2014-07-28

Posiadanie własnego zdania jest przereklamowane

Jan Tomaszewski, 2005 (fot.: Cezary Piwowarski)
Jan Tomaszewski, 2005 (fot.: Cezary Piwowarski)
Jan Tomaszewski, po odejściu z PiS, błysnął bon motem: "Mam swoje zdanie, z którym niestety się zgadzam." Spełnia warunek tweeterowej lakoniczności, ale nowe nie jest.

O Fraciszku Smudzie, ówczesnym selekcjonerze polskiej reprezentacji, były bramkarz olimpijskiej reprezentacji powiedział, że to jedyny człowiek w Polsce, który ma swoje zdanie, ale się z nim nie zgadza. Tomaszewski do PiS przystąpił w nadziei, że jego zdanie zostanie politycznie docenione i wykorzystane. Minęło trochę czasu, zanim się przekonał, że posiadanie własnego zdania nie jest tam poszukiwanym kapitałem. A wręcz przeciwnie.

Nie tylko PiS

To zresztą częsty problem w partiach politycznych, których lider - jak Jarosław Kaczyński w PiS - jest przedmiotem kultu: jeśli już któryś z członków ma swoje własne zdanie, co nie jest dobrze widziane, to nie może się z nim zgadzać. Po co własne, jak jest Prezesa? A kiedy z partii na znak protestu odejdzie, to jego zdanie nikogo już nie obchodzi. Tomaszewski odszedł z PiS jak Gowin z PO. Schetyna został. Ziobro chce wrócić. We wszystkich tych przypadkach posiadanie własnego zdania jest balastem, przeszkodą w negocjacjach. Tylko naiwni wierzą, że to droga do sukcesu w polityce. Bo własne zdanie to kapitał w polskiej polityce przewartościowany. Jego deflacja jest groźna dla organizacyjnej stabilizacji. Partyjna dewocja, rytuał i cześć oddawana guru są tej stabilizacji gwarancjami.

Zdanie własne, ale ciasne
Można się oburzać na skostaniałość partyjnych establismentów. Mówić, że deficyt demokratyczny w polskim (i nie tylko) życiu publicznym to nic innego jak deficyt własnego zdania i wierności własnym poglądom. Ale popatrzmy na te poglądy, zdania i opinie: rzadko jest czego bronić, rzadko warto coś zacytować. Weźmy takiego Tomaszewskiego. Od dawna ma własne zdanie, zawsze negatywne i dosadne, na temat polskiego futbolu i jego protagonistów: Grzegorza Laty (prostak), Zbigniewa Bońka (on komisarzem w PZPN? to tak jakby Rywin przewodniczył komisji ds. afery Rywina), Leo Beenhakkera (trzeba Holendra wypierzyć), Jerzego Drzewieckiego (niech się powiesi), Franciszka Smudy (nie zwalniać go, tylko wypier...), Damiena Perquise'a (śmieć futbolowy).

Tomaszewski, odkąd wkroczył do polityki, komentował już nie tylko sport i poczynania swych byłych lub obecnych kolegów piłkarzy. Zgrabnie łączył jedno z drugim. Zabłysnął na przykład opinią, że Polsce powierzono organizację Euro 2012, bo... prezydent Lech Kaczyński pojechał do Cardiff na ogłoszenie decyzji UEFA. Dziś, odchodząc z PiS, głosi, że jego - do niedawna - partia, przegrała wybory z powodu złej strategii w sprawie budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego w Łodzi. O jego uwagach na temat strącenia malezyjskiego samolotu, które bezpośrednio poprzedziły rozwód z PiS , nawet już nie wspominam. Aż dziw, że tak oczywiste oczywistości umykają uwadze innych analityków. PiS chyba jeszcze nie wie jak bystrego obserwatora i stratega politycznego traci.

A może wie? Byli partyjni koledzy wyrażają się dziś na temat dezercji Tomaszewskiego niemal równie elegancko i sympatycznie jak on sam, gdy mówi o kolegach sportowcach i o sportowych działaczach. Wygląda na to, że żegnają go bez żalu, wiedzą, że nie jest nie do zastąpienia. Może uwierzyli w jedno ze znanych powiedzeń Tomaszewskiego,,wielbiciela słowa "burdel": "żeby burdel zaczął funkcjonować, nie maluje się ścian, tylko wymienia panienki". A sam Tomaszewski po raz kolejny w swojej karierze sportowca i polityka będzie mógł powtórzyć: "wstydzę się, że kiedyś grałem w koszulce z białym orłem". I z trzyliterowym skrótem.





2014-07-26

Polskę skazano w Strasburgu za sprzeniewierzenie się europejskim standardom

Opinia Leszka Millera, że wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie tajnych więzień CIA na terenie Polski jest niemoralny, jest… niemoralna. Podobnie jak kłamliwy jest przekaz, że strasburski Trybunał przedkłada racje terrorystów nad racje Polski. Przedmiotem procesu nie był terroryzm. Polska nie miała racji. A przekonanie, że wszystko da się wytłumaczyć racją stanu, jest przejawem tępego, anachronicznego machiawelizmu. Przynajmniej w tej części świata.


Bezpieczeństwo czy prawa człowieka: fałszywy dylemat

Dylematy: walczyć z terroryzmem czy przestrzegać zasad państwa prawa, dbać o bezpieczeństwo czy o prawa człowieka, są fałszywe. Ale Leszka Millera, politycznie odpowiedzialnego za funkcjonowanie tajnych więzień CIA w Polsce, nie podejrzewam o fałsz. Jest szczery. Jako pragmatyk, przeflancował się bez trudu z peerelowskiego "socjalizmu" na "demokrację", bo przecież demokracja, tak jak socjalizm, to tylko system, mechanizm, a nie kanon zasad i wartości. Dla człowieka aparatu, jakim Leszek Miller był i pozostał, nie ma to znaczenia innego niż funkcjonalne. Autorytarna koncepcja "racji stanu" sprzeczna z ideą państwa prawnego, nieliczenie się z prawami człowieka, postawienie praw społeczeństwa - rozumianego jako wypełniacz państwowej struktury a nie demokratyczny suweren – ponad prawami jednostki, nacjonalizm – nie stanowią ilustracji złej przemiany Leszka Millera. Przeciwnie: ilustrują stałość światopoglądu człowieka, który w PRL się ukształtował, który PRL współtworzył, i który nigdy z PRL nie wyszedł.

Dylematy: walczyć z terroryzmem czy przestrzegać zasad państwa prawa, dbać o bezpieczeństwo czy o prawa człowieka, są fałszywe. Powoływanie się na przykłady Stanów Zjednoczonych, Francji czy Wielkiej Brytanii, których państwowy genotyp zdominowany jest przez gen imperialnej potęgi jest niemądre z dwóch przynajmniej powodów.

Europejski wybór: bądźmy konsekwentni

Otóż, po pierwsze, współczesna Polska nigdy nie była imperialną potęgą, o uczynieniu Polski potęgą, kolonialną na przykład (belgijska inspiracja), co najwyżej marzono. Trudno więc mówić o instynktownym postrzeganiu polskiej "racji stanu" na sposób dziewiętnastowieczny: tożsamość polityczna państwa, w którym żyjemy, ma wciąż płytkie korzenie, ale uwolnieni z autorytaryzmu komunistycznego postanowiliśmy zbudować państwo demokratyczne, oparte na zasadach prawa, szanujące prawa człowieka i wolności uważane dziś za fundamentalne, państwo nowoczesne przynależące do post-imperialnej wspólnoty państw, kierujące się w polityce międzynarodowej zasadą multilateralizmu.

Tylko wybór takiego państwowego modelu mógł z nas uczynić najpierw kandydata a potem członka Unii Europejskiej, w której taki ustrój uważany jest za "europejski". I tego należy się trzymać. I dlatego, jeśli chcemy by korzenie naszej współczesnej państwowej tożsamością sięgnęły głębiej, naszym punktem odniesienia powinny być nie Francja, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone, ale małe lub średnie państwa europejskie, które te właśnie wartości stawiają najwyżej. Czy ktoś może sobie wyobrazić więzienia CIA albo podobne twory w Danii, Finlandii albo Szwecji?

Obciążenie PRL-em

Po drugie, nawet Stany Zjednoczone, którym skłonni jesteśmy wybaczać praktykowanie zasady racji stanu właściwe hegemonicznym mocarstwom, nie mogły więzień CIA zbudować u siebie. Właśnie z szacunku dla państwa prawa i praw człowieka. Amerykanie postanowili problem wyeksportować. Hipokryzja, cynizm – bez wątpienia te określenia pasują do amerykańskiej postawy jak znalazł. Ale zasad państwa prawa nie naruszyli u siebie. Obozy, więzienia, tajne sale tortur otworzyli tam, gdzie świadomość tego, czym jest konstytucja, czym są prawa człowieka i obywatelskie wolności jest niedorozwinięta. W Polsce niedorozwój nie jest powszechny, świadomość wzrasta, ale nie u wszystkich. Leszek Miller jest na tę ewolucję oporny. Jego ideowy atawizm jest nieuleczalny: jak u ludzi, którzy się rodzą z ogonem albo pokryci sierścią. A to on był wtedy u władzy. I to on idzie dzisiaj w zaparte. Tyle razy oskarżany o cynizm, w tej sprawie nie jest cyniczny. Bo naprawdę nie rozumie. Pewnie też nie rozumie dlaczego Wielka Brytania amerykańskiej prośby o pomoc nie mogła zaakceptować, ale mogła Rumunia. Kwestia politycznej tożsamości państwa.

Po części chodzi też o to, że są kraje, które są klientami i takie, które mają klientów. Dla niektórych ludzi z aparatu b. PZPR Polska nie będąca klientem mocarstwa jest nie do pomyślenia. Był ZSRR, teraz niech będzie Waszyngton. Podobnie jak dla wielu ludzi, którzy do końca życia odżegnywać się będą od pezetpeerowskiej spuścizny i żałować, że nowa Polska zrodziła się z Okrągłego Stołu i negocjowanych, półwolnych wyborów, a nie z szubienic z dyndającymi na nich "komuchami". Oni też nie mogą pojąć, że Polska może być pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej nie będąc ani wasalem mitycznej Brukseli, ani jej klientem. Bo podobnie jak Miller do szpiku kości i najmniejszego neuronu w mózgu przesiąknięci są PRL. Miał rację Czesław Miłosz, gdy pisał w Traktacie Moralnym, że ONR-u jest spadkobiercą Partia.

Polityczna tożsamość państwa i społeczeństwa: ciągle w budowie

To, czy państwo zachowa się tak, jak w tym przypadku zachowała się Wielka Brytania, czy raczej pójdzie drogą Polski i Rumunii, nie jest oczywiste. W dłuższej perspektywie zależy od wyborów dokonywanych przez obywateli. A w każdej - i krótszej dłuższej perspektywie - od decyzji rządzących. Postawa Millera jest dla mnie nie do obrony. Ale podjęte decyzje nie czynią z niego wyjątku. To, jaką strategię wobec Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i specjalnej komisji Parlamentu Europejskiego obierały kolejne polskie rządy jest objawem zarówno horrendalnej głupoty jak i porażającej pogardy dla prawa i europejskich wartości. Józef Pinior, który od samego początku miał w tej sprawie rację, przestrzegał, że sprawa nie może zakończyć się przed Trybunałem inaczej, niż się zakończyła. Polscy decydenci, ponoć w imię obronny polskiej czci, stanęli w Strasburgu murem po stronie Leszka Millera. Dobry wizerunek Polski obroniliby przyjmując postawę przeciwną. Nie potrafili tego zrobić ani z szacunku dla wartości ani kierując się pragmatyzm.

Nieświadomość i zadufanie, bardziej naiwność niż cynizm doprowadziły do złego rozwiązania dla Polski. Złego nie dlatego, że wyrok jest jaki jest, tylko dlatego, że – choć może się mylę – odpowiedzialni za zgubną strategię nie bardzo rozumieją, gdzie popełnili błąd ani o co chodzi. Kiedy się nie jest strategiem, lepiej nie planować strategii, w takich przypadkach jak ten lepiej ograniczyć się do wartości i zasad. Ale trzeba w nie uwierzyć. Wyrok w sprawie polskich sal tortur, wynajmowanych za pieniądze służbom wywiadowczym obcego państwa kosztuje więcej niż odszkodowanie dla dwóch ludzi. To, że polskie władze nie potrafiły w tej sprawie zachować się uczciwie wobec własnych obywateli i stanąć po stronie europejskich wartości a nie zasad PRL źle rokuje budowaniu tożsamości politycznej państwa i społeczeństwa. Numerowanie rzeczpospolitych: RP III, RP IV, niczego tu nie zmieni. Tu chodzi o silne fundamenty i przestrzeganie zasad.


Z terroryzmem można walczyć w poszanowaniu państwa prawa. Posądzonych można sądzić w poszanowaniu praw jednostki, osądzonych - traktować po ludzku. Znalezienie sposobu na zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa bez przyzwolenia na pogwałcenie praw obywateli, to nie jest mission impossible, to nie kwadratura koła, to zadanie każdej władzy w każdym demokratycznym państwie.

2014-07-22

Jeśli nie zasady, jeśli nie odwaga, to przynajmniej komunikacja, głupcze!

Radek Sikorski i Catherine Ashton na Radzie szefów 
dyplomacji 22/07/2014
Decyzję o wprowadzeniu tak zwanej trzeciej fazy sankcji przeciw Rosji muszą podjąć jednomyślnie szefowie 28 rządów Unii Europejskiej. Dlatego nikt, kto zna reguły gry, nie mógł liczyć, że takie postanowienie zwieńczy dzisiejsze posiedzenie unijnych ministrów spraw zagranicznych: nie ten poziom, nie te kompetencje. Ale po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu pasażerskiego oczekiwanie jasnego sygnału i determinacji ze strony przedstawicieli państw UE jest jak najbardziej uzasadnione. Takiego sygnału dziś zabrakło.

Cierpliwość i rozwaga czy bezczynność i niezborność?

Nie wiem, czy ma to zasadniczy wpływ na postawę Putina i popieranych przez niego rosyjskich separatystów na Ukrainie. Ale na pewno ma wpływ na postrzeganie Unii przez opinię publiczną. Jest to wpływ negatywny nie tylko na tę część opinii publicznej, która domaga się twardszej postawy wobec Rosji, ale również na obywateli przeciwnych sankcjom, tych do których najbardziej przemawia retoryka wstrzemięźliwości stosowana przez przeciwników antymoskiewskich sankcji. Bo w obu przypadkach ludzie widzą niezdolność unijnych rządów do znalezienia wspólnego stanowiska nawet w sytuacji krytycznej, wymagającej stanowczej reakcji. W obu przypadkach cierpliwość i rozwaga, które najczęściej okazują się zaletami, są postrzegane jak bezczynność i niezborność, a to nie są cechy pozytywne.

Mistrale, City i brylanty

Uwaga wszystkich skupiona jest na Francji. Jeden z dwóch francuskich lotniskowców jest praktycznie gotowy, Rosjanie za niego zapłacili i na jesieni powinni go otrzymać. Drugi ma być ukończony i przekazany Rosjanom w przyszłym roku. Ogłoszenie unijnego embarga na broń, które objęłoby już istniejące i znajdujące się w fazie finalizacji zamówienia oznacza dla Francji zerwanie kontraktu, zwrot ponad miliarda euro (bo tyle kosztuje Mistral), oraz procesy o odsetki i odszkodowanie, które bez wątpienia Moskwa by Paryżowi wytoczyła. Walczącej z deficytem finansów publicznych Francji - słyszymy w Paryżu - nie stać na takie wydatki. Tym bardziej, że i tak nie wpłynie to na postawę Putina. Sprzedaż broni Rosjanom to bardzo spektakularny przypadek, kosztowny, wymagający natychmiastowego wyłożenia na stół żywej gotówki. Ale Włosi, Hiszpanie czy Portugalczycy (cała trójka w w bardzo trudnej sytuacji gospodarczej) i Niemcy (ze swoim enerogożernym przemysłem) też się do sankcji nie palą, bo oznaczają one niechybnie wzrost cen energii.

Tego samego boją się Łotysze, których zbyt pochopnie wymieniamy jednym tchem z innymi Bałtami. Rządy Estonii i Litwy zajmują takie samo stanowisko jak Polska, ale jest to stanowisko polityczne, nie wszyscy obywatele tych krajów gotowi są na poniesienie kosztów sankcji. Grecy i Bułgarzy są tradycyjnie prorosyjscy, tu polityczna postawa i geopolityczna tradycja współgrają z interesami gospodarczymi. Mała Belgia z przyczyn oczywistych solidaryzuje się z Holendrami (których zestrzelenie samolotu przez proputinowskich terrorystów dotknęło w największym stopniu) i tłumi swą niechęć do gospodarczej wojny z Rosją, ale wyzbyć się jej nie jest w stanie: belgijska gospodarka co prawda stoi na małych i średnich przedsiębiorstwach, ale jej głównym towarem eksportowym i kluczowym źródłem budżetowych przychodów są brylanty. W Antwerpii jubilerzy boją się masowych bankructw, bo bogaci Rosjanie to ich główni klienci. Wielka Brytania wzywa do ostrych sankcji, owszem, ale - gdyby miało faktycznie do nich dojść - czy jest gotowa do zmiany swego dotychczasowego stanowiska, wedle którego za sankcje mają płacić wszyscy, tylko nie londyńskie City?

Patrzą na was!

Nie po to rzucam przykładami, by usprawiedliwiać jednych lub drugich. Litewska prezydent, Dalia Grybauskaitė, ma rację mówiąc o "mistralizacji" unijnej polityki. Mistralizacja oznacza przedkładanie krótkotrwałych interesów gospodarczych ponad wartości, kasy - ponad przyzwoitość. Ale powiedzmy sobie szczerze: ile razy w ciągu roku, postawieni w obliczu konfliktów międzynarodowych, ludzkich tragedii, kryzysów, głodu i przemocy wybieramy przyzwoitość i wartości, a nie kasę i gospodarcze interesy? Czekam na przykłady. Nie, to nie jest pytanie retoryczne, bo przykłady pewnie się znajdą, i pewnie łatwiej o nie w Europie niż gdzie indziej. Przekonani o tym zwolennicy integracji europejskiej lubią mówić o europejskim "kantyzmie", przeciwstawionym cynicznemu i bezdusznemu "heglizmowi" (wkładam słowa w cudzysłów, żeby było jasne, że odnoszę się do stereotypów, nie do filozofii). Mają rację, bo bez odwołania do przyzwoitości i wartości integracja europejska przestaje być ideą, staje się techniką, traci sens.

Nawet jeżeli liderzy unijnych państw narodowych uważają się bardziej za strażników krajowego przychodu niż europejskiej przyzwoitości, własnej wygody niż zbiorowej odwagi, wstrzemięźliwości niż wartości to niech jednak mają na uwadze, że są autorami europejskiej narracji. Słuchają ich i oceniają obywatele UE, obywatele Ukrainy, którzy niedawno jeszcze manifestowali z europejskimi flagami w dłoniach, i inni ludzie w świecie. Skoro nie w imię moralności, wartości, przyzwoitości, to przynajmniej mając na względzie wymogi komunikacji niech zajmą wreszcie stanowisko pozostające w zgodzie z ideą integracji europejskiej.
Jeśli nie mają ambicji siły ani potrzeby ducha, niech chociaż pomyślą o europejskiej soft power.

Ani putinizm ani "mistralizacja"

Nie chodzi nawet o skuteczność. Wbrew tym wszystkim, których usatysfakcjonowałaby jedynie szarża husarii równająca Rosję z ziemią, dotychczasowe sankcje przynoszą efekty. Oczywiście naloty dywanowe są bardziej spektakularne niż precyzyjne uderzenia, ale - choć bardziej mordercze - niekoniecznie bardziej skuteczne. Obecne sankcje uderzają Rosję naprawdę tam, gdzie boli. Otoczenie Putina o tym wie. On sam o tym wie. Nie jest pewne, czy otwarta wojna gospodarcza, obejmująca wszystkie sektory gospodarki, a nie tylko wybrane podmioty (osoby i przedsiębiorstwa) przyniesie lepsze efekty. Ale - jak mawiał Antoni Słonimski - gdy nie wiesz jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie. Ani "mistralizacja", nowa odmiana monachijskiej kapitulacji, ani anachroniczna imperialna postawa Putina nie są, a przynajmniej nie powinny być, europejskim sposobem kształtowania rzeczywistości.

Eurosceptycy bronią idei federacji europejskiej

Ambasador Holandii zapowiedział dziś, że w ciągu kilku najbliższych dni państwa Unii podejmą decyzję co do dalszych kroków. Dał jasno do zrozumienia, że tych kilka dni to ultimatum. Oby nie były to czcze słowa. I oby dzisiejsze doświadczenia posłużyły za lekcję apologetom i krytykom Unii: jeżeli chcemy, by Unia jako taka mogła działać na scenie międzynarodowej i wewnętrznej szybko i zdecydowanie, to nie może być konfederacją 28 rynków, musi być polityczną federacją państw. To niepojęte, że najzajadlejsi przeciwnicy integracji europejskiej nie rozumieją, że ich krytyka unijnej nieskuteczności jest de facto wezwaniem do budowy federacji.

2014-07-17

Dam pracę kobiecie lewicowo wrażliwej

Wczorajszy szczyt UE zakończył się gigantycznym patem jeśli chodzi o obsadę najważniejszych stanowisk w unijnych instytucjach. Ku ogólnemu zaskoczeniu obecny przewodniczący Rady Herman Van Rompuy już w pierwszych słowach oznajmił zebranym szefom państw i rządów, że sprawa jest zbyt skomplikowana, by można było już teraz cokolwiek zdecydować. "Nie mógł Pan tego powiedzieć wczoraj, zanim tu niepotrzebnie przyjechaliśmy?" - zapytał włoski premier Renzi.

Czy rzeczywiście szczyt był niepotrzebny? Dyskusja dotycząca szefa unijnej dyplomacji, następcy baronowej Ashton, i przewodniczącego Rady, któremu pałeczkę ma przekazać Van Rompuy, była całkowicie jałowa. Wbrew temu, co można było wyczytać w mediach społecznościowych i usłyszeć od komentujących "na żywo" dziennikarzy, nie rozmawiano o nazwiskach. Ani o krok nie przybliżyliśmy się do decyzji personalnych, które odłożono na koniec sierpnia. Z tego punktu widzenia Matteo Renzi miał rację.

Juncker spotkał się z Tuskiem. Niewyraźnie widać? Bo taki jest stan rzeczy
Szczyt uzmysłowił jednak jak trudne będzie znalezienie konsensusu. Unaocznił niemożności. Potwierdził, że z warunków, jakie muszą być spełnione przy obsadzie stanowisk, trudno będzie zrezygnować, mimo, że wyglądają dziś na... praktycznie niemożliwe do spełnienia. Nigdy jeszcze kwestia równowagi nie została postawiona tak mocno na ostrzu noża. Wymóg równowagi geograficznej i demograficznej został zapisany w deklaracji nr 6 załączonej do traktatu z Lizbony, co zostało skrupulatnie przypomniane podczas wczorajszego szczytu. Do tego dochodzą jeszcze parytet kobiety-mężczyźni i partyjna równowaga. Jean-Claude Juncker, który od listopada będzie przewodniczył Komisji Europejskiej, opisany wedle tych kryteriów, to mężczyzna, chrześcijański demokrata (EPL) z małego kraju, kraju zachodniego i "starego" członka UE. Kandydatów na kolejne stanowiska należałoby też tak opisać.

Francuski prezydent i niemiecka kanclerz oświadczyli wczoraj, że na czele unijnej dyplomacji powinna stanąć kobieta. I socjalistka. Nic to nowego. Włoszka Federica Mogherini spełnia oba warunki, ale to za mało: jakość tej kandydatury (brak doświadczenia) i stanowisko Mogherini w sprawach międzynarodowych obniżyły jej notowania. Tak, te kryteria, kiedyś oczywiste, dziś mogłyby się zgubić w masie innych formalnych wymogów, ale tak się nie stało. To dobrze. Przeciw kandydaturze Mogherini lobbowała Polska i kraje bałtyckie, bo obawiały się jej prorosyjskiej skłonności. Sam pisałem na Twitterze, że Włoszka odpadła z peletonu, ale nie jest to aż tak jednoznaczne. Przynajmniej z formalnego punktu widzenia, bo przecież nie rozmawiano wczoraj o nazwiskach. Przeciwnicy tej kandydatury przekonują media, na razie skutecznie, że skoro oczywista kandydatka nie została wybrana, to już nie będzie. Ale nie jest to takie pewne. Pewne jest tylko, że negocjacje w tej sprawie będą trwały, a nazwisko Mogherini znajdzie się w propozycjach "pakietowych".

Poszukiwania kandydata (kandydatki), który pokieruje Europejską Służbą Działań Zewnętrznych są też utrudnione z innych powodów. Wśród potencjalnych następców Ashton wymieniano Bułgarkę, Krystalinę Georgijewę, obecną komisarz do spraw współpracy międzynarodowej i pomocy humanitarnej. Ale kandydaturę blokuje skutecznie... bułgarski rząd socjalistycznego premiera Sergeja Staniszewa. Georgijewa ma poparcie prawicowego (EPL) prezydenta Rosena Plewnelijewa, ale to za mało. Kandydatem polskiego rządu jest Radosław Sikorski, ale ta kandydatura ma same wady: mężczyzna, z prawicy, posądzany o zbytnią wojowniczość w stosunku do Rosji. Sikorski jest ceniony w UE jako polityk, ale to tych wad nie równoważy. Jak ktoś w kuluarach zauważył: "nie nadaje się, bo jest z jajami" (dwuznaczność zamierzona, nagrania wypowiedzi brak).

Co do szefa Rady, kandydatów też jest kilku. Tusk (mężczyzna, prawica, średni kraj, "nowy" członek UE) faktycznie dostał propozycję objęcia tego stanowiska, formalnie byłoby to do zaakceptowania, gdyby Włoszka została szefową dyplomacji, czemu Tusk jest przeciwny. Pytanie, czy nie zamieni swego sprzeciwu na negocjacyjny argument i czy w ostatecznym rozrachunku nie zgodzi się na Mogherini. Sam twierdzi, że nie jest posadą Van Rompuya zainteresowany, ale nie jest już tak jednoznaczny w swej odpowiedzi jak parę tygodni temu. Jego kandydatura wydaje się bardziej elementem przetargowym niż prawdopodobnym scenariuszem, ale kto wie. Gdyby Tusk powiedział "tak", w Polsce mogłoby to oznaczać wcześniejsze wybory.

Rozwój wypadków pozornie zwiększa znaczenie przyszłego szefa Komisji Europejskiej w tych rozgrywkach, ale w rzeczywistości stawia go w trudnej sytuacji, bo szef unijnej dyplomacji jest jednocześnie komisarzem i wiceprzewodniczącym Komisji. To, jakie teki dostaną poszczególni komisarze z pozostałych 26 krajów będzie zależało w dużej mierze od obsady tego kluczowego stanowiska opisanego wedle kryteriów partyjnych, demograficznych, geograficznych i płciowych. A nie są to decyzje, które można podjąć z dnia na dzień. Z końcem sierpnia możemy więc spodziewać się ze strony Junckera raczej jakiejś wstępnej propozycji składu Komisji. Kandydaci na komisarzy muszą następnie odpowiedzieć na pytania parlamentarzystów. Przesłuchania w komisjach parlamentarnych mają się zacząć 22 września, ale możliwe, że ten termin trzeba będzie przesunąć. W międzyczasie rozkręci się na dobre karuzela mniej eksponowanych, ale znaczących stanowisk w Radzie, ale przede wszystkim w Komisji. Jak polski rząd poradzi sobie z obsadzeniem Polakami większej niż dotychczas liczby wpływowych funkcji? Zobaczymy.

Poza kwestiami personalnymi, których rozstrzygania nawet nie rozpoczęto, unijny szczyt skupił się na sprawach międzynarodowych. To Ukraina i Bliski Wschód okazały się prawdziwymi tematami brukselskiego spotkania.



Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...