2014-08-06

Księgowanie prawdziwych wartości

W Waszyngtonie jest miejsce pamięci poświęcone weteranom wojny koreańskiej. Monumentalne, jak inne tamtejsze "Memoriały". Wyryto tam w granicie słowa: "Freedom is not free". Oczywiście nas, Polaków, do prawdziwości tego hasła przekonywać nie trzeba. Zwłaszcza teraz, w dniach dorocznej pyskówki o wyższości powstania (warszawskiego) nad niepowstawaniem. 

Wiemy, że ceną wolności zawsze było życie i że żadnej za to rekompensaty spodziewać się od nikogo nie mogliśmy. Owszem, po cichu liczyliśmy na podziw świata i jego przebudzenie, jego cisza i odwrócony wzrok powiększał nasze rozgoryczenie, pogłębiał narodową depresję. Ale i tak było jasne, że nasze zwycięstwa były nie materialne, a moralne, i tym większe im większa była materialna klęska. Co więcej, szczycimy się naszą rozrzutną gotowością do zapłacenia ceny najwyższej nie tylko za swoją, ale i cudzą wolność.

"Europa zajmuje stanowisko, Rosja zajmuje Krym"

Wierni tej zasadzie odważnie i głośno jak nikt nawoływaliśmy świat i Europę do bezkompromisowego i solidarnego zaangażowania po stronie Ukrainy, przeciw rosyjskiemu najeźdźcy. Skoro nie nasze działanie (bo jednak wojsk nie wysłaliśmy, naszej husarii), to przynajmniej chlubna przeszłość i doświadczenie w obronie spraw słusznych i beznadziejnych dawały nam tytuł do potępienia tej Europy, która "zajmuje stanowisko, gdy Rosja zajmuje Krym". Lawa naszej ironii nie zalała Europy chyba tylko dlatego, że zimne i cyniczne serca Europejczyków (z Zachodu) wystudziły ją na twardą skorupę. Zimne serca księgowych, liczykrupów, którzy bali się strat spodowownych sankcajami gospodarczymi: braku utargu za belgijskie diamenty, niemieckie maszyny, francuskie uzbrojenie, brytyjskie operacje giełdowe oraz wzrostu wydatków na rosyjski gaz. Sankcje też zresztą wyśmiewaliśmy, no bo jak sankcjami można odpowiadać na helikoptery i baterie rakiet przeciwlotniczych. Ożeż, tchórze!

Sankcje nie na naszą kieszeń

Tymczasem, dość nagle, okazało się, że tak zwany Zachód (czyli USA i UE, ale bez nas, bo my nie jesteśmy Zachodem, tylko Polską) zdobył się na sankcje wystarczająco dużego kalibru, by w ciągu paru dni dokonały sporych zniszczeń w rosyjskiej gospodarce. Dość nagle okazało się, że czasy się jednak przez ostatnie dekady zmieniły i za cudzą wolność oraz własne wartości można płacić nie tylko krwią. Ale też, no niestety, że tak czy owak płacić trzeba i że nie do końca na wydatek w euro jesteśmy gotowi. Nadal co prawda z wyższością i pogardą drwimy z Francuzów, którym szkoda głupiego miliarda dwustu milionów euro za Mistrale i paru centów na zasiłki dla zwolnionych z pracy stoczniowców w Saint-Nazaire, ale jednocześnie zaczęliśmy liczyć, ile sami stracimy w wyniku rosyjskiego embarga na nasze jabłka. Okazuje się, że za dużo i że nas nie stać. Na razie o tym cicho, ale zaraz się okaże, że straty będą większe, bo obejmą gruszki, ogórki, kapustę, wiśnie, czereśnie i truskawki, a tych - w odróżnieniu od jabłek nie przechowamy, zgniją. Zamrozić? Przechować zamrożone? To też kosztuje.

Jak jest, to brać!

Skoro Unia nałożyła sankcje, to niech nam odda za straty. Z dnia na dzień ten sposób myślenia stał się oczywisty. Ani razu nie słyszałem, ani razu nie czytałem, że polskie liczykrupy skąpią na obronę wolności. Że nam, Polakom, o pieniądze ubiegać się nie wypada. Przeoczyłem gdzieś wzmiankę w prasie? Zła natura ze mnie wychodzi, bo sam teraz jestem ironiczny. Rolnik w Unii Europejskiej to święta krowa. Wszystko, co można było wymyślić, żeby uczynić jego trudne życie bezpieczniejszym, w Unii wymyślono. Dlatego są też zarezerwowane pieniądze na kryzysowe odszkodowania. Tylko 400 milionów euro rocznie, ale jednak. Skoro są, to czemu o odszkodowanie nie wystąpić? Jestem za. Od kryzysu ogórkowego (bakteria coli wywołała panikę na rynku w 2011) mamy w Unii procedury i podstawę prawną do wypłaty rekompensat. To niech wypłacą. W końcu narodowe rozważania i słowiańska solidarność to jedno, a konieczność spłaty kredytu zaciągniętego przez konkretnego sadownika to już co innego. Trzeba mu pomóc.

Unia ma budżet na obronę wartości

To jednak niesamowite, że w ciągu zaledwie paru lat w krew nam weszło, że jak trwoga, to do Unii. Niemcy, przez ostatnie miesiące oskarżani w polskich mediach, nie tylko "patriotycznych", o cynizm i prorosyjskość (dogadała się Angela z Putinem), nałożyli na Rosję sankcje nawet większe, niż unijne państwa członkowskie uzgodniły w Brukseli. Nie słyszałem, żeby zwracali się do kogokolwiek o odszkodowanie z tytułu poniesionych kosztów obrony zasad i wartości. Owszem, wiem, że nie ma unijnej rezerwy kryzysowej obejmującej rynek uzbrojenia, a rolnicza jest. Owszem, słyszałem, że dlatego właśnie Francuzi chcieliby przejęcia kontraktu (czytaj kosztów niezrealizowania umowy) na Mistrale przez NATO. Czym się różni postawa Francuzów od naszej? Tym głównie, że Francuzi - tak jak Włosi, Hiszpanie, Bułgarzy - wcześniej zaczęli liczyć koszty.

Tak, czasy się zmieniły. Dziś sztuka nie polega na tym, że idzie się w bój o wartości nie licząc kosztów, bo krew nie ma ceny, a straty materialne nie mają wartości. Sztuka polega na tym, by umieć koszty oszacować i nie rezygnować z obrony wartości, gdy koszty okażą się wysokie. Być rzeczywiście gotowym do ich poniesienia. Podejście do kryzysu ukraińskiego każe mi wątpić, że w Polsce tę sztukę opanowaliśmy. Jesteśmy gotowi, ale szacowanie wydaje nam się niegodne, bo zwykle osłabia gotowość. Głosimy ex cathedra, że wartości nie mają ceny, ale o odszkodowanie za jabłka z unijnego budżetu wystąpimy do Brukseli, bo jabłka cenę mają. A gdyby Francuzi zaproponowali, że ze sprzedaży Mistrali rezygnują, pod warunkiem, że inne państwa członkowskie sfinansują straty, to dorzucilibyśmy się do interesu? Ciekawe...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...