2014-07-28

Posiadanie własnego zdania jest przereklamowane

Jan Tomaszewski, 2005 (fot.: Cezary Piwowarski)
Jan Tomaszewski, 2005 (fot.: Cezary Piwowarski)
Jan Tomaszewski, po odejściu z PiS, błysnął bon motem: "Mam swoje zdanie, z którym niestety się zgadzam." Spełnia warunek tweeterowej lakoniczności, ale nowe nie jest.

O Fraciszku Smudzie, ówczesnym selekcjonerze polskiej reprezentacji, były bramkarz olimpijskiej reprezentacji powiedział, że to jedyny człowiek w Polsce, który ma swoje zdanie, ale się z nim nie zgadza. Tomaszewski do PiS przystąpił w nadziei, że jego zdanie zostanie politycznie docenione i wykorzystane. Minęło trochę czasu, zanim się przekonał, że posiadanie własnego zdania nie jest tam poszukiwanym kapitałem. A wręcz przeciwnie.

Nie tylko PiS

To zresztą częsty problem w partiach politycznych, których lider - jak Jarosław Kaczyński w PiS - jest przedmiotem kultu: jeśli już któryś z członków ma swoje własne zdanie, co nie jest dobrze widziane, to nie może się z nim zgadzać. Po co własne, jak jest Prezesa? A kiedy z partii na znak protestu odejdzie, to jego zdanie nikogo już nie obchodzi. Tomaszewski odszedł z PiS jak Gowin z PO. Schetyna został. Ziobro chce wrócić. We wszystkich tych przypadkach posiadanie własnego zdania jest balastem, przeszkodą w negocjacjach. Tylko naiwni wierzą, że to droga do sukcesu w polityce. Bo własne zdanie to kapitał w polskiej polityce przewartościowany. Jego deflacja jest groźna dla organizacyjnej stabilizacji. Partyjna dewocja, rytuał i cześć oddawana guru są tej stabilizacji gwarancjami.

Zdanie własne, ale ciasne
Można się oburzać na skostaniałość partyjnych establismentów. Mówić, że deficyt demokratyczny w polskim (i nie tylko) życiu publicznym to nic innego jak deficyt własnego zdania i wierności własnym poglądom. Ale popatrzmy na te poglądy, zdania i opinie: rzadko jest czego bronić, rzadko warto coś zacytować. Weźmy takiego Tomaszewskiego. Od dawna ma własne zdanie, zawsze negatywne i dosadne, na temat polskiego futbolu i jego protagonistów: Grzegorza Laty (prostak), Zbigniewa Bońka (on komisarzem w PZPN? to tak jakby Rywin przewodniczył komisji ds. afery Rywina), Leo Beenhakkera (trzeba Holendra wypierzyć), Jerzego Drzewieckiego (niech się powiesi), Franciszka Smudy (nie zwalniać go, tylko wypier...), Damiena Perquise'a (śmieć futbolowy).

Tomaszewski, odkąd wkroczył do polityki, komentował już nie tylko sport i poczynania swych byłych lub obecnych kolegów piłkarzy. Zgrabnie łączył jedno z drugim. Zabłysnął na przykład opinią, że Polsce powierzono organizację Euro 2012, bo... prezydent Lech Kaczyński pojechał do Cardiff na ogłoszenie decyzji UEFA. Dziś, odchodząc z PiS, głosi, że jego - do niedawna - partia, przegrała wybory z powodu złej strategii w sprawie budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego w Łodzi. O jego uwagach na temat strącenia malezyjskiego samolotu, które bezpośrednio poprzedziły rozwód z PiS , nawet już nie wspominam. Aż dziw, że tak oczywiste oczywistości umykają uwadze innych analityków. PiS chyba jeszcze nie wie jak bystrego obserwatora i stratega politycznego traci.

A może wie? Byli partyjni koledzy wyrażają się dziś na temat dezercji Tomaszewskiego niemal równie elegancko i sympatycznie jak on sam, gdy mówi o kolegach sportowcach i o sportowych działaczach. Wygląda na to, że żegnają go bez żalu, wiedzą, że nie jest nie do zastąpienia. Może uwierzyli w jedno ze znanych powiedzeń Tomaszewskiego,,wielbiciela słowa "burdel": "żeby burdel zaczął funkcjonować, nie maluje się ścian, tylko wymienia panienki". A sam Tomaszewski po raz kolejny w swojej karierze sportowca i polityka będzie mógł powtórzyć: "wstydzę się, że kiedyś grałem w koszulce z białym orłem". I z trzyliterowym skrótem.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...