2014-05-22

Euromity: UE zakaże używania cynamonu

To jedna z najbardziej typowych bzdur, jakie na temat UE mogą rozpowszechniać ignoranci. Jeden z nich podpisał tekst na ten temat na Onecie, sensacja doczekała się publikacji też w innych miejscach (TVN24 BiŚ). Autor powołuje się na jakiś raport jakichś naukowców wskazujący na szkodliwy wpływ na ludzki organizm kumaryny zawartej w cynamonie. Nic w tym dziwnego, wszak codziennie ukazują się raporty wskazujące na szkodliwy lub, przeciwnie, zbawienny wpływ różnych substancji na ludzkie zdrowie. Jaki to ma związek z UE?

Zdaniem autora tekstu do Komisji rolnictwa Parlamentu Europejskiego trafił projekt rozporządzenia ograniczający używanie cynamonu. Wedle innych doniesień sprawą zajmuje się parlamentarna komisja zdrowia. Po pierwsze, żeby projekt mógł trafić do komisji parlamentarnej, musiałby istnieć. A nie istnieje. Po drugie, Parlament Europejski nie ma inicjatywy ustawodawczej, projekt musiałby przyjść z Komisji Europejskiej, w której jednak nigdy, ani przez chwilę, nie rozważano możliwości zakazu używania cynamonu. Po trzecie, komisje parlamentarne nie pracują obecnie, bo trwa kampania wyborcza. Po czwarte, ani w Komisji ani w Parlamencie nie ma żadnych nowych badań dotyczących cynamonowych zagrożeń dla zdrowia. Unia Europejska nie zakazuje spożywania cynamonu.

Fabrykowanie euromitu

Skąd więc wzięła się ta historia? Jak zwykle: zerżnięta z brytyjskiej prasy (The Telegraph, The Mirror). I jak zwykle, z wielomiesięcznym opóźnieniem (zob. punkt 1 Poradnika dla dziennikarzy piszących o UE). Jednak to, że ktoś gdzieś o tym napisał po angielsku nie dodaje tezom artykułu prawdziwości. Czy istnieją badania naukowe wskazujące na szkodliwy wpływ kumaryny na wątrobę? Owszem, istnieją od bardzo dawna. W listopadzie 2013 roku do sprawy powrócono w Journal of Agriculture and Food Chemistry. Nie oznacza to jednak, że - jak piszą na Onecie –"specjaliści" z Parlamentu Europejskiego chcą ograniczyć używanie cynamonu by uchronić ludzi przed rakiem wątroby. To bzdura.

Dlaczego więc dietetyczka, Barbara Krysiak, cytowana w artykule zajmuje stanowisko w sprawie planowanego przez UE zakazu spożywania cynamonu oznajmiając, że "to kolejny przykład na głupotę i ignorancję urzędników"? Bo dziennikarz jej powiedział, że będzie zakaz, więc uwierzyła. Eksperci zawsze wierzą dziennikarzom, są zachwyceni, że ktoś ich o coś pyta i ochoczo komentują każdą sprawę, nawet taką, o której dowiedzieli się przed sekundą z ust dziennikarza. Są bezcenni, bo swym "eksperckim" komentarzem są gotowi uwiarygodnić każdą bez wyjątku bzdurę. Na co to przykład? Pozostawmy odpowiedź na to pytanie ekspertce-dietetyczce.

Czy w unijnych przepisach kumaryna w ogóle gdzieś się pojawia? Jasne, że tak. Podobnie jak w przepisach krajowych i międzynarodowych (ONZ, WHO/MOZ). Przepisy odzwierciedlają bowiem stan wiedzy naukowej. Nigdzie nie chodzi jednak o zakaz spożywania cynamonu, ale o ustalenie maksymalnej zawartości kumaryny w produktach spożywczych. Unijne przepisy nie są więc przyczyną rewolucji, harmonizują jedynie przepisy krajowe, bo dla konsumentów i przedsiębiorców jest łatwiej mieć jedną regułę we wszystkich państwach członkowskich niż 28 różnych przepisów. Unijne rozporządzenie, zawierająca długą listę substancji i związków, pochodzi jednak z 2008 roku. Wtedy też Parlament nad sprawą debatował (tutaj jest jego stanowisko).

Sprawa jest więc, delikatnie mówiąc, lekko nieświeża. Dlaczego wypłynęła teraz? Pewnie za sprawą Duńczyków (swoją drogą, gdyby dziennikarze znali duński, mogliby nie ograniczać się do prasy brytyjskiej w poszukiwaniu antyunijnych tekstów, w Dani też ich nie brakuje - zob. punkt 5 Poradnika). Otóż w listopadzie 2013, gdy do sprawy powrócili naukowcy, duńska administracja przedstawiła swoją interpretację dopuszczalnego poziomu kumaryny w tradycyjnych ciasteczkach cynamonowych (kanelsnegl i kanelstænger). Duńscy piekarze się oburzyli, bo uznali, że to atak na tradycyjny duński smakołyk. Duńska administracja, w obliczu krytyki, powołała się oczywiście na przepisy unijne. To norma: każda krajowa administracja tak robi, żeby się wytłumaczyć ze swoich decyzji. Wszak UE można oskarżyć o wszystko. Tyle tylko, że w sąsiedniej Szwecji piekarze wypiekają identyczne ciasteczka. I też są święcie przekonani, że to szwedzka specjalność. Ale szwedzka interpretacja unijnych przepisów nie stanowi dla nich przeszkody. Bo unijne zasady dają państwom członkowskim możliwość dostosowania limitów do lokalnych wymogów i tradycji. I w żadnym wypadku nie zakazują spożywania cynamonu.

Z zakazem cynamonu sprawa jest podobna jak z zakazem wędlin. I jak z czarną wołgą. Pamiętacie?



NB. Tutaj przeczytasz o innych euromitach: krzywiźnie bananów  marchewce, która jest owocem i ślimaku, który jest rybą

2014-05-21

Europejskie wybory w 28 lokalnych odsłonach

Wybory są europejskie, bo posłów do europejskiego parlamentu wybierają Europejczycy z Unii Europejskiej. Od 1979 roku są bezpośrednie i proporcjonalne, to wspólna unijna zasada. Ale poza tym, co kraj to obyczaj, bo obowiąują krajowe ordynacje wyborcze.

W czterech krajach udział w wyborach jest obowiązkowy (w Grecji, na Cyprze, w Belgii i w Luksemburgu). W piętnastu krajach bierne prawo wyborcze przysługuje osiemnastolatkom, w dziewięciu trzeba skończyć 21 lat (w tym w Polsce), w jednym 23, a w trzech 25 lat żeby kandydować. W jednym państwie (w Austrii) wystarczy mieć 16 lat, żeby zagłosować. W niektórych państwach są listy krajowe, w innych - regionalne. W jednych są progi wyborcze, w innych nie ma. Wybory nie odbywają się tego samego dnia. W większości państw ludzie pójdą do urn 25 maja, ale Brytyjczycy i Holendrzy głosować będą trzy dni wcześniej, już w czwartek, Irlandczycy 23 maja, Maltańczycy, Słowacy i Łotysze 24 maja. Czechom wolno głosować przez dwa dni: 23 i 24 maja. Wcześniejsze głosowanie nie oznacza wcześniejszej publikacji szacunkowych wyników. We wszystkich krajach słupki na ekranach telewizorów będą mogły się pojawić dopiero 25 maja po 23:00, bo wtedy zamykane są lokale wyborcze we Włoszech.

To pierwsze wybory europejskie organizowane po wejściu w życie traktatu lizbońskiego. Nakłada on na państwa członkowskie wymóg wzięcia pod uwagę wyniku wyborów do Parlamentu Europejskiego przy wyznaczaniu szefa Komisji Europejskiej. Nie mówi jednak, na czym konkretnie ma to polegać, więc spór kompetencyjno-prawny rozpętał się już na wstępnym etapie kampanii. Parlament uważa, że to jego głos ma być decydujący, państwa członkowskie i szef Rady Europejskiej, że - po staremu - decyzja ma należeć do rządów. Wyznaczenie przez pięć partii europejskich (socjalistów, chadeków, liberałów, zielonych i szeroko rozumianą lewicę parakomunistyczną) kandydatów na przewodniczącego Komisji powinno nadać tym wyborom nie tylko bardziej polityczny i demokratyczny, ale też europejski charakter. Partie nacjonalistyczne, eurosceptyczne i otwarcie eurofobiczne nie uzgodniły wspólnego kandydata, bo hasło "Szowiniści wszystkich krajów łączcie się" jest sprzeczne z logiką i naturą. Nawet nienawiść do integracji europejskiej nie pozwoliła im się zjednoczyć.

Jeżeli jednak państwa członkowskie postawią na swoim i starym sposobem przeforsują kandydata, który w ogóle w kampanii wyborczej nie brał udziału, pomysł demokratyzacji i europeizacji europejskich wyborów weźmie w łeb i zamiast postępu w tej dziedzinie nastąpi regres. Czym mniejsza będzie frekwencja wyborcza, tym silniejsza będzie tendencja rządów do narzucenia wyciągniętego z kapelusza kandydata na szefa unijnej egzekutywy. I tym większy opór Parlamentu wobec zaakceptowania narzuconego kandydata. To zaś oznacza głęboki i - być może - długotrwały kryzys polityczny integracji europejskiej. A to ostatnia rzecz, której wydobywająca się z gospodarczej zapaści i borykająca się z nawrotem nacjonalizmów Europa potrzebuje.

Nigdy jeszcze frekwencja wyborcza nie miała tak fundamentalnego, historycznego znaczenia dla europejskiego i demokratycznego charakteru nie tylko wyborów do PE, ale i całej UE.

2014-05-20

Psychol wygrywa z bandą knurów

Okazuje się, że wyborcy nigdy tak łatwo nie wierzą politykom jak wtedy, gdy ci wzajemnie się opluwają. Z zaniepokojeniem patrzę jak rośnie grupa wyborców, którzy są przeciw wszystkiemu i wszystkim, i uwierzyli, że wszyscy politycy w Polsce to "siewcy obciachu" i "banda knurów", że "zawiedli w Polsce, zawiodą w Europie".

Oni zagłosują 25 maja na psychola, który gotowy jest zrobić, a przede wszystkim powiedzieć wszystko, byle tylko skusić część wyborców swoim nawiedzonym bredzeniem i wreszcie, po latach wyborczych klęsk, znaleźć się ponad progiem wyborczym, dostać pensję, a przede wszystkim mieć zagwarantowany dostęp do mównicy.

Sondaże wskazują, że spora grupa wyborców daje się uwieść szaleńcowi, bo bierze wariactwo za szczerość i otwarte wyznanie skrywanych prawd. To zjawisko znane i opisane w psychiatrii i w kulturoznawstwie. Podobnie jak pozorna jasność umysłu chorego psychicznie. Powstaje karykaturalna relacja wyznawców i mesjasza, słowa opętanego stają się objawieniem, patologiczna umysłowość przyciąga umysły słabe.

Ale w tej kampanii musimy stawić czoła nie zjawisku medycznemu, tylko politycznemu i, przede wszystkim, medialnemu. Bo to media robią z energumena polityka. To one roznieciły w nim nadzieję, że będzie mógł zachować na dłużej miejsce na scenie. A to jest przecież jego największym, obsesyjnym pragnieniem. Jest jak zły dżin uwolniony z lampy. Jego bezgraniczna determinacja jest objawem panicznego strachu, że ponownie zamkną go w politycznym niebycie. Ma swoje lata, rozumie, że może to jego ostatnia szansa na kamery i oklaski.

Gdyby 25 maja wyborcy zapewnili mu miejsce w Parlamencie Europejskim, pewnie prędzej czy później zginie przykryty kurzem w rupieciarni politycznych dziwolągów jacy czasem już się w historii tej instytucji pojawiali. Ale to marne pocieszenie.


2014-05-19

Polska proeuropejskość nie na wybory

W najbardziej proeuropejskim kraju UE, jakim jest ponoć Polska, o Unii Europejskiej lepiej nie mówić poważnie, szczegółowo, ideowo. Przynajmniej jeśli się jest zadeklarowanym zwolennikiem integracji europejskiej. Takie ujęcie europejskiej tematyki możliwe jest tylko z pozycji eurosceptycznych. Paradoks? Być może. Ale to oczywista konkluzja, gdy przyjrzeć się kampanii wyborczej i obchodom dziesięciolecia polskiego członkostwa.


Spór w sprawie spotu, który rząd zamówił na dziesięciolecie członkostwa w UE, nieco już przebrzmiał, warto do niego wrócić na spokojnie. Spot został skrytykowany przez opozycję za to, że w ogóle powstał. Prawicowe media i prawicowi politycy byli wyburzeni, że promuje się UE. Zarówno lewicowi jak i prawicowi, pro- i antyeuropejscy oponenci rządu skrytykowali go też za zbyt wysokie ich zdaniem koszty i za to, że ponoć jest elementem kampanii wyborczej PO. Nie będę się do tych oskarżeń odnosił z dwóch powodów. Po pierwszej dlatego, że osobiście skłonny byłbym do ostrej krytyki rządu, gdyby spotu nie zrobił; gdyby nie wykorzystał przynajmniej tej jednej okazji do przypomnienia Polakom dobrodziejstw członkostwa Polski w UE. Po drugie dlatego, że tematem znacznie ciekawszym wydają mi się usprawiedliwienia rzeczniczki rządu, pani minister Kidawy-Błońskiej: rząd zrobił spot, bo Bruksela kazała i Bruksela zapłaciła. To idiotyczne wytłumaczenie mówi więcej o charakterze polskiej "proeuropejskości" niż niejedna analiza politologoliczna czy socjologiczne badanie.

Za proeuropejskość nie trzeba przepraszać

Rząd Tuska uczynił proeuropejskość elementem swojej politycznej tożsamości. Sprawnie i przekonująco wykorzystał w tym celu okres polskiej prezydencji w Radzie UE. Dzięki temu nie tylko w Polsce, ale i gdzie indziej w Europie jest uważany za prounijny. I to mimo idiotycznych umizgów wobec lobby tytoniowego, gdy przyjmowana była dyrektywa antynikotynowa, mimo niemądrej gry w sprawie jednolitego europejskiego patentu, mimo postawy wobec polityki klimatycznej UE czy też całkowitego niezrozumienia programu Łącząc Europę (instrumentu finansowania paneuropejskiej polityki infrastrukturalnej). Mimo odsuwania daty przyjęcia wspólnej europejskiej waluty. I ociągania się z poparciem unii bankowej. To prawda, że na tle niektórych rządów w UE polski rząd wygląda europejsko. To prawda, że stara się wykorzystać kartę proeuropejskości do wpływania na niektóre kierunki polityczne UE. Kiedyś typowym przykładem tego było Partnerstwo Wschodnie, dziś jest "unia energetyczna". Jak jednak tu, w Polsce, rząd Tuska prezentuje swoją proeuropejskość i jak ją realizuje? Sprowadzając ją do księgowego bilansu: opłaciło się, bo są fundusze europejskie. Skoro do tego ogranicza się polskie poparcie członkostwa, to co się z nim stanie, gdy fundusze się skończą?

W przygotowanym z okazji dziesięciolecia Polski w UE raporcie, MSZ nie ogranicza podsumowania członkostwa do kilometrów dróg i liczby oczyszczalni, wykracza poza miliardy euro i wskazuje pozytywne cywilizacyjne i polityczne skutki przystąpienia do Unii. Czyli można. Ale raport jest dla ekspertów. A skoro powstał na zamówienie MSZ, a nie Kancelarii premiera, to pewnie przede wszystkim dla ekspertów zagranicznych. A co o dziesięcioleciu członkostwa rząd ma do powiedzenia polskim obywatelom? To widać w spocie "Dziesięć lat świetlnych": migawki z prezentowanych z prędkością światła infrastrukturalnych osiągnięć. I główny przekaz: kiedyś był, Panie, taki interesik, na polowym łóżku. No a teraz patrz Pan: jest wielki interes. Za miliardy. Taka "Ziemia obiecana" w świetlnym skrócie. Tylko bez idei i narracji Reymonta. Tylko bez estetyki i reżyserskiego kunsztu Wajdy.

Tłumaczenie rzeczniczki rządu, że spot powstał, bo kazała Bruksela to skandal nie tylko dlatego, że to nieprawda. Machnięcie ręką na koszty (kwestionowane przez opozycję), bo skoro płaci UE, to koszty nieważne, to więcej niż głupota. Największym problemem jest chowanie (bezmyślnej?) głowy w piasek. I brak odwagi w obronie prowadzonej przez siebie polityki. Za proeuropejskość nie trzeba przepraszać. Informując o tym, co Polska osiągnęła dzięki UE (nie tylko przez dziesięć lat członkostwa, ale też wcześniej, gdy przygotowując przystąpienie do UE wprowadzała reformy, otrzymywała unijne wsparcie finansowe i eksperckie) nie wolno tłumaczyć się brukselski prikazem. A prezentując zmiany, które w Polsce nastąpiły w zasadniczej mierze dzięki członkostwu w UE trzeba mówić o kulturze, cywilizacji, wartościach, o tak zwanych "europejskich standardach", o demokrcaji, wolności, pokoju i pozycji w świecie a nie tylko o betonie. Chyba, że jedynie beton ma się w głowie. Cieszę się, że mamy w Polsce rząd proeuropejski. Szkoda, że jego proeuropejskość jest taka asfaltowo-cementowa. Szkoda, że tak bardzo nie wierzy w proeuropejskość Polaków, skoro sam się nią chwali. 

Proeuropejskości nie trzeba ukrywać za farsą

Najbardziej żenującym spotem trwającej kampanii wyborczej jest reklamówka kandydatki Twojego Ruchu, Doroty Gardias. Wystrojona w pielęgniarski kitel (wedle badań pielęgniarka to jeden z zawodów cieszących się największym uznaniem Polaków) wypowiada kwestię streszczającą jej polityczny program: "A teraz robimy zastrzyk". Olbrzymią strzykawą zasysa pobłyskujące złotem symbole euro gdzieś z okolic Brukseli i wstrzykuje je gdzieś w okolice Torunia. Gdyby chodziło tylko o estetykę, nawet bym o tej produkcji nie wspominał. Ale w czym innym rzecz: to kandydatka jedynej polskiej partii, która opowiada się wprost za federacyjnym kierunkiem rozwoju UE i za przyjęciem przez Polskę euro. Kandydatka koalicji, która Europę nosi w nazwie. Która Dzień Europy i rocznicę członkostwa świętuje nikogo za to nie przepraszając. Co widzimy w spocie? Kasę. To nie wyjątek. Inna kandydatka tej koalicji, Izabella Łukowska-Pyżalska, obiecuje z ekranu pomoc w zdobyciu "milionów euro, które są na wyciągnięcie ręki". Infantylna dosłowność przekazu, podobnie jak w spocie Gardias, nie pozwala dostrzec w nim artystycznej ironii, estetyki absurdu, ponoć zamierzonej.

W spocie Anny Kubicy cudzysłów jest bardziej czytelny. Elementy farsy są na pierwszym planie, polityczny przekaz jest przemycony: "najwyższy czas na wprowadzenie europejskich standardów do polityki regionalnej". Czyli znowu polityka regionalna, a więc znowu unijne fundusze. Chyba, że za postulatem wprowadzenia europejskich standardów coś innego się kryje, tylko nie wiadomo co. Brzmi bez sensu, a egzegeza postulatu w oparciu o inne wypowiedzi kandydatki mi się nie powiodła. Zamierzony przerost formy nad treścią najbardziej uderza w spocie Kazimiery Szczuki. Hasło "więcej kultury, mniej Watykanu" jest jasne, ale co ma wspólnego z UE? Ja też wolałbym, żeby świątynie nie były w Polsce głównym beneficjentem szczodrości ministra kultury, ale związku z pracą europosła i z kompetencjami trakatowymi unijnych instytucji nie dostrzegam.

Jan Hartman, który dzięki fotelowi w Strasburgu chce być dla Krakowa tym, czym Batman dla dla Gotham City, tłumaczył niedawno, że farsowne spociki Twojego Ruchu adresowane są do tych, którzy jeszcze nie wiedzą jak głosować, a nie do przekonanych. Mam szczęście, bo to znaczy, że adresowane są do mnie. Niestety te spoty mnie nie przekonują. Bo nie przekonuje mnie założenie, że aby pozyskać proeuropejsko nastawionych Polaków proeuropejska partia musi zamienić kwestie integracji europejskiej w żart, albo skupić się na swej zdolności do wyciągnięcia z Brukseli pieniędzy, które są ponoć na wyciągnięcie strzykawki.


Do proeuropejskości przyznaje się też SLD, choć nie czyni z niej linii przewodniej kampanii. Sojusz, ustami Leszka Millera, zapowiada w sprawach europejskich kurs na zmianę. Twarzami zmiany są Pastusiak, Zemke, Iwiński. Dlatego, choć tu przekaz jest na serio, też wychodzi farsa. W spocie Joanny Senyszyn poza miejscami pracy (polityka społeczna i zatrudnienia to w UE kompetencja narodowa), prawami człowieka (no dobrze, zawsze warto przypomnieć ich znaczenie), polityką świecką (zbieżność z apelem Szczuki, podobnie jak tam raczej polsko-polski postulat bez szans realizacji za pośrednictwem Strasburga i Brukseli), jest też obietnica poprawy jakości życia Polaków. Bardziej niż obietnice, przekonuje mnie doświadczenie Senyszyn w parlamentarnej pracy. Ale odwagi w głoszeniu rzeczywiście proeuropejskich idei jej od niego nie przybyło.

Properopejskość słabych i zagrożonych

Główny spot partyjny proeuropejskiej Platformy Obywatelskiej tłumaczy czego potrzebuje Polska. Już w 2012 roku PO w spocie wyborczym nie owijała w bawełnę: "nasza przyszłość zależy od tego, ile wywalczymy unijnych pieniędzy dla Polski". Nie wiem czy dwuznaczność była zamierzona, czy tak po prostu wyszło: "nasza przyszłość", to znaczy PO i Polaków. Jeżeli przyszłość PO na scenie politycznej miała zależeć od wielkości kasy, którą Polska dostanie z unijnego budżetu, to należy spodziewać się dobrego wyniku PO w niedzielnych wyborach: kasa obrodziła. Teraz trzeba tylko o tym sukcesie skutecznie poinformować najbardziej proeuropejskie społeczeństwo Europy.


Do tej informacji wyborczy przekaz PO 2014 się jednak nie ogranicza. Przepis pozostał ten sam co dwa lata temu: list do Świętego Mikołaja. Tylko główne zapotrzebowanie Polski ewoluowało: "prawdziwą stawką tych wyborów jest bezpieczeństwo Polski". Osobiście nie mam wątpliwości, że obecność Polski w silnej Unii jest gwarancją beieczeństwa, jakby go nie rozumieć. Ale w przekazie politycznym PO nie ma ani słowa o silnej, sprawnej, wpływowej w świecie Unii Europejskiej. W ogóle nie ma mowy o Europie, którą europosłowie Platformy mieliby współtworzyć. Bo nie taka jest obietnica, nie taka rola. Wyborczy sukces PO w wyborach do Parlamentu Europejskiego jest równie ważny jak w każdych innych wyborach, bo zapewni Polsce stabilność, pozycję w Europie, zaufanie sojuszników (w spocie widać prezydenta USA), silną gospodarkę, przewidywalne przywództwo (w tle Europejska Partia Ludowa) i to, czego chcą Polacy: niezależność energetyczną (czyli gospodarka oparta na węglu? blokowanie unijnej polityki klimatycznej?), nowoczesną armię (gwarancję wprost rozumianego beieczeństwa) i poczucie bezpieczeństwa (również socjalnego).

Pewna sukcesu w europejskich wyborach ani słowem, ani w tym spocie ani w żadnym innym, nie nawiązuje do europejskiej wizji Jean-Claude'a Junckera, kandydata Partii Ludowej na szefa Komisji Europejskiej. W ogóle nie wspomina o roli Komisji Europejskiej. Nie ma nic na temat przystąpienia do strefy euro ani do unii bankowej.

Jeżeli PO jest tak proeuropejska, dlaczego skrzętnie ukrywa wszystko to, co mnie, proeuropejskiemu wyborcy, pozwoliłoby tę proeuropejskość zweryfikować i docenić?

Eurosceptycyzm słabych i zagrożonych

Z PiS jest łatwiej: pisałem już kilka razy, w odcinkach, dlaczego państwo, które ta partia chce Polsce zafundować jest nie z tej Europy, nie z tej czasoprzestrzeni (tutaj). Nie oczekuję od nich proeuropejskości i nie chodzi tu tylko o takie czy inne konkretne postulaty, ale o przynależność do innej kultury, innej wrażliwości. A jednak i oni jakoś z sondażową proeuropejskością Polaków muszą sobie poradzić. W odróżnieniu od Platformy i Twojego Ruchu (ukrywających w filmikach wyborczych swe poparcie dla integracji europejskiej), PiS ukrywa przed elektoratem swoją postpeerelowską eurofobię.

Wyobrażenie potrzeb, które Polacy chcieliby widzieć zaspokojone, nie różni się specjalnie w głównych spotach kampanii PiS i PO: słaba i zagrożona Polska potrzebuje siły i bezpieczeństwa, jej głos w Europie musi być słyszany, pozycja zapewniona. Spoty, nawet w konstrukcji i w retoryce są bardzo do siebie podobne. Po partii, której jedna z liderek uważa unijną flagę za szmatę, a elektorat maszeruje z transparentem "Konzentrationslager Europa", spodziewałbym się czegoś gorszego.


Oczywiście, podobnie jak na przykład Solidarna Polska (tutaj), PiS nie uważa mobilności pracowników za sposób na bezrobocie i protestuje przeciw dumpingowi socjalnemu. Jest to trudne do pogodzenia z polityką UE, chociaż z drugiej strony postulat, by ludzie znajdowali pracę w kraju jest jak najbardziej słuszny. W spocie zadbano, by odbiorcy nie uznali, że PiS popiera ataki swego sojusznika, Davida Camerona, na Polaków pracujących w Wielkiej Brytanii: jest odniesienie do protestu Prezesa przeciw antyimigracyjnej, szowinistycznej polityce brytyjskiego premiera. PiS kontestuje nie tylko swobodę przepływu pracowników (było nie było jedną z podstaw wspólnego rynku UE), ale też równie fundamentalną swobodę przpływu kapitału, wyciągając z lamusa strachy przed wykupem polskiej ziemii.

W spocie wyborczym pojawia się też postulat poprawy jakości służby zdrowia (obywatele wielu krajów by się pod nim podpisali), w tym ułatwienia dostępu do specjalistów. Obecność przedstawicieli PiS w Parlamencie Europejskim niczego w tej dziedzinie nie zmieni, bo to nie ten obszar kompetencji, ale można by życzliwie założyć, że PiS ma na myśli swobodę świadczenia usług medycznych w UE. Raczej jednak o to nie chodzi. PiS zapewnia też, że będzie potrafił zadbać o wagę polskiego głosu w Brukseli, ale nie wiem na czym opiera to przekonanie, bo wcześniejsze doświadczenia dowodzą, że pierwszym krokiem do wzmocnienia znaczenia Polski w UE było odejście PiS od władzy po przegranych wyborach. Co do energii, poglądy PiS nie różnią się od poglądów PO (węgiel przede wszystkim, bez względu na wysokość państwowych dotacji i kierunek importu, dziwna cisza w sprawie łupków, blokowanie unijnej polityki klimatycznej i energetycznej zakładające zróżnicowanie źródeł energii i zwiększenie wykorzystania źródeł odnawialnych), ale z innym nastawieniem: Tusk przekonuje, że wszyscy w UE popierają jego wizję unii energetycznej, podczas gdy PiS jest raczej skłonny przekonywać, że dopiero obecność posłów z tego ugrupowania w Straburgu skłoni UE do akceptacji polskich planów.

Jako proeuropejski wyborca, na tyle sumiennie ile się da śledzący kampanię wyborczą, wiem na kogo nie głosować. Ale to wiedziałem już wcześniej. Wciąż jednak nie wiem na kogo oddać głos 25 maja.

2014-05-01

Warto myśleć i działać pozytywnie

Polacy przywykli pysznić się swoim potencjałem buntu, bohaterstwem krwi, patriotyzmem cierpienia. Przywykli budować tożsamość w opozycji do czyhających wokół wrogów i w walce z ich dominacją, wielbiąc przegrane powstania przeciw kształtowanej przez innych, przeciw Polsce, rzeczywistości.

Dwa razy w najnowszej historii Polacy potrafili dostrzec zalety pozytywizmu, wykorzystać swoją energię  do budowy swego państwa, a nie przeciw innym państwom, do sformułowania swego projektu a nie do zrywu przeciw cudzym. Dwa razy: gdy po zakończeniu pierwszej wojny światowej odzyskaliśmy niepodległość w 1918, i gdy po obaleniu komunizmu w 1989 ponownie rozpoczęliśmy budowę nowego państwa.

Tylko raz ten pozytywny zryw przyniósł niepodważalny sukces: wtedy, gdy na dodatek do sprzyjającej koniunktury międzynarodowej, do własnej przedsiębiorczości i zaangażowania na rzecz rozwoju, awansu i lepszego życia, otrzymaliśmy wsparcie w postaci europejskiej solidarności. Ten sukces nie przypadkiem idzie w parze z sukcesem Europy, która, podzielona przez wieki, po raz pierwszy, po zakończeniu drugiej wojny światowej, zdobyła się na wspólny, pozytywny projekt. Jest nim integracja europejska.

Warto myśleć i działać pozytywnie. Dziesięć lat po przystąpieniu do Unii Europejskiej Polska jest inna nie tylko dlatego, że napłynęły unijne miliardy na drogi i oczyszczalnie, ale przede wszystkim dlatego, że Polacy potrafili skutecznie włączyć się w najmądrzejszy i najodważniejszy projekt, jaki kiedykolwiek Europejczycy wymyślili.

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...