. Jeśli w innych krajach przyjmą podobną logikę, to nawet nie będzie alternatywy, bo skoro nikt naszych towarów nie kupi, będziemy to musieli zrobić sami. Taka wizja handlu i rynku. Dziś bojownicy z PRJG jeżdżą po Warszawie londyńskim autobusem z demobilu, by zaprotestować przeciw wyjazdom Polaków na saksy. Z rozbawieniem obserwuję jak dołączyli do przeciwników tak zwanego "socjalnego dumpingu". Do tych co, jak Francuzi w 2005, namawiają "polskiego hydraulika", żeby pozostał u siebie i nigdzie nie jeździł.

Przypomnijmy, że sprzeciw wobec "socjalnego dumpingu" jednoczy lewicowych i prawicowych przeciwników wolnego rynku (a nawet rynku w ogóle) i zwolenników "patriotyzmu gospodarczego" w najbobogatszych krajach UE: Francuzów, Holendrów, Belgów, Duńczyków. Ostatnio też Brytyjczyków, którzy protestują przeciw obecności u siebie pacowników ze "wschodu". Symbol czerwonego, londyńskiego piętrusa, którym Paweł Kowal jeździ po Warszawie, staje się w tym kontekście bardzo czytelny.

Oczywiście, znam retorykę PRJG: chodzi o to, żeby Polacy nie byli "zmuszeni" do pracy za granicą, żeby mogli pracować w kraju. A nie mogą! Przez kogo? No przez PO przecież, to jasne, bo wcześniej mogli i poźniej też będą mogli. Co tak naprawdę "zmusza" Polaków do wyjazdu na saksy? Albo do opuszczenia kraju na stałe? Pewnie to samo, co wszystkich obywateli krajów biedniejszych, którzy szukają wyższej płacy i lepszego życia w krajach bogatszych. A z unijnym paszportem w kieszeni przychodzi im to łatwiej niż tym, którzy go nie posiadają. Unijne obywatelstwo gwarantuje bowiem swobodę przemieszczania wewnątrz Unii: studentom, pracownikom, turystom. To jedna z czterech, konstytucyjnych wolności obywatela UE. To również jedno z narzędzi wyrównywania poziomów życia w państwach członkowskich i zarządzania rynkiem pracy, przeciwdziałania bezrobociu. Populistyczna krytyka tego stanu rzeczy jest paliwem wyborczym Nigela Farage'a w Wielkiej Brytanii czy Marine Le Pen z Frontu Narodowego albo Jean-Luca Mélanchon z Partii Lewicy we Francji. Wszyscy oni są przeciwni obecności wschodnich biedaków na swoim rynku pracy, nawet na podstawie unijnych przepisów o delegowaniu pracowników. Więc owszem, retoryka jest inna we wszystkich tych przypadkach, włączając wyborczą gadkę gowinowo-kowalową, ale wspólny mianownik ten sam: sprzeciw wobec socjalnego "dumpingu", gospodarczy "patriotyzm", antyunijny suwerenizm.

Zgodnie z wyznawanym przez siebie poglądem na mobilność siły roboczej Paweł Kowal powinien pozostać w rodzinnym Rzeszowie i tam walczyć z niesprawiedliwością, która "zmusza" Rzeszowian do stołecznej emigracji. A populistycznych przyjaciół z Londynu powinien przekonać do przejażdżki po mieście hiszpańskim autobusem, bo ponad 390 tysięcy Brytyjczyków mieszka w Hiszpanii. Kto ich zmusił? Pewnie, że nie wszyscy wyjechali za chlebem, ale wielu pracuje w innych krajach UE. Niemało też, bo 46 tysięcy, poszukuje pracy poza krajem i tam pobiera zasiłek dla bezrobotnych. I nie ma w tym nic złego: wspólny unijny rynek towarów, usług i kapitału jest też rynkiem pracy. Wciąż za mało a nie za bardzo wspólnym. Jego rozwojowi służy zwiększenie wymiany i przepływu, a nie tworzenie protekcjonistycznych barier prawnych lub ideologicznych. Takich jak nawoływanie do "gospodarczego" patriotyzmu, do unarodowienia rynku. To niebezpieczny anachronizm. Testowany przez lata w Albanii. Bez powodzenia. Ale w jednym z Pawłem Kowalem trzeba się zgodzić: ludzie w Polsce powinni być bogatsi, powinni żyć lepiej, Polska powinna być dostatniejsza. Który z wyborców się z tym nie zgodzi?



Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...