2014-02-12

Unia nie załatwi Polakom wiz do USA wbrew Polsce

Niezły mętlik z tymi wizami dla Amerykanów. Wszystko za sprawą artykułu w Rzeczpospolitej. Ponoć Unia Europejska grozi Stanom Zjednoczonym sankcjami w odwecie za wizy dla Polaków. Artykuł ujdzie. Tytuł jest idiotycznie tabloidalny. Zapowiada wojnę dyplomatyczną, której nikt nie zamierza wszczynać. Co więcej, mówi o sześciomiesięcznym ultimatum. Polscy politycy natychmiast zareagowali i podzielili się na dwa obozy: tych, co chcą wiz dla Amerykanów i dziwią się, że Polska sama jeszcze ich nie wprowadziła; oraz tych, co wiz dla przyjaciół zza oceanu nie chcą, bo piękący wstyd za nieodwzajemnienie naszej przyjaźni jest już dla nich wystarczająco dotkliwą karą.

Polska sama wiz wprowadzić nie może. Żeby przyjechać do Polski obcokrajowiec spoza UE objęty obowiązkiem wizowym potrzebuje wizy Schengen. Ta wiza pozwala mu się przemieszczać do wszystkich państw, które są - tak jak Polska - członkami strefy Schengen. Procedura wydawania tych wiz jest uregulowana unijnym rozporządzeniem, potocznie zwanym kodeksem wizowym UE. Na mocy unijnych przepisów to Komisja Europejska (dokładniej: komitet ekspertów działający przy Komisji) decyduje, które państwa są objęte obowiązkiem wizowym (to tak zwana "negatywna lista krajów"). USA nie znajdują się na tej liście.

W relacjach międzypaństwowych istnieje dobra zasada wzajemności. Również w dziedzinie wiz: jeżeli ja mogę do ciebie przyjechać bez wizy, to ty do mnie też. Ta dobra zasada stała się w styczniu tego roku przepisem prawa, bo UE znowelizowali swój kodeks wizowy. W wyniku nowelizacji państwa członkowskie mają obowiązek poinformować Komisję Europejską o problemach w stosowaniu zasady wzajemności w ich relacjach z krajami trzecimi. Wcześniej nie musiały się skarżyć (notyfikować). Wiadomo nie od dziś, że państwem trzecim, które zasadę wzajemności ma w nosie są Stany Zjednoczone. Wiadomo też, że obywatele pięciu państw UE, w tym Polska, potrzebują wiz, by udać się do tego kraju, mimo, że Amerykanie mogą się do nich udać bez wizy. Mogą, bo strefa Schengen stoi dla nich otworem.

Nowelizacja unijnego prawa oznacza, że w ciągu dwóch lat od stwierdzenia problemu (w wyniku oficjalnej notyfikacji), Komisja Europejska może podjąć kroki, mające na celu wymuszenie wzajemności wizowej. Ale podjąć kroki, to nie znaczy wprowadzić sankcje. Widzieliśmy na przykładzie ukraińskim, że dla niektórych polityków i dziennikarzy lista narzędzi, którymi dysponuje dyplomacja zaczyna się i kończy na sankcjach. Wiadomo, że nie jest to pogląd rozpowszechniony w Brukseli. Dlatego mówienie o sankcjach wobec USA wydaje się, delikatnie rzecz ujmując, dalece przedwczesne. Komisja nie może jednak czekać bezczynnie przez dwa lata. Co sześć miesięcy musi informować Państwa członkowskie i Parlament Europejski jakie kroki podjęła lub zamierza podjąć, a jeśli nie podjęła, to dlaczego. To z kolei wyjaśnia jak Rzeczpospolita wpadła na pomysł sześciomiesięcznego ultimatum. Interpretacja znowu nieco na wyrost. Bo dopiero po dwóch latach, w 2016, Komisja Europejska będzie musiała coś zrobić.

Teoretycznie jest możliwe, że Komisja niezwłocznie podejmie kroki wobec USA by pomóc polskim, bułgarskim czy rumuńskim obywatelom w podróżowaniu za ocean. Pierwszym elementem retorsji byłoby objęcie obowiązkiem posiadania unijnych wiz Schengen amerykańskich dyplomatów. Nie liczyłbym jednak na pośpiech Komisji. W czasie negocjowanej właśnie umowy o wolnym handlu byłoby to dość niefortunne. Ale nawet zakładając, że Komisja jest zupełnie wolna od takich merkantylnych wątpliwości i że sprawiedliwość i równość liczy się dla niej ponad wszystko, nie łatwo to sobie wyobrazić. Bo też - jak przypuszczam - musiałaby podjąć te kroki wbrew samym zainteresowanym. Polska jest niewątpliwie przekonana, że w pojedynkę, w dwustronnych negocjacjach z USA poradzi sobie lepiej i szybciej niż za pośrednictwem Komisji zmierzającej do pakietowego rozwiązania, obejmującego wszystkie pięć krajów. Bo przecież nasze stosunki z USA są wyjątkowe. Bo Irak i Afganistan. Bo Pułaski i Kościuszko. Bo nasza wspaniała diaspora w końcu! Co ciekawe, podobnie rozumują pozostałe państwa. Stany Zjednoczone przy okazji każdej oficjalnej wizyty potwierdzają w deklaracjach, że to rozumowanie jest słuszne. I z powodzeniem prowadzą bilateralne rozmowy z każdym z tych państw osobno, ostentacyjnie jednocześnie dając do zrozumienia, że wymiaru europejskiego, że jakiegoś tam Schnegen w ogóle nie przyjmują do wi adomości. A wizy jak były tak są.

Czyżby wynikało z tego, że nowelizacja unijnego prawa nie ma znaczenia? Oczywiście, że nie. Znaczenie ma. Ale wbrew prasowym doniesieniom nie oznacza ona europejskich sankcji wobec USA w ciągu najbliższego półrocza. Oznacza natomiast, że jeżeli Polska zechce postawić sprawę na unijnym forum, zdecyduje użyć europejskiej dźwigni do załatwienia problemu, to ma teraz taką prawną możliwość. Pytanie, czy zechce. Bo przecież Pułaski. Kościuszko. Polonia. Bo Afganistan. Irak. I offset na F16.



2014-02-11

Proste europejskie wybory


Zmniejszyć Unię, zwiększyć Polskę


W Polsce słychać przede wszystkim zwolenników tej pierwszej teorii, zgrabnie wyrażonej wyborczym hasłem partii Jarosława Gowina „Polska Razem”: „Wielka Polska w małej Unii”. Powinno być chyba „słaba” Unia, „albo płytka” bo w swoim programie gowinowcy domagają się, wbrew tytułowi, powiększenia UE, ale to szczegół. Jeśli ktoś chce powiedzieć „Wszechpolska” zamiast „Wielka Polska”, to też proszę się nie krępować: różnica jest jedynie retoryczna. Bo poza retoryką i polityczną gestykulacją, wzmocnioną na czas kampanii wyborczej (nie ma się co dziwić, bo dla niektórych partyjek miejsca w Europarlamencie to szansa na przetrwanie) poglądy w sprawie UE takich partii jak PiS, SP, PR JG i RN są praktycznie identyczne. Dosyć dobrze scharakteryzował je Robert Winnicki, lider Ruchu Narodowego, kandydat na europosła (poważnie!): Europa ojczyzn, związek suwerennych państw, precz z traktatem lizbońskim, skończyć z polityką klimatyczną i bronić palenia węglem, nigdy nie przyjmować euro (w rozmowie z francuskim Nouvel Observateur).

Ten program można wzbogacić innymi punktami z programu PR Gowina, na przykład postulatem by organizować referendum narodowe za każdym razem, gdy Unia miałaby uzyskać nowe kompetencje, albo oskarżeniem UE o wszystko, jak leci, na przykład o to, że za dużo Polaków wyjeżdża do pracy w Norwegii i Islandii. Albo opiniami Solidarnej Polski Ziobry, który lubi na przykład powoływać się na „wybitnych ekonomistów” przewidujących „upadek i katastrofę” strefy euro. Jego poglądy idealnie pokrywają się w tej sprawie z poglądami Jarosława Kaczyńskiego, co zresztą otwarcie podkreśla, mimo, że PiS jest partią konkurencyjną, w wyborach do PE, obie partie zabiegają przecież o ten sam elektorat. Ale jeśli chodzi o Unię Europejską, to różnic programowych i ideologicznych nie ma, konsensus jest całkowity, i niemal wszystko co na temat programu europejskiego PiS piszę od paru tygodni na tym blogu (Państwo PiS jest nie z tej Europy), można by też powiedzieć o SP, PR i, w dużej mierze, o RN.


Dalsza integracja czy status quo


Zwolenników dalszej integracji politycznej Europy wyraźnie widać właściwie tylko w Twoim Ruchu Palikota. To ugrupowanie, w przeciwieństwie PR Gowina, widzi wielką Polskę w wielkiej UE. Czym silniejsza Unia, a przede wszystkim jej wspólnotowy wymiar, tym lepiej dla Polski. Ale nawet w deklaracjach polityków tego ugrupowania nie dostrzegam głębokiej wiary w sens integracji europejskiej i zrozumienia tego procesu. To bardziej kwestia usytuowania na politycznym rynku, odróżnienia od innych, zbudowania tożsamości. Więcej w tym PR, polityki wizerunkowej, pragmatyzmu, niż idei. U polskich zwolenników integracji europejskiej zaobserwować można syndrom sierocy, zagubienie adoptowanego dziecka, bolesną nieświadomość korzeni. To wynik nieuczestniczenia Polski i Polaków w procesie integracji europejskiej od samego początku. Chcemy, jesteśmy za, ale nie czujemy do końca tego procesu.

W koalicji rządowej dominuje postawa utrzymania status quo. PO jest oczywiście bardziej proeuropejska niż jej koalicyjny partner, integracja europejska to dla Tuska najlepszy, i jedyny, sposób na budowę zasobnej Polski (zasobnej, bo zasoby są jednak na pierwszym miejscu). Proeuropejskość PSL jest, po pierwsze, objawem politycznego mimetyzmu, w końcu są w rządzie; a po drugie wynikiem pewnej ewolucji, której motorem - jak zawsze w przypadku tej partii – jest korporacyjny pragmatyzm: dzięki unijnym funduszom możemy zaproponować więcej naszym wyborcom niż bez nich. Utrzymanie status quo i program minimum: to uznawana za typową postawa PO i PSL wobec rzeczywistości, ironicznie nazywana polityką ciepłej wody w kranie, która ma zastosowanie również wobec UE. Trzeba przyznać, że nie różni się zasadniczo od polityki innych większości parlamentarnych obecnie u władzy w państwach europejskich. Rządzeni przez socjalistów Francuzi i Niemcy z chadekami u władzy też chcą status quo w UE. O dalszej integracji mówią coraz wyraźniej, ale jedynie w strefie euro. A to oznacza tylko tyle, że dziś już bez owijania w bawełnę politycznej poprawności wzywają do powrotu do małej Unii, tej sprzed wielkiego rozszerzenia, bo dzisiejsza wydaje im się zbyt kosztowna i niespójna (gospodarczo, społecznie, kulturowo i politycznie).


Wymarzone miejsce w przeszłości


Wyjątkowość Wielkiej Brytanii,,rządzonej przez torysów, w tym kontekście jest banalna. Nie jestem nawet pewien, czy wyjątkowość do dobre słowo, bo ma ono sens tylko, gdy możliwe jest porównanie bytów porównywalnych. A stosunek wyspiarskiego Zjednoczonego Królestwa do kontynentu zawsze charakteryzował się izolacjonizmem i silnym poczuciem odrębności celów i interesów. Ich relacja wobec UE nie odbiega od tej zasady. Oni też zresztą chcą powrotu, tyle, że jeszcze bardziej w przeszłość niż Francuzi i Niemcy: do czasu, gdy jednocząca się Europa nie wiedziała jeszcze, czy rzeczywiście chce być czymś więcej niż ograniczoną do rynku i unii celnej EFTA. O ile można zrozumieć zbieżność programów polskiej opcji narodowo-eurosceptycznej (PiS, PRJG, SP, RN) z brytyjską wizją (nacjonalistów z UKIP i większości torysów) co do postulatu ograniczenia Unii do minimum, o tyle ich uwikłanie w sojusz z Brytyjczykami w innych sprawach jest wbrew naturze. Brytyjski egoizm i izolacjonizm wyklucza przecież bezinteresowną szczodrość, której od tak zwanego Zachodu oczekują polscy eurosceptycy z tytułu zadośćuczynienia za historyczną krzywdę Polski.


Chęć powrotu do przeszłości i izolacjonizm to cechy charakteryzujące postawę wobec integracji europejskiej w większości państw UE. Niepewność jutra w czasach kryzysu gospodarczego rozbraja polityczną odwagę i dalekowzroczność. Idea postępu (jakbyśmy tego terminu nie definiowali) trafiła do muzeum, którego kustoszami są zatwardziali konserwatyści. Ich konserwatyzm należy rozumieć dosłownie: jako determinację w zakonserwowaniu swoich własnych (swojego kraju, społeczeństwa) zdobyczy. Zdobyczy (na przykład socjalnych, na przykład poziomu życia), które kiedyś w takich krajach jak Niemcy, Włochy czy Francja uważano za objaw postępu. Które z kolei w takich krajach jak Polska czy Czechy też definiować trzeba dosłownie: nie damy sobie odebrać tego co zdobyliśmy, a więc i prawa do dalszych zdobyczy (z unijnego budżetu), bo jako biedniejsi i – jak lubi powtarzać prezes Kaczyński – „na dorobku”, potrzebujemy ich do życia. Ponieważ potrzebujemy, to nie chcemy wracać do czasu sprzed rozszerzenia. Wygląda na to, że w przypadku krajów korzystających z funduszy spójności koncepcja powrotu, kroku wstecz w integracji europejskiej, nie ma zastosowania.

Czy rzeczywiście? Polskie partie narodowo—eurosceptyczne, wbrew logice, domagają się Unii bez tych zasad, które - wedle chociażby definicji  Joschki Fischera - są siłą napędową integracji europejskiej,wedle chociażby definicji  Joschki Fischera : zaufania, solidarności i kompromisu. Bo zaufanie miedzy państwami i narodami jest wbrew naturze, bo solidarność polega na tym, że oni dają nam pieniądze a my im logo „Solidarności”, bo kompromis to zdrada, która dowodzi, że skoro interesy każdy ma inne, zaufania być nie może. Można się jedynie spierać, czy rozumujący w ten sposób politycy i wyborcy chcą powrotu do sytuacji, gdy te integracyjne mechanizmy i pryncypia nie działały, czy też po prostu nie przyjmują ich do wiadomości, bo w głowie się im nie mieszczą. Jeśli ta druga interpretacja jest prawdziwa, to na ich usprawiedliwienie można jedynie powiedzieć, że w głowie im się nie mieszczą dlatego, że byli po drugiej stronie żelaznej kurtyny, gdy się krystalizowały. I chyba spoza tej kurtyny nie wyszli do dziś. To specyficzna odmiana ukąszenia heglowskiego. Niestety, jego ofiarami padli nie tylko narodowcy-eurosceptycy, ale i spora cześć zwolenników integracji europejskiej, tak otumanionych historycyzmem, że utracili zdolność zrozumienia na czym integracja europejska polega, choć bronią jej, bo wiedzą, że do czegoś się może przydać, że się opłaca. Czysty pragmatyzm.

Rower z napędem na ciepłą wodę

Podejście do historycznych zdobyczy i długość doświadczenia w integrowaniu Europy to różnice decydujące o stosunku do UE państw bogatych, które wymyśliły i nadały bieg integracji europejskiej, i tych „na dorobku”, które jako ostatnie przystąpiły do UE. W roku dziesiątej rocznicy polskiego członkostwa warto sobie te różnice uświadomić. To, co praktycznie wszystkie państwa UE dziś łączy, to pokusa powrotu (do lepszych czasów albo do bardziej zrozumiałej rzeczywistości) i izolacjonizm. Na tym właśnie polega kryzys integracji europejskiej, poważniejszy niż wszystkie pozostałe. Do tej pory przekonanie, że co cię nie zabije, to cię wzmocni świetnie sprawdzało się w odniesieniu do integracji europejskiej: każdy kryzys stawał się bodźcem do pogłębienia i przyspieszenia procesu, bo siła powiązań między państwami zmuszała do poszukiwania wspólnych rozwiązań.
Dziś prawdziwość tej reguły potwierdza się przede wszystkim w odniesieniu do strefy euro, czy jednak rzeczywiście gwarantuje to trwałą konsolidację należących do niej państw? A jeśli tak, to co z tymi, którzy znajdą się poza tym obszarem? Trudno przewidzieć. Ale jeżeli dzisiejsze tendencje zmierzające do sformalizowania „zmiennej geometrii” Europy się umocnią, spór o Europę jeszcze wyraźniej niż dziś stanie się sporem fundamentalnym w polskiej polityce.

Bo na coś trzeba się będzie zdecydować: albo zrobić krok do przodu z tymi, którzy wzmocnią UE ograniczoną do strefy euro, albo krok wstecz z tymi, którzy chcą Unii bez kompetencji, powrotu do idei EFTA. To raczej zła wiadomość dla uprawiających politykę ciepłej wody w kranie: czas status quo właśnie się kończy. Po raz kolejny potwierdza się prawda, że integracja europejska jest jak rower: w którąś stronę trzeba pedałować, żeby się nie wywrócić. Napęd na ciepłą wodę nie zadziała. Na węgiel też zresztą nie.

2014-02-08

Państwo PiS jest nie z tej Europy (7) Udział Polski w konstruowaniu UE: żeby się za bardzo nie zintegrowali

W swym przemówieniu programowym wygłoszonym w Sosnowcu w 2013 roku, Jaroslaw Kaczyński zapowiedział, że pod jego rządami Polska włączy się w poszukiwania nowego modelu organizacyjnego UE. To ważna deklaracja, z której dowiadujemy się, że takie poszukiwania trwają, że Polska w nich nie uczestniczy oraz, że się do nich włączy, kiedy PiS dojdzie do władzy. 

Deklaracja ta zachęca też do pytań. Po pierwsze, jak się włączy zważywszy na dość specyficzną koncepcję współpracy Prezesa Kaczyńskiego z partnerami unijnymi i jego niechęć, a nawet niezdolność do kompromisu? Po drugie, jak Prezes ocenia stan wyjściowy przyszłych zmian, czyli obecny model organizacyjny UE? Na to pytanie udzieliłem już poniekąd odpowiedzi w poprzednich artykułach cyklu poświęconego programowi europejskiemu PiS: nie jest to ocena specjalnie pozytywna. I wreszcie po trzecie, jak Unia Europejska powinna zdaniem Prezesa wyglądać w przyszłości, jak widzi on ewolucję integracji europejskiej? Bo przecież model organizacyjny nie jest celem samym w sobie: ma służyć realizacji celów.

Federacji mówimy "nie"

Model organizacyjny to termin dość techniczny. Co konkretnie Jarosław Kaczyński ma na myśli, nie wiadomo. Rzeczywiście trwają spory o to, jak bardzo UE powinna być zintegrowana: czy mamy zachować status quo, cofnąć się w integracji w stronę struktury bardziej międzyrządowej, oddając niektóre ponadnarodowe kompetencje państwom członkowskim, czy też – przeciwnie – zmierzać w stronę federacji. Wszystkie te opcje dotyczą ustroju UE i raczej wykraczają poza minimalistyczne rozważania na temat "modelu organizacyjnego". Jest jednak jasne, że Kaczyński jest przeciwny federacyjnym ciągotom, opowiada się za wzmocnieniem wymiaru międzyrządowego UE, więc de facto za krokiem w tył. W czerwcu 2013 w Sosnowcu zapowiedział, że PiS "zdecydowanie będzie odrzucać propozycje federalistyczne skazujące Polskę na wieczną peryferyzację i bycie rezerwuarem taniej siły roboczej. Bez własnego ośrodka dyspozycyjnego o suwerennym charakterze, a więc bez suwerennego państwa, nie jesteśmy w stanie tej sytuacji zmienić." Kaczyński nie przyjmuje do wiadomości zasady dzielenia suwerenności, fundamentalnej dla integracji europejskiej: albo się jest suwerennym, albo nie, nie ma nic pośredniego jego zdaniem.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że unia bankowa, wzmocnienie koordynacji gospodarczej i budżetowej, zacieśnienie więzów gospodarczych i politycznych między członkami strefy euro, to wszystko procesy o charakterze federacyjnym. Konieczność walki z kryzysem bardzo te procesy przyspieszyła. PiS jest tego świadom. Dlatego 3 czerwca 2013 rzecznik partii, Adam Hofman, powiedział (cytat za Gazetą Wyborczą): "Unia Europejska jest rzeczą dla Polski bardzo dobrą pod jednym warunkiem: że nie będzie się zmieniać w stronę federacji, czyli jednego superpaństwa. Trzeba UE mocno zmienić, mamy sporo zastrzeżeń do kierunku, w którym ona podąża. Oficjalne stanowisko PiS zakłada, że odpowiedzią na kryzys nie powinna być zwiększona integracja w Europie, lecz refleksja o tym, co powinno wracać czy też zostać w państwach narodowych".

Suwerenny margines

PiS, nawet w przypadku wygrania wyborów w Polsce, nie będzie oczywiście w stanie doprowadzić do zatrzymania dalszej integracji UE. Będzie ona postępowała przynajmniej w strefie euro. PiS jest przeciwny przystąpieniu Polski do euro. Państwa, które będą chciały w procesie integracji uczestniczyć, będą musiały w strefie euro pozostać (a nie słychać, aby ktoś zamierzał wychodzić) albo do nie przystąpić (tak, jak właśnie zrobiła to Łotwa, za rok zrobi Litwa, i jak chce w nieco dalszej przyszłości zrobić Tusk). Wyłączając Polskę z udziału w tych federalistycznych formach integracji, Kaczyński wyłączy ją z głównego nurtu, usytuuje poza centrum UE, w którym zapadają decyzje, i które jest motorem dalszej integracji. To z kolei, w przypadku dojścia PiS do władzy, może się oczywiście udać. Wówczas nawet dla wyborców PiS stanie się jasne, że obrona "suwerenności" w rozumieniu Kaczyńskiego oznaczać będzie de facto całkowitą marginalizację Polski.

Co, poza czysto politycznym, wymiarem, przyniesie marginalne usytuowanie Polski w UE? Konsekwencje będą poważne. Po pierwsze, dla samej Unii. Wiadomo, że strefa euro będzie miała swój własny budżet. Nie wiadomo, jak będzie się on miał do budżetu ogólnego UE. Jest jasne, że taka zmiana wymaga podstawy prawnej, ale nie jest jasne, jak ani kiedy dojdzie do zmiany traktatu UE. I czy w ogóle dojdzie, bo bardziej możliwy jest traktat międzyrządowy (na zmianę traktatu musiałyby się zgodzić wszystkie państwa członkowskie). Mimo tych wszystkich niewiadomych, jest pewne, że decyzje dotyczące rozdysponowania środków unijnych nie będą takie same bez udziału Polski jak z jej udziałem, bo Polska to znaczący kraj. PiS i jego liderzy nie rozumieją jak bardzo wzrosła pozycja naszego kraju w UE, a jeśli rozumieją, to nie przyjmują tego do wiadomości, nie mieści się to bowiem w ich koncepcji relacji miedzy państwami, jest też sprzeczne z ich postrzeganiem procesu integracji europejskiej.  W przypadku rządów Kaczyńskiego, jeżeli zrealizuje on swój program wyłączenia Polski z głównego nurtu integracji, należy się przygotować na nieobecność naszego kraju przy głównym stole negocjacyjnym i przyspieszoną alienację Polski.  Ale dzięki temu strefa euro będzie mogła się zintegrować nawet szybciej.

Po drugie, Polska niewątpliwie ucierpi na swojej marginalizacji budżetowo. Do 2020 roku środki z UE mamy zagwarantowane. Po 2020 natomiast fundusze UE tak czy owak nie będą już mogły płynąć do Polski tak szerokim jak obecnie nurtem. Nie zmienia to faktu, że nadrobienie zapóźnień rozwojowych potrwa jeszcze długie lata. To, jak będzie wyglądał unijny budżet i jaki będzie udział Warszawy w decyzjach kluczowych dla kształtu unijnej awangardy będzie nadal miało zasadnicze znaczenie dla rozwoju Polski. Nie wierzę, by Kaczyńskiemu udało się przekonać państwa głównego nurtu integracji do szczodrości wobec outsidera argumentem zadośćuczynienia za "zdradę jałtańską".

Sojusz idei, konkurencja patriotyzmów

Tym bardziej trudno oczekiwać, by PiS mógł oczekiwać szczodrości od Wielkiej Brytanii. Anty-imigrancka histeria, która zapanowała nad Tamizą, niewolna od antypolskich deklaracji, wyklucza takie oczekiwania. Pozostający tam u władzy torysi to nie tylko sojusznicy PiS z tego samego klubu politycznego w Parlamencie Europejskim (ECR), ale i ideowi pobratymcy. Przynajmniej pozornie. Pisałem o tym już wielokrotnie, wiec tym razem bardzo krótko. Z jednej strony z ECR i brytyjskimi torysami PiS łączą poglądy polityczne: eurosceptycyzm (mniej ekstremalny jednak niż w przypadku skrajnie prawicowej Partii Niepodległości UKIP), suwerenizm, pociąg do autarchii, nieufność wobec wszystkiego, co na zewnątrz (Unii Europejskiej, sąsiadów).

Z drugiej strony, paradoksalnie, zarzewiem konfliktu między PiS i torysami jest patriotyzm. W jednym i drugim przypadku jego fundamentem jest narodowy egoizm. Nie od dziś wiadomo, że trudno zbudować sojusz egoizmów, dlatego też, na szczęście, nacjonalistom nie udaje się stworzyć trwalej ponadnarodowej struktury. Jednym z głównych elementów patriotyzmu PiS jest zasada, że cały świat ma nam robić dobrze, bo nam się należy. Tymczasem patriotyzm brytyjskich torysów opiera się na zasadzie: niczego od nikogo nie potrzebujemy, dlatego nic nikomu nie jesteśmy winni. Patrioci z PiS, intuicyjnie eurosceptyczni, oczekują od Unii Europejskiej funduszy spójności, dopłat rolniczych, poszanowania swobody i przemieszczania się pracowników. Eurosceptyczny patriotyzm torysów każe im odrzucać wszystkie te elementy integracji europejskiej.

Być wewnątrz i na zewnątrz jednocześnie

Eurosceptycyzm zapędził brytyjski rząd w ślepą uliczkę referendum w sprawie ewentualnego wyjścia z UE. To on jest motorem stanowiska Wielkiej Brytanii w kluczowych dla UE sprawach. Kanclerz skarbu George Osborn w wystąpieniu na forum eurosceptycznego think tanku Open Europe (15 stycznia 204) zapowiedział, że Wielka Brytania zgodzi się na dalszą integrację strefy euro pod warunkiem, że nie będzie to oznaczało marginalizacji państw pozostających Eurolandem. Na pozór to dobra wiadomość dla PiS, bo nie będzie odosobniony. W praktyce jednak to mrzonki. Przekonanie, że Wielka Brytania mogłaby mieć w tej sprawie wiele do powiedzenia jest pozbawione podstaw. We wszystkich innych kwestiach (rynek wewnętrzny, polityka obronna, koordynacja gospodarcza) Londyn opowiada się za modelem "Europe à la carte" i za międzyrządowym (a nie wspólnotowym) mechanizmem wzmocnionej współpracy. Opowiada się tak konsekwentnie i skutecznie, że sam wpadł we własną pułapkę: pozbawił się wpływu na najważniejsze decyzje.

W tę samą w pułapkę PiS chce wepchnąć Polskę żywiąc naiwne przekonanie, że przynajmniej uda się pozostać w komitywie z Londynem. Zaskakujący brak konsekwencji w przypadku partii, która swą politykę buduje na nieufności, a w relacjach z UE kieruje się pamięcią o "zdradzie jałtańskiej". Nie sądzę, żeby Kaczyński nie był tej sprzeczności świadomy. Chodzi raczej o retorykę: polska opinia publiczna boi się izolacji Polski, trzeba więc ja uspokoić zapewnieniami o sojuszu z Londynem. "Głupi naród to kupi", jak mawiał Jacek Kurski w czasach członkostwa w PiS. Ale podobnie należy rozumieć deklaracje Osborna i Camerona o utrzymaniu się w głównym nurcie UE mimo antyunijnej postawy: to retoryka pod adresem brytyjskich przedsiębiorców i londyńskiego City przerażonych perspektywą wyjścia Wielkie Brytanii z UE.

Cameron może sobie wyobrażać, że uda mu się zachować profity płynące z przynależności do wspólnego rynku UE i jednocześnie uwolnić od wszelkich unijnych zobowiązań. Na jakiej podstawie podobne wyobrażenia podtrzymuje w sobie Kaczyński – nie mam pojęcia. Czyżby liczył, że uda się Polsce pozostać w jakiejś nowej EFTA, niedorozwiniętą namiastką UE, pod wodzą Londynu? A może na zasadach równości Warszawy (pod rządami PiS) i Londynu? Że na obrzeżach UE będzie funkcjonowała grupa dziewiętnastowiecznie suwerennych państw, której najbiedniejsi członkowie, ci "na dorobku", będą finansowani przez sfederalizowaną UE? Bo chyba nie liczy na pieniądze z Londynu. I chyba pamięta, że w tej samej grupie może znaleźć się inny konkurent na dorobku, Węgry, które pod rządami Viktora Orbána też pozostają uczestnikiem aliansu hamulcowych integracji europejskiej.

Ciekawe też, jak Kaczyński wyobraża sobie pozycję Polski w duecie z Wielką Brytanią, skoro jest przekonany, że – poza bogactwem, którego kraj na dorobku jeszcze nie ma - to demografia decyduje o znaczeniu państwa. W debacie na temat traktatu lizbońskiego i sposobu głosowania w Radzie, broniąc zasady "pierwiastka kwadratowego" (sen szalonego arytmetyka…) Kaczyński oświadczył: "Domagamy się tylko tego, by nam oddano to, co nam zabrano. Gdyby Polska nie przeżyła lat 1939–1945, byłaby dzisiaj, jeśli odwołać się do kryterium demograficznego, państwem 66-milionowym" (wypowiedź dla Sygnałów Dnia z 22 czerwca 2007). System głosowania też powinien być rekompensatą dla Polski pozostającej na, demograficznym tym razem, dorobku. Ten postulat to kolejna wskazówka, jak Kaczyński wyobraża sobie swój udział w kształtowaniu przyszłego "modelu organizacyjnego" UE.

Pomysł na Unię zbudowany na sprzecznościach

Kaczyński jest krytycznie nastawiony do UE, która jego zdaniem za dużo żąda od Polski w zamian za to, co daje, a daje za mało. Czy da się tak zreformować Unię, by usatysfakcjonowała Prezesa? Każda reforma UE jest wynikiem kompromisu między członkami UE, możliwego, bo więcej je łączy niż dzieli.  Ale zdolność Prezesa do przekonania kogokolwiek w UE do swojej wizji jest niewielka: nie ma nic do zaoferowania (odpowiedzią na straszenie wetem jest traktat międzyrządowy), kompromisem się brzydzi, negocjacje jest w stanie prowadzić tylko z pozycji siły (której nie ma), a jego główny sojusznik w Parlamencie Europejskim (torysi) promuje model funkcjonowania i organizacji UE nie do pogodzenia z wyborczymi obietnicami i priorytetami PiS.

Kaczyński ma wobec UE oczekiwania, których spełnieniu służą silne ponadnarodowe instytucje i stosowanie metody wspólnotowej, ale jednocześnie – tak jak jego brytyjscy  sojusznicy - odrzuca wszystko, co ponadnarodowe i preferuje metodę międzyrządową. Kaczyńskiemu obecna UE się zdecydowanie nie podoba, ale w ostateczności woli zachować status quo niż przystać na dalszą integrację. Jego zdaniem każdy krok w stronę federacji jest niebezpieczny, ale postulowany powrót do sytuacji sprzed traktatu lizbońskiego to propozycja podróży w czasie: jest nie do zrealizowania.

Działania, które w polityce europejskiej zapowiada Kaczyński, mają ponoć uchronić Polskę przed marginalizacją. Ale w rzeczywistości to ich podjęcie doprowadzi do błyskawicznego zepchnięcia Polski na margines. Mieliśmy już tego próbkę za rządów braci Kaczyńskich. Wbrew deklarowanym intencjom Prezesa, skażą Polskę "na wieczną peryferyzację i bycie rezerwuarem taniej siły roboczej". Kaczyński jest zagorzałym przeciwnikiem Tuska. Jego opozycja nie jest natury politycznej, tylko paroksyzmowej. Tuska można krytykować za wiele rzeczy. Ale jednego nie sposób mu odmówić: to za jego rządów Polska zajęła w UE miejsce, jakiego nie miała na poziomie międzynarodowym przez wieki. To nie tylko jego osobista zasługa, to wynik ewolucji kraju, która zaczęła przynosić najbardziej widoczne efekty za jego kadencji. Ale bez jego zaangażowania i sposobu wykorzystania forum, jakim była polska prezydencja w Radzie UE, bez umiejętności zdobycia zaufania Niemiec, Komisji Europejskiej, a nawet Francji, nie udałoby się wydobyć Polski tak szybko i skutecznie z zapaści dyplomatycznej, którą spowodowały rządy PiS. I w tej sytuacji Kaczyński chce bronić Polski przed marginalizacją? Pusty śmiech. Jego dzisiejsze pomysły doprowadziłyby nie tylko do dyplomatycznej, ale też gospodarczej izolacji Polski.

Poglądy na państwo głoszone przez PiS sytuują to ugrupowanie w nurcie lewicowych suwerenistów, obrońców "Europy socjalnej": duże wydatki socjalne i centralna dystrybucja środków budżetowych; podejrzliwość wobec przedsiębiorców i przekonanie, że pieniądz rodzi korupcję; nieufność wobec bogatych i tendencje do obrony interesów biedniejszych obywateli metodą Robin Hooda; centralizm państwowy; program nacjonalizacji gospodarki; keynesizm w dziedzinie walki z bezrobociem; patriotyzm gospodarczy; emocjonalna krytyka liberalizmu. Jednocześnie jednak głównego sojusznika w planowaniu przyszłego kształtu UE upatruje w liberalnej Wielkiej Brytanii.

Integracja europejska tak bardzo nie mieści się Kaczyńskiemu w głowie, że mówiąc o UE grzęźnie w sprzecznościach, które czynią jego europejski program absurdalnym. Tak naprawdę, nie jest w stanie zadowolić ani tych, którzy integracji europejskiej nie lubią, ani jej zwolenników. Mówiąc o zwolennikach, nie mam na myśli tak zwanych euroentuzjastów, bo tu sprawa wydaje się jasna. Ale nawet ci, którzy popierają członkostwo Polski w UE i jednocześnie głosują na PiS, bo chcą Unii państw narodowych, nie mają na co liczyć: PiS pod przewodnictwem Kaczyńskiego nie jest w stanie wpływać na kształt UE.  Oferta, jaką Kaczyński ma dla eurosceptyków, nic nie jest warta, bo jego eurosceptycyzm prowadzi donikąd: Kaczyński nie jest w stanie sformułować pozytywnego programu, rzeczowej alternatywy, która dodałaby wiarygodności postawie "Unia tak, ale inaczej". Bo też jego stosunek do integracji europejskiej jest bardziej emocjonalny niż intelektualny. Momentami nadaje to wiecowej ostrości jego poglądom, ale ta emocjonalna więź strachu, agresji i nieufności to za mało, by pociągnął za sobą nawet elementy najbardziej skrajne, szowinistyczne, eurofobiczne. Rozumie, że jest skazany na polityczny flirt z nimi (tak jak kiedyś z LPR, z Samoobroną), ale - przyznajmy uczciwie - to nie jego towarzystwo. Kibicuje ich poczynaniom na Marszu Niepodległości w Warszawie, ale sam jedzie maszerować do Krakowa. Niegdysiejszy uczeń i wyznawca Prezesa a dziś jego zażarty oponent, Michał Kamiński, powiedział niedawno w wywiadzie z Moniką Olejnik, że Kaczyński "poszukuje wyborców, takich emocji, jakie wyraża pani Pawłowicz". Jeżeli rzeczywiście poszukuje,  to i tu może go spotkać rozczarowanie: dla eurofobów i nacjonalistów wciąż jest zbyt mało radykalny.

Z deklaracji Kaczyńskiego wyłania się plan udziału w dyskusji na temat przyszłego "modelu organizacyjnego UE" ograniczony do jednego prostego zaklęcia: żeby się tylko za bardzo nie zintegrowali. Gdy próbuje tłumaczyć, o co mu chodzi i jakie byłyby konsekwencje jego działań dla Polski, ginie w retoryce pełnej sprzeczności i niekonsekwencji. Retoryce miałkiej i mało atrakcyjnej. Przegrywa ona w konkurencji ze stylem posłanki Krystyny Pawłowicz, która mówi wprost: "Jestem z gruntu przeciwna Unii Europejskiej. Czekam i modlę się, żeby to się po prostu samo rozwaliło" (wywiad dla Rzeczpospolitej z 1 czerwca 2013, w którym deklaruje też, że jej stanowisko w tej sprawie aprobuje prezes Kaczyński). Pawłowicz jest wyrazista i konsekwentna, gdy wspomina o "unijnej szmacie" (wywiad dla Super Expressu, 10 grudnia 2013), a zapewnienia kolejnych rzeczników PiS (Adama Hoffmana w czerwcu 2013 i Andrzeja Dudy w grudniu), że posłanka Pawłowicz nie stanowi głównego nurtu PiS nie zmienia faktu, iż to jej wypowiedzi nadają ton dyskursowi PiS o Unii Europejskiej. To one zostaną zapamiętane i w tych kategoriach o UE myśleć będą wyborcy PiS oddając na te partie glos w najbliższych wyborach. Pod tym względem Michał Kamiński ma rację: "to ona wyraża jądro PiS!"


2014-02-05

Państwo PiS jest nie z tej Europy (6) W Polsce tylko polskie prawo

Że cały świat, od zawsze, czyha na Polska suwerenność, to wiadomo. Ale pod pomnikiem Piłsudskiego, w Dniu Niepodległości 11 listopada 2013, Kaczyński wyjawił narodowi jeszcze okrutniejszą prawdę: istnieją w Polsce wewnętrzne siły, które chcą pozbawić Polskę suwerenności. "To są dążenia o charakterze skonkretyzowanym, politycznym, odnoszącym się do takiej wersji sytuacji w Europie, takiego rozwiązania problemów europejskich, które w gruncie rzeczy uczynią nas zależnym członem europejskiej federacji, krajem, w którym nie będą zapadały podstawowe decyzje, który będzie wykorzystywanymi peryferiami". "Podstawowe decyzje" mają zapadać w Polsce. Nie z udziałem Polski, i nawet nie we współpracy z innymi, których dotyczą, ale w Polsce całkowicie i wyłącznie. Niestety, zdaniem lidera PiS tak nie jest, bo obcym zakusom na polską suwerenność sprzyja dodatkowo wewnętrzny wróg. 

Kaczyński nie lubi  gdy nazywać go nacjonalistą, ale to nacjonalizm całkowicie zdominował jego patrzenie na świat i na Polskę. To już nie jest tylko (euro)sceptyk, co na zimne dmucha i krytycznie odnosi się do tego czy owego. Prezes PiS podważa nie tylko jeden z fundamentów integracji europejskiej jakim jest współdecydowanie o wspólnych sprawach. Inaczej mówiąc: wspólne stanowienie prawa obowiązującego wszystkich partnerów, zgodnie z zasadą dzielonej suwerenności.  Podważając zasadę pierwszeństwa prawa wspólnotowego (w dziedzinach, w których wspólnota ma kompetencje oczywiście) nad prawem krajowym, Kaczyński sprzeciwia się jednej z podstaw prawa międzynarodowego, bez której żaden międzynarodowy traktat nie miałby sensu. 

Gospodarzami w Polsce są (prawdziwi) Polacy

Głównym argumentem i podstawą retoryki Kaczyńskiego jest przestroga przed obcym: wróg nie śpi, bądźmy czujni i nieprzejednani. Kaczyński nie potrafi przeżywać swego patriotyzmu i pobudzać patriotyzmu u innych inaczej, niż wskazując wroga. A ponieważ walka o władzę dla tego lokalnego polityka rozgrywa się na scenie lokalnej najważniejsze jest skonstruowanie lokalnego, wewnętrznego wroga. Wróg jest zdrajcą, bo służy obcym interesom. Obcy, jak wiadomo, mają interes w tym, by pozbawić Polskę suwerenności. Gdyby ten sposób myślenia dominował wśród klasy politycznej po drugiej wojnie światowej, integracja Europy nigdy by się nie zaczęła, a zimna wojna trwałaby na przemian z wojną prawdziwą, jak to już nie raz w europejskiej historii bywało. Antyeuropejskość Kaczyńskiego nie objawia się wyłącznie sprzeciwem wobec takich czy innych konkretnych rozwiązań z dziedziny funkcjonowania demokracji, gospodarki czy handlu. Jej źródłem jest też system wartości, których sens zawsze wyraża się poprzez nienawiść, nieufność, nietolerancję. Patriotyzm Kaczyńskiego jest podobny do patriotyzmu Gomułki.

"Musi być jasne, że gospodarzami w Polsce są Polacy", mówił Kaczyński w wywiadzie dla Rzeczpospolitej we wrześniu 2013. Musi być jasne, ale dzisiaj nie jest. Jasne i jednoznaczne.
Po "niepodległościowych" manifestacjach PiS i innych ugrupowań nacjonalistycznych wiadomo, że chodzi o "prawdziwych" Polaków, o Polaków jednoznacznych. W Święto Niepodległości jeden z transparentów NOP na rondzie de Gaulle'a promował "Polskę dla Polaków". Zbieżność nie jest przypadkowa. Jednoznaczne muszą też być przepisy prawa polskiego, zgodne z systemem aksjologicznym. Kaczyński proponuje (w tym samym wywiadzie dla Rzeczpospolitej), by w konstytucji zapisać kwestię suwerenności Polski i wyższość krajowych przepisów nad prawem europejskim. Musi być jasno rozstrzygnięte, że gospodarzami w Polsce są Polacy i nie można nam narzucać niczego, co jest sprzeczne z polskim porządkiem prawnym i systemem aksjologicznym". 

Z realizacją tego postulatu mam pewien kłopot, bo ja i Kaczyński obaj jesteśmy Polakami, ale nasz system aksjologiczny jest inny. Cała zaś logika tego wywodu opiera się na założeniu, że wszyscy Polacy maja ten sam system aksjologiczny, a porządek prawny jest odzwierciedleniem obowiązującej aksjologii. Kierując się swoją aksjologią nacjonalistyczni bojówkarze spalili budkę strażnika przed rosyjską ambasadą narażając Polskę na oskarżenia o złamanie konwencji wiedeńskiej. Wiadomo: konwencja, obce prawo.

Prymat prawa polskiego nad każdym innym

Pomysł, by zapisać w konstytucji, że UE szanuje polską suwerenność i tożsamość narodową pojawiał się już w przeszłości. W sejmie powołano nawet specjalną komisję nadzwyczajną (pod przewodnictwem posła Jarosława Gowina, dziś lidera "Polski Razem"), która uznała w 2011 roku, że taki zapis niczego nie wnosi. Potwierdził wówczas tę opinię, też na łamach Rzeczpospolitej, prof. Piotr Winczorek przypominając artykuł 90. polskiej konstytucji, który reguluje kwestię stosunków Rzeczypospolitej Polskiej do organizacji międzynarodowej. Jest na napisane, że Polska na mocy umowy międzynarodowej może przekazać organizacji międzynarodowej wykonywanie kompetencji swoich organów władzy publicznej.

Umowa międzynarodowa ma prymat nad prawem krajowym, bo jaki byłby sens umów międzynarodowych i traktatów, gdyby te umowy nie były dla wszystkich wiążące w jednakowy sposób? Gdyby mimo zawarcia umowy, każdy kraj mógł powiedzieć: podpisałem, ale się nie zastosuję, bo z moim prawem się to nie zgadza albo z moją aksjologią. Nie byłoby możliwości umówienia się w żadnej sprawie, nie byłoby dyplomacji, handlu międzynarodowego, współpracy obronnej. Zamiast zapisać w konstytucji, że międzynarodowe traktaty nie mają znaczenia, można ich po prostu nie podpisywać. Z organizacji międzynarodowych można wystąpić. Również z UE, na mocy prawa międzynarodowego i traktatu lizbońskiego.  A kiedy się już gdzieś wstępuje i coś podpisuje, można i należy czynić to w zgodzie ze swoją konstytucją. Tak jak zrobiła to Polska podpisując w 2003 roku traktat o przystąpieniu do UE.

Unia trybunalska

Słynny niemiecki Trybunał Konstytucyjny w siedzibą w Karlsruhe orzekł w 2009 r, że ma prawo do kontroli aktów prawnych UE pod kątem zgodności z istotą niemieckiej ustawy zasadniczej. Podobnie jest w polskim prawie: nadrzędna jest rola polskiej konstytucji. Polski Trybunał Konstytucyjny jest "sądem ostatniego słowa": to on stoi na straży konstytucji. W jednym z orzeczeń uznał, że akty prawne stanowione przez instytucje Unii Europejskiej mogą podlegać jego kontroli, jeśli obywatel złoży na nie skargę konstytucyjną. Rozporządzenia unijne wchodzą bowiem bezpośrednio do systemu polskiego prawa (inaczej niż dyrektywy) i mogą teoretycznie zawierać postanowienia dotyczące praw i wolności obywatelskich. Nie oznacza to jednak, że Trybunał Konstytucyjny ma kompetencję, by stwierdzać nieważność unijnego prawa. Prawo UE, dyrektywy, rozporządzenia i decyzje, musi być zgodne z unijnymi traktatami, nad czym pieczę sprawuje Trybunał Sprawiedliwości UE. Ani polska ani niemiecka procedura kontroli unijnych rozporządzeń pod kątem zgodności z krajową konstytucją nie stoi w sprzeczności z zasadą prymatu prawa wspólnotowego nad prawem krajowym. Prymatu potwierdzonego po wielokroć, również w orzeczeniu dotyczącego kontroli aktów prawnych UE, przez unijny Trybunał.

Z punktu widzenia polskiego (podobnie jak niemieckiego) prawa sprawa jest jasna. Poza profesorem Winczorkiem wypowiadał się z tej kwestii wielokrotnie między innymi sędzia Stanisław Biernat. Ale dla Kaczyńskiego, który uprawia politykę opartą na pustej, nacjonalistycznej retoryce, nie ma to znaczenia. Chciałby konstytucji, która jest spisem jego wiecowych maksym, a nie prawem. Byłby ich jedynym egzegetą. I zawsze, gdy tylko przyjdzie mu taka ochota, mógłby powiedzieć unijnym partnerom: moja miedza, moje gospodarstwo, nic wam do tego. Nie sposób odmówić Kaczyńskiemu spójności poglądów. W końcu Polakom mówi to samo: to ja jestem tu jedynym gospodarzem. A kto myśli inaczej, ten zdrajca.


Cykl o programie europejskim PiS:
Państwo PiS jest nie z tej Europy (wprowadzenie) – 14.01.2014


Napisane w BlogsyNapisane w Blogsy

2014-02-01

Państwo PiS jest nie z tej Europy (5) Polityka zagraniczna: nasza miedza, nasz płot

Z polityką zagraniczną sprawa jest prosta: suwerenne państwo prowadzi ją w celu obrony swoich interesów na arenie międzynarodowej. Jak jednak te interesy definiować? Co oznacza "zagranica"? A "międzynarodowość"? Lepiej bronić interesów samotnie czy może we współpracy z innymi państwami? A jeśli bronić, to przed kim? Nie znalazłem spójnej doktryny polityki zagranicznej PiS. Ale w wypowiedziach guru tego ugrupowania można znaleźć odpowiedzi na tak postawione pytania.

Radosław Sikorski i Catherine Ashton, 
Szczyt Partnerstwa Wschodniego w Warszawie, 30.09.2011

Z czysto poznawczego punktu widzenia mają one pewną zaletę: zbudowana na ich podstawie koncepcja polityki zagranicznej ma charakter ponadczasowy. Nie ulega koniunkturze. Nie poddaje się historii. Jest tak samo aktualna przed kongresem wiedeńskim jak i po, kres traktatu wersalskiego nie wywarł na nią wpływu, Jałta potwierdziła jej słuszność, a takie drobiazgi jak upadek muru berlińskiego, powstanie UE i przystąpienie Polski do UE czy globalizacja w ogóle nie muszą być brane pod uwagę. Wszak opiera się ona na prostej zasadzie, fundamentalnej dla koncepcji świata i społeczeństwa wyznawanej przez Jarosława Kaczyńskiego: człowiek człowiekowi wilkiem, państwo państwu wrogiem, autarchia celem ostatecznym, współpraca międzynarodowa - tylko z niemożności osiągniecia celu ostatecznego od razu.

Dyplomacja nie dalej niż za miedzę

Wspólna unijna dyplomacja jest w powijakach. Owszem, jest Wysoki Przedstawiciel, ale do statusu unijnego ministra spraw zagranicznych mu daleko. Każdy krok w tym kierunku jest krokiem w stronę federacji. Kaczyński jest oczywiście federacji przeciwny, ale nie przypominam sobie, aby uznał funkcję sprawowaną przez Catherine Ashton za zagrożenie dla polskiej suwerenności. Może to być wynikiem zapomnienia; a może też jego milczenie w tej sprawie to dowód, że nie traktuje zbyt poważnie tego "wysokiego przedstawicielstwa". Pewnie by się to zmieniło, gdyby następcą Ashton został Radek Sikorski, bo panowie – odkąd zerwali polityczny alians – bardzo się nie lubią. A Kaczyński, jak wiadomo, ma do polityki podejście bardzo osobiste.

Na razie, w sprawach zasadniczych, państwa członkowskie same prowadzą swoją dyplomację i w wielu sprawach nie ma wspólnego unijnego stanowiska. Dotyczy to na przykład stosunku wobec sytuacji palestyńskich terytoriów okupowanych przez Izrael albo uznania niepodległości Kosowa. Choć skądinąd Kosowo akurat jest przykładem skutecznej unijnej mediacji. Podobnie jak  Iran, gdzie niespodziewany postęp negocjacji w sprawie technologii nuklearnej jest niewątpliwym sukcesem Catherine Ashton.  Unia podejmuje wspólne działania wobec sytuacji w Syrii, albo tak zwanej "arabskiej wiosny", ale to wciąż wyjątki, działania mają przede wszystkim wymiar polityczny i humanitarny. Tam, gdzie - jak w Mali albo w Republice Środkowoafrykańskiej - trzeba użyć siły, Unia okazuje się nieskuteczna. Ale z kolei w dziedzinie spraw konsularnych jest lepiej, bo każdy posiadacz unijnego paszportu może zgłosić się po pomoc do dowolnej ambasady państwa członkowskiego UE w kraju trzecim, jeżeli jego państwo nie ma tam placówki dyplomatycznej. Wszystkie te kwestie nie budzą większego zainteresowania Jarosława Kaczyńskiego nie tylko z powodu ich ograniczonego znaczenia, ale przede wszystkim dlatego, że jego wyobraźnia polityczna tak daleko nie sięga.

Kaczyński nie przejmuje się unijną dyplomacją, jego wybór. Niestety, nie dostrzega też, że dzięki Unii Polska ma zagwarantowane miejsce przy stołach negocjacyjnych, do których – z powodu swojego politycznego i gospodarczego potencjału – nie miałaby w pojedynkę dostępu. Dotyczy to nie tylko mediacji w Syrii albo na innych terenach dotkniętych konfliktami, a przecież warto tam być. Chodzi też o negocjacje handlowe z Koreą, USA czy Kanadą. Tak, handel międzynarodowy to też sprawy zagraniczne. W zakres spraw zagranicznych UE, negocjowanych z innymi częściami świata, wchodzi też energia i polityka klimatyczna, ale w tej dziedzinie wzrok Kaczyńskiego nie sięga poza polsko-rosyjsko-niemiecki trójkąt obaw i sprzeczności, Prezes nie ma pomysłu na wykorzystanie możliwości  jakie stwarza wymiar unijny. Dojście PiS do władzy oznacza odebranie Polsce szansy na skorzystanie z atutów, jakie średniemu co do wielkości, i peryferyjnemu gospodarczo i politycznie państwu daje na arenie światowej członkostwo w UE. A atutów tych, w miarę nieuchronnego poszerzenia pola działania unijnej dyplomacji i wzrostu jej znaczenia, będzie przybywać.

Unia, czyli zagranica

Kaczyński nie dlatego jest antyeuropejski, że nie zgadza się z takim czy innym dominującym w UE poglądem: na wojnę w Syrii, na gotowość Ukrainy do członkostwa w UE, na niepodległość Kosowa, na relacje z Rosją, tylko dlatego, że taki twór jak Unia Europejska, taki polityczny i gospodarczy proces jak integracja europejska w ogóle nie mieszczą się w jego koncepcji świata. Coś takiego nie miało prawa powstać, a jeżeli już, to tylko jako przepoczwarzona po raz kolejny struktura dominacji silniejszych nad słabą choć moralnie wielką Polską. W rozumieniu prezesa PiS Unia Europejska nie jest żadną nową formą współdziałania partnerów realizujących wspólne cele. Jest zagranicą. A członkostwo Polski w UE zmierzającej do federacji niesie ze sobą zagrożenie rozdwojeniem polskiej tożsamości: nie można być na zewnątrz i wewnątrz jednocześnie. Trzeba wybrać.

Dlatego dla Kaczyńskiego zwolennicy integracji europejskiej to piąta kolumna, to wewnętrzne siły dążące do oddania silniejszym polskiej suwerenności w zamian za osobiste korzyści. Z tej perspektywy przynależność Polski do UE to nic innego jak konieczny na krótką metę element polityki zagranicznej a nie udział w jakiejś tam integracji. Kaczyński nie wzywa wprost do wyjścia z UE z dwóch powodów: bo wie, że poziom nacjonalizmu nie osiągnął jeszcze w Polsce takiego poziomu, by wyborcy takiemu postulatowi przyklasnęli (choć koniunkturalna promocja NOP, Młodzieży Wszechpolskiej czy innego narodowego kibolstwa może kiedyś zaowocować wzrostem poparcia dla takich tendencji); oraz dlatego, że słaba Polska, "na dorobku", jak prezes lubi powtarzać, może lisią metodą coś uszczknąć z bogactw, których obcy, często na polskiej krzywdzie, się dorobili. Tak, Unia jest dobra dla Polski, jak w czerwcu 2013 przyznał rzecznik PiS Adam Hofman. Ale tylko do czasu, gdy Polska też się dorobi. I bez ustępstw, bez kompromisów. Niezależna polityka wobec UE, polityka zagraniczna "nie na kolanach", ma polegać na jasnym postawieniu sprawy: należymy do tego klubu, bo nam się coś od was należy, ale nie godzimy się na żadne wspólne ustalenia, żadne wspólne reguły. A jeśli już się na nie zgodzimy, bo akurat nam się to opłaca, to zawsze możemy się wycofać. Każdy, kto oddaje głos na Jarosława Kaczyńskiego i jego ugrupowanie powinien zastanowić się nad skutecznością tak prowadzonej polityki.

Piastowie i Jagiellonowie

Jarosław Kaczyński widzi dzisiejszą Polskę, jako element świata, w którym od wieków zachodzą te same procesy, a wyzwania pozostają niezmienne. W tym świecie Unia Europejska jest bytem tymczasowym, bagatelą dziejów, trwałym natomiast punktem odniesienia są Niemcy i Rosja, odwieczni wrogowie, i Stany Zjednoczone, jedyny sojusznik we wrogim świecie, na tyle potężny, że bezdyskusyjny, choć daleki. Ponieważ największym zagrożeniem dla Polski jest odbudowanie osi rosyjsko-niemieckiej, polityka zagraniczna Polski według PiS powinna mieć dwa cele: po pierwsze, nie dopuścić do sojuszu Moskwy i Berlina; po drugie, stać się liderem dla tych państw, mniejszych i słabszych, dla których taki sojusz też byłby zagrożeniem. Wybór właściwej strategii zwycięskiego przetrwania w tak zdefiniowanym środowisku międzynarodowym to wybór między polityką piastowską i jagiellońską. Jarosław Kaczyński jest zdecydowanym zwolennikiem polityki prowadzonej przez Jagiellonów.

Czy ktokolwiek zdrowo myślący sugerowałby dziś Francji by zdecydowała, którą politykę zagraniczną prowadzić: Kapetyngów czy Burbonów? Nonsens. Niedawno Cezary Michalski naśmiewał się w "Polityce", że "oczekiwanie od współczesnego polskiego państwa prowadzenia "jagiellońskiej polityki wschodniej" jest tak realistyczne, jak oczekiwanie od dzisiejszej Austrii, żeby prowadziła politykę zagraniczną Habsburgów". Faktycznie, zabawne.

Ale główna partia opozycyjna w Polsce tak właśnie na te kwestie patrzy. PiS-owskim myślicielom należy jednak oddać sprawiedliwość: to nie oni spopularyzowali dylemat piastowsko-jagielloński, ale obecny minister spraw zagranicznych, Radek Sikorski (w odróżnieniu od Kaczyńskiego jest zwolennikiem doktryny piastowskiej). Sikorski, który nie stroni od budzących kontrowersje porównań i uproszczeń, posłużył się jednak tym rozróżnieniem jak figurą retoryczną, w przemówieniu. Kaczyński natomiast oparł na niej swoją koncepcję polityki zagranicznej. Uwaga Michalskiego staje się mniej śmieszna, gdy Austrię zastąpi się Niemcami (wszak Habsburgowie to dynastia niemiecka). Z punktu widzenia Kaczyńskiego dzisiejsze Niemcy realizują politykę Habsburgów: jest to polityka dominacji w Europie. Unia Europejska jest dziś pokojowym narzędziem tej polityki, tak jak niegdyś śluby dynastyczne. Wszak to cesarz Maksymilian I zasłynął z dewizy: „Bella gerant alii, tu, felix Austria, nube” czyli "Inni niech wojny prowadzą, a ty, Austrio szczęśliwa, poślubiaj". Gdy wypowiadał te słowa, Polska była potężna, a Habsburgowie byli głównymi konkurentami Jagiellonów.

Prawda, że to nęcąca analogia? Wystarczy przyjąć, że na początku XXI wieku polityka imperialna z wieku XVI nadal decyduje o kształcie świata (czyli Europy), że – jednocześnie - obowiązuje model państwa narodowego stworzony w wieku XIX, i że w XX wieku nie pojawiło nic takiego jak integracja europejska a doktryna polityki zagranicznej PiS od razu wydaje się możliwa do przyjęcia. Tyle tylko, że założenia te są błędne. Aż szkoda, bo tak ładnie się to wszystko układa w jedną całość.

Nasza bliska zagranica

W odróżnieniu od polityki zagranicznej Jagiellonów, jednej z głównych europejskich dynastii, Polityka jagiellońska PiS to polityka regionalna, wyłącznie wschodnia. Zachód ogranicza się do złych Niemiec i dobrych, choć odległych Stanów Zjednoczonych. Jagiellonowie myśleli w kategoriach zakresu władzy i wpływów w centralnej części świata. PiS myśli w kategoriach bliskiej zagranicy. Polityka jagiellońska w tym wydaniu to odrzucenie sojuszu z Niemcami (na nim opierała się polityka piastowska) i otwarta konkurencja z Rosją o wpływy w Europie środkowej i wschodniej. Nasza strefa bezpieczeństwa i jednocześnie wpływu to, w myśl tej doktryny, państwa postsowieckie, zarówno te, które przystąpiły z nami do UE w 2004 (bez Malty i Cypru) jak i byłe republiki radzieckie: Armenia, Białoruś, Ukraina, Gruzja, Mołdawia.

Te ostatnie mają uznać naszą wyższość i otrzymać w zamian opiekę. PiS proponuje im rodzaj sojuszu, który Polska Bolesława Chrobrego zawarła z Niemcami. Zakłada, że będą wobec Polski prowadzić politykę… piastowską. Nasza opieka ma polegać na tym, że będziemy domagać się z Unii Europejskiej (to znaczy z Niemiec, zgodnie z pisowską wizją UE) finansowego i politycznego wsparcia. Zgodnie z tą zasadą Jarosław Kaczyński i inni zwolennicy tego punktu widzenia hojnie... domagają się od Unii większej szczodrości wobec Ukrainy. Chcą, żeby Unia przebiła Rosję w przetargu, którego przedmiotem jest Ukraina, ale tak, żeby to Polska mogła wręczyć w Kijowie kopertę. Kwestie demokracji i więźniów politycznych, sprawa Tymoszenko i szalejącej korupcji to drobiazgi, o których nie należy wspominać, bo nie mieszczą się w doktrynie wschodniej polityki jagiellońskiej, którą chciałby realizować PiS. Nie wątpię, że Janukowycz z takiej polityki byłby bardzo zadowolony. Nie martwiłby się nią też Putin, bo sam ma podobną wizję świata: nie do pogodzenia z systemem wartości Unii Europejskiej, ale zbieżną z poglądami Jarosława Kaczyńskiego. Jedna i druga nie z tej epoki. Tę zbieżność łatwo było zresztą dostrzec w skandalicznej propozycji Kaczyńskiego, by rozpocząć z Rosją pertraktacje o przyszłość Ukrainy, ale bez udziału Ukrainy. W imieniu UE miałyby je prowadzić Polska i Szwecja. Dzisiaj, zwłaszcza w świetle wydarzeń ostatnich tygodni,  taki pomysł poraża intelektualnie swym archaizmem i polityczną niestosownością, ale co by było, gdyby kiedyś  Kaczyński, już jako premier, rzeczywiście zgłosił ją na forum międzynarodowym?

Europejczycy w Kijowie

Na razie wódz PiS zadowolił się podróżą na Majdan. Pewnie mu się wydawało, że poleciał do Kijowa tak, jak jego zmarły brat do Tbilisi. Siła symbolu. Eurosceptyk, nierozumiejący integracji europejskiej, wzywał Ukraińców by przystąpili do Unii. Oczywiście dla dobra Polski. Paweł Śpiewak entuzjastycznie odniósł się do tej kijowskiej wyprawy: "Kaczyński ma wyobraźnię polityczną również w skali międzynarodowej. Zupełnie zaskoczył tym Platformę." Zaskoczył?  Wątpię. Za każdym razem, gdy coś się działo na Ukrainie, albo na Białorusi, polscy politycy (nie tylko z PiS) wsiadali w samochód, pociąg, samolot, by pokazać w świetle jupiterów, że są, i że są pierwsi. Było klawo pojechać do Mińska, gdy z góry było wiadomo, że ich tam nie wpuszczą. I rzeczywiście: robili potem konferencję prasową, jak to ich zatrzymano na granicy. Z Kijowem Kaczyńskiemu się tak nie poszczęściło, bo Janukowycz to nie Łukaszenka. Gdzie w tym wyobraźnia polityczna dostrzeżona przez Śpiewaka? Pomysł Kaczyńskiego, by swą wizytę sprzedać jako dowód politycznego zaangażowania i odwagi, i próba szantażu politycznego wobec Tuska i Sikorskiego, którzy nie pojechali do Kijowa, wolę traktować jako populistyczną retorykę niż jako zapowiedz sposobu prowadzenia dyplomacji przez premiera Kaczyńskiego i jego rząd. Ale jeżeli Śpiewak ma rację? Jeśli to wizja i zapowiedź? Ciekawe, że odmiennie do peregrynacji Kaczyńskiego odniósł się inny jego (jak sam przyznaje) zwolennik i wyborca, ks. Isakowicz-Zaleski. Jego zdaniem Prezes popełnił "tragiczny błąd" uwiarygodniając ukraińskich nacjonalistów, gdy ochoczo wykrzykiwał na Majdanie ich zawołanie: "Sława Ukrainie, herojam sława". Całkowity brak orientacji w sprawach ukraińskich nie jest w jego oczach usprawiedliwieniem dla polityka, który po raz kolejny chce zostać premierem. 

Styczniowa podróż do Kijowa czterech pisowskich muszkieterów: Czarneckiego, Hofmana, Lipińskiego i Zaręby, odbyła się według podobnego scenariusza. Pojechać, dać się sfotografować, udzielić wywiadu, a przede wszystkim, jak Czarnecki na Twitterze, żeby zapytać: "A gdzie jest Protasiewicz?". W Kijowie dobrze jest wystąpić pod flagą unijną, co też ochoczo czwórka z PiS uczyniła, wygłaszając jednocześnie kilka gładkich formułek na temat europejskich standardów i wartości. Z rozbawieniem śledziłem dyskusje w tej sprawie na forach polskich prawicowych portali: hipokryzja polityków, którzy w Polsce podobnych deklaracji by nie wygłaszali, bo tu bardziej opłaca się zamanifestować sceptycyzm wobec europejskich standardów i wartości, nie uszła uwadze dyskutantów. Grupka śmiesznych facetów, znanych w Polsce z krytyki wszystkiego, co unijne, pojechała na Ukrainę by przed kamerą polskiej telewizji głosić dobrą unijną nowinę. Tak, to ci sami ludzie, którzy w Polsce szukają politycznych sojuszników wśród narodowców i kiboli. Bliżej by im było do ukraińskich nacjonalistów, głosicieli kozactwa i miłośników Bandery, antypolskich i antyrosyjskich jednocześnie, też obecnych na kijowskim Majdanie. Ale na delegacji woleli wystąpić pod egidą Parlamentu Europejskiego, w którym Ryszard Czarnecki jest postacią marginalną i egzotyczną, ale który daje pisowskiej delegacji prawo do używania unijnego emblematu, bo PiS jest członkiem ECR, frakcji parlamentarnej co prawda niszowej i eurosceptycznej, ale kto to wie w Kijowie. Wszystko to na kilka dni przed wizytą w Kijowie szefowej unijnej dyplomacji, w dniu wizyty komisarza do spraw rozszerzenia, dzień po kategorycznej rozmowie Barroso z Janukowyczem, w kontekście dyplomatycznych działań unijnych rządów z polskim na czele (choć jeszcze przed ukraińskim tournée Tuska po europejskich stolicach) i z dala od oficjalnych delegacji. Przypomina się przypowieść o żabie u kowala.

Nie chodzi o to, że politycy opozycji nie powinni jeździć do Kijowa. Przeciwnie: czym więcej unijnych polityków będzie w sprawie Ukrainy aktywnych, czym więcej ich pojawi się na miejscu, tym lepiej dla demokracji i praw człowieka. To bardzo ważne dla Ukraińców, którzy w ich imieniu protestują od paru miesięcy na Euromajdanie. Są jednak granice hipokryzji, których nie wolno przekraczać, jeżeli nie chce się sprawy, o którą oni walczą, skompromitować.  Dla Euromajdanu Europa znaczy coś bardzo konkretnego. Francuska Libération (okładka na zdjęciu obok), gdy przywołuje wartości demokracji, pluralizmu, państwa prawa, otwartości i tolerancji, mówi prawdę: tam ludzie giną za Europę. I nawet jeżeli komuś ich wizja Europy może się wydać naiwna, to jest to piękna i wzniosła naiwność, w odróżnieniu od pisowskiej hipokryzji, która jest żałosna. Jest jednak w tej hipokryzji metoda i cel: jest ona instrumentem polityki wewnętrznej. To kolejna, niebezpieczna cecha koncepcji spraw zagranicznych praktykowanej przez PiS: jeśli jest w państwie jedna dziedzina, która powinna być przedmiotem narodowego konsensusu i ciągłości, to są to właśnie stosunki międzynarodowe, a tę zasadę PiS łamie nieustannie. Bez względu na to, czy jest się w opozycji czy u władzy, igranie z tą zasadą jest niebezpieczne dla państwa, jest dowodem nieodpowiedzialności. Ale dla PiS każdy sposób na wywołanie politycznego kryzysu jest dobry, i każda metoda prowadząca do pogłębienia podziałów w społeczeństwie jest warta zastosowania, bo kreowanie i sycenie antagonizmów to instrument dojścia do władzy. A nic nie jest ważniejsze. Dlaczego dyplomacja miałaby być wyjątkiem w tej strategi?

Koncepcja polityki zagranicznej, która wyłania się z działań i deklaracji przywódcy PiS i jego sierżantów jest takim samym instrumentem walki o władzę w państwie jak każdy inny. I na tym polega pragmatyzm tej koncepcji.  Jeśli jednak wyjść poza ten lokalny i koniunkturalny wymiar, a w dziedzinie stosunków międzynarodowych wydaje się to uzasadnione, to okaże się, że koncepcja ta tak zupełnie nie bierze pod uwagę zmian, które zaszły na świecie w ostatnich sześćdziesięciu latach, że z powodzeniem można by ją uznać za political fiction. Z tym jednak zastrzeżeniem, że literacka political fiction zwykle odsyła do przyszłości, podczas gdy pisowskie myślenie o stosunkach zagranicznych zastygło w otchłani historii. Rzecz nie w tym czy zgadzamy się z takim czy innym osądem danego zdarzenia lub z propozycją rozwiązania konkretnego problemu, czy podzielamy narodowe sympatie i antypatie i czy odnajdujemy się w tych czy innych stereotypach, ale w tym, że pomysł Jarosława Kaczyńskiego na politykę zagraniczną ma się nijak do rzeczywistości, w której żyjemy. To objaw obsesyjnego nacjonalizmu w formie, która przetrwała tylko w rezerwatach myśli politycznej. To nawrót niebezpiecznej choroby, która uodporniła się na szczepionkę czasu. To idee i praktyka niebezpieczne dla Polski.

Cykl o programie europejskim PiS:
Państwo PiS jest nie z tej Europy (wprowadzenie) – 14.01.2014


Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...