2014-08-31

Nowa polska epoka

Donald Tusk przewodniczącym Rady Europejskiej. Dobra passa dla Polski trwa. 
Z niektórych komentarzy na polskojęzycznym Twitterze bije tak nieposkromiony żal, że nawet mi się nie chce na nie reagować. A przecież poziom jadu wzrośnie, bo wielu "prawdziwych patriotów" tak zamurowało, że zgryzoty jeszcze nie zdołali wyjęczeć. Ale jękną. I oby ich jęczenie nie rozbrzmiewało zgodnie z partyturą naszkicowaną w "drugim scenariuszu", obym się mylił.

W pozytywnych, czyli utrzymujących się w mentalnej normie (no bo jak nie odbierać tej nominacji z dumą, pozytywnie?) komentarzach, wiele jest takich, których autorzy cieszą się, że wrośnie pozycja Polski, że Polska teraz zyska. Co zyska? Musimy wreszcie zrozumieć, że takie wydarzenie jak nominacja Donalda Tuska na przewodniczącego Radu Europejskiej przez szefów rządów i państw UE oznacza, że to już się stało, że to jest spektakularnym objawem, a nie zapowiedzią wzrostu znaczenia Polski. I to nie w kontekście tak zwanej polityki wschodniej, nie w ramach tak zwanego "bloku państw posowieckich", ale w ramach polityki europejskiej po prostu, w ramach historii tout court.

Nie wpadajmy w retorykę przyszłych zysków, wymiernych, materialnych, do policzenia i zważenia, bo ugrzęźniemy w jałowej debacie z tymi wszystkimi rodakami, którym oczy zaszły bielmem ideologicznej nienawiści, ignorantami z wyboru, z zajadłością krytykującymi każdy polityczny rzeczywisty sukces Polski i cywilizacyjny krok wprzód. Oni pierwsi zaczną liczyć i ważyć i siłą rzeczy wyjdzie im, że za mało i za lekko, bo ich system wag i miar jest nie z tego świata, nie z tych czasów, zrodzony w psychicznych bólach historyczno-patriotycznej neurastenii.

Przyjmijmy więc sukces Tuska za sukces Polski, uwierzmy, że możemy i potrafimy i że na pewno nam wyjdzie, bo przecież tak już mamy. Trudno uwierzyć, skoro przez wieki, nauczeni historią, wierzyliśmy w coś przeciwnego. Ale na tym właśnie polega cała sztuka, na tym polegać powinno sedno polskiego przemienienia: skoro udało nam się znaleźć ten historyczny skrót, dzięki któremu w galopie nadrobiliśmy czas stracony w wielkim historycznym zapętleniu, skokiem wróciliśmy w europejską teraźniejszość jako ważny jej uczestnik, nie zatrzymujmy się z niepewności, nie cofajmy z niedowierzania, tylko idźmy do przodu. Nie popadajmy jednak w zadufanie, traktujmy sukces jako coś, po co z powodzeniem możemy sięgnąć, porażki - jak nieuniknione wypadki przy pracy. Uwierzmy po prostu w siebie i róbmy dalej swoje, bo od dwudziestu pięciu lat całkiem nieźle nam to wychodzi.

2014-08-28

Problem taktyczny Tuska w Brukseli

Federica Mogherini                                                      ©UE2014
Szanse na to, że Sikorski przejmie schedę po Ashton topnieją z minuty na minutę. W stolicach państw członkowskich wszyscy wiedzą, że włoska kandydatka nie ma profilu by kierować unijną dyplomacją, ale nie wszyscy uważają, że to wada: rządy nie lubią, gdy polityką zagraniczną kieruje się z Brukseli. 

Poza tym trudno powiedzieć: "nie" włoskiemu premierowi, trzeba go wesprzeć, bo jest gwarantem reform we Włoszech i wyjścia tego kraju z kryzysu. Symboliczna rozgrywka dla strefy euro i dla całej UE. A Matteo Renzi się uparł na Mogherini i ustąpić nie chce.

Z kolei, jeśli wierzyć prasowym doniesieniom, rosną szanse Tuska. Czy medialne i przyjacielskie zachęty z najbliższego środowiska wpłyną na jego skłoność do powiedzenia "tak", gdyby rzeczywiście propozycja przewodniczenia Radzie Europejskiej została mu złożona na sobotnim szczycie? Osobiście wątpię, by tak się stało.

Tusk dlatego sam pozostawał w grze, mówiąc, że niby nie chce, ale mrugając znacząco okiem, i dlatego w grze, mimo malejących szans, pozostawił Sikorskiego, by ustawić się w centrum pola negocjacji. Ich prawdziwym celem miałoby być ugranie dla Polski ważnej teki komisarza. Może nawet wiceprzewodniczącego Komisji na dodatek. Ale ta pozornie logiczna taktyka może okazać się nie do zrealizowania na sobotnim szczycie.

Jest już oczywiste, że w sobotę nie zapadną żadne decyzje dotyczące podziału tek w przyszłej Komisji. Negocjacje w tej sprawie należałoby prowadzić z przewodniczącym elektem. Ale ponoć Jean-Claude Juncker nie zamierza w dyskusjach uczestniczyć. Zrobi sobie rodzinne zdjęcie i wyjdzie. I słusznie: dlaczego miałby wystawiać się na narodowe naciski, wymuszanie zobowiązań i ustępstw? To byłaby pułapka. Tymczasem sprawa jest jasna: do dyskusji o tekach komisarzy przejdziemy dopiero, gdy zapadną decyzje dotyczące "top jobs", następców Van Rompuya i Ashton. A te decyzje podejmą szefowie rządów, Juncker nie ma tu nic do powiedzenia. Jego rola zacznie się później, od poniedziałku.

Taki scenariusz oznacza zaś, że transakcji wiązanej (ważna teka dla polskiego komisarza, skoro nie dostajemy żadnego z dwóch kluczowych stanowisk) nie będzie. Inna sekwencja zdarzeń, inne poziomy negocjacji. Na Junckera na pewno nie zadziała argument: przegraliśmy w sobotę, to w zamian chcemy wygrać w poniedziałek. Nie ze mną graliście, anioły moje - odpowie Tuskowi Juncker. Jeżeli Tusk się domyśla, że tak to może wyglądać, to - by nie wrócić z Brukseli na tarczy dwukrotnie: i w sobotę i w poniedziałek - powinien poważnie przymierzyć się do walki o stanowisko szefa Rady Europejskiej.

2014-08-27

Kto do Brukseli: trzy scenariusze dla PO

Sala obrad Rady Europejskiej z pustym krzesłem przewodniczącego
W sobotę mają zapaść decyzje, kto zostanie nowym przewodniczącym Rady Europejskiej w miejsce Belga Hermana Van Rompuya i kto zastąpi Brytyjkę Catherine Ashton na stanowisku szefa unijnej dyplomacji. 

Polska ma poważnych kandydatów na oba stanowiska, co już samo w sobie jest ewenementem. Jakie są ich rzeczywiste szanse nie wie dziś chyba nikt. Ale zgłoszenie do udziału w wyścigu nie pozostaje bez konsekwencji dla uczestników. Patrząc z polskiej perspektywy, nominacje na te dwa kluczowe stanowiska będą miały zasadniczy wpływ na sytuację w kraju i na notowania PO, i to bez względu na to, kto w ostatecznym rozrachunku pokieruje Radą Europejską i sprawami zagranicznymi.

Porządek obrad tego nadzwyczajnego szczytu UE, którego zasadniczym celem miało być obsadzenie obu najważniejszych stanowisk oraz podział tek w nowej Komisji, bardzo się skomplikował. Instytucjonalno-kadrowa część się zawęziła do wyznaczenia następców Van Rompuya i Ashton. Jeśli się uda, to już będzie duży krok do przodu, a nad komisarzami można się będzie jeszcze pozastanawiać, biorąc również pod uwagę znane oczekiwania Parlamentu Europejskiego. Jednocześnie lista spraw do omówienia wydłużyła się w wyniku sytuacji międzynarodowej: Ukraina, strefa Gazy, Irak, Syria, Libia nie mogą przecież być zbyte milczeniem. Siłą rzeczy skrzyżują się rozbieżne priorytety i interesy. Kwestie instytucjonalne, personalne i międzynarodowe zostaną powiązane w pakiety negocjacyjne. Łatwo nie będzie. W tej mgławicy trudnych do przewidzenia wydarzeń można jednak, dla porządku, zarysować trzy scenariusze interesujące z polskiego i europejskiego punktu widzenia.

Scenariusz pierwszy: włoska kandydatka na szefa dyplomacji, Federica Mogherini, odpada pod naciskiem państw oskarżających ją o prorosyjskość, następcą Lady Ashton zostaje Radosław Sikorski. W tej sytuacji kandydatura Tuska na szefa Rady Europejskiej staje się bezprzedmiotowa, Tusk zostaje w kraju. To najlepszy scenariusz dla Polski, ale i dla PO, bo gwarantuje stabilność polityczną i przynajmniej w jakimś stopniu rozmywa perspektywę wyborczego zwycięstwa PiS. Jednocześnie objęcie teki wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa przez polityka z tak zwanych "nowych krajów" eliminuje z "krótkiej listy" kandydatury Bułgarki Georgijewej i Łotysza Dombrovskisa. Rosną wtedy szanse Dunki Helle'y Thorning Schmidt i Irlandczyka Endy Kenny'ego.

Scenariusz drugi: zarezerwowane dla socjalistów stanowisko wysokiego przedstawiciela dostaje Włoszka, Tusk zostaje przewodniczącym Rady Europejskiej. Sikorski, zgłoszony jako polski kandydat na komisarza tylko po to, by objąć tekę spraw zagranicznych (wysoki przedstawiciel jest jednocześnie wiceprzewodniczącym Komisji) wypada z gry. Kandydatem na komisarza zostaje Danuta Hübner. Dzięki temu Jean-Claude Juncker ma w składzie Komisji dodatkową kobietę, co zwiększa szanse na uzyskanie niezbędnego poparcia Parlamentu (na razie Parlament przygotowuje się do odrzucenia en bloc zespołu kandydatów na komisarzy, bo w obecnym kształcie nie spełnia on wymogu parytetu kobiety-mężczyźni). Z tego powodu kandydatura Rostowskiego na członka Komisji, mimo preferencji Tuska, odpada na rzecz kandydatury Hübner.

Z zewnątrz taki rozwój wypadków wyglądałby na prestiżowy sukces Tuska jako polityka i sukces Polski, jako państwa. Ale poza prestiżem, to kiepski scenariusz i dla Polski i dla PO. Mogherini na czele unijnej dyplomacji zostałaby odebrana w Polsce jako porażka negocjacyjna rządu PO. Na dodatek, Tusk zostałby niechybnie oskarżony o świadome poświęcenie interesu Polski dla osobistej kariery. Platforma bez Tuska raczej by się nie wzmocniła. Krytyka opozycji, że Tusk uciekł z tonącego okrętu łatwo znalazłaby posłuch w opinii publicznej, która chętniej wierzy, wbrew faktom, że sytuacja Polski jest katastrofalna, niż że kraj rozwija się szybciej niż kiedykolwiek. To jeszcze bardziej obniżyłoby sondażowe notowania Platformy i przyczyniło się do jej wyborczej porażki. Wybory wygrałoby PiS, a to najgorsze co Polsce może się przydarzyć.

To również ryzykowny scenariusz dla Europy. Nie wiem czy Tusk ma format międzynarodowego polityka i czy bycie politykiem sprawnym i utalentowanym wystarczy by skutecznie działać na unijnej arenie. Nieznajomość francuskiego i kiepska znajomość angielskiego to poważny problem. Niewiadomo też ile czasu potrzebowałby Tusk, by rozwinąć skrzydła nie mogąc liczyć na żadne partyjne zaplecze, działając w zupełnie innym kontekście niż ten, który poznał jako premier. Ale nawet gdyby Tusk miał się okazać najlepszym z możliwych szefem Rady Europejskiej, to najpoważniejsze niebezpieczeństwo kryje się gdzie indziej: Polska pod rządami PiS stałaby się dla UE jeszcze większym problemem niż Węgry. Orban jest antyunijny i antyzachodni, ale ma zmysł pragmatyczny. PiS i jego prezes mają zmysł oszołomski. A w sytuacji, gdy Tusk byłby szefem Rady Europejskiej, Unia stałaby się nieustannym celem ataków pisowskiego rządu. (Na temat "europejskiej" polityki PiS zob też: "Państwo PiS jest nie z tej Europy")

Rozpatrując ten scenariusz czuję się jednak w obowiązku przypomnieć, że sam Tusk nadal twierdzi, że schedą po Van Rompuyu nie jest zainteresowany. Mimo ekscytacji polskich mediów, które dziś piszą o poparciu Camerona dla kandydatury Tuska, tak jak parę miesięcy temu rozpisywały się o poparciu Merkel. Czyżby "nie chcem ale muszem"?

Scenariusz trzeci: Sikorski nie staje na czele dyplomacji UE, innej teki objąć nie chce lub nie może, polskim komisarzem zostaje Rostowski, Bielecki albo Hübner. Tusk nie przejmuje pałeczki od Van Rompuya, zostaje w kraju, szefem Rady Europejskiej zostaje przedstawiciel Bałtów albo Dunka. Zostaje to naturalnie odebrane jako spektakularna porażka premiera i jego formacji na scenie europejskiej. Notowania PO lecą w dół, PiS szybuje w sondażach. Gdyby Mogherini, a nie Georgijewa, została w tej sytuacji wysokim przedstawicielem UE ds. polityki zagranicznej, klęska byłaby totalna. Nawet uzyskanie przez Polskę ważnej teki w Komisji Europejskiej, na przykład energii lub rynku wewnętrznego, nawet stanowisko wiceprzewodniczącego Komisji przyznane jako zadośćuczynienie mogłoby okazać się w oczach opozycji i opinii publicznej zbyt skromną rekompensatą. Gdyby na dodatek warunkiem uzyskania takiego stanowiska było wyznaczenie na komisarza Danuty Hübner, stracilibyśmy cenionego i doświadczonego szefa komisji parlamentarnej. Zastąpiłby ją inny Polak z PO, ale jest wątpliwe, by dało się znaleźć kogoś równie cenionego.

Po wygranych wyborach rząd PiS byłby antyunijny, nieustannie krytykowałby włoską szefową unijnej dyplomacji. Poparcie dla UE obniżyłoby się w Polsce nie tylko z powodu antyeuropejskiej retoryki rządu, ale też w reakcji na uczucie porażki narodowej: w Europie nas nie szanują, nie chcieli Tuska, nie chcieli Sikorskiego, a prorosyjska Włoszka negocjuje z Putinem rozwiązanie ukraińskiego konfliktu.

Oczywiście inne warianty są możliwe. I naturalnie nie można wykluczyć, że stanie się cud i w międzyczasie pojawi się na scenie politycznej nowa formacja centrowa (Balcerowicza?) zdolna do wyborczego zwycięstwa nad PiS i przejęcia rządów po Platformie. Na razie jednak sytuacja jest jaka jest i dlatego z niecierpliwością czekam sobotnie decyzje (jeżeli uda się dojść do porozumienia).


2014-08-07

Sankcje sankcjom nierówne

Paul Cezanne, "Jabłka i pomarańcze"
Władimir Putin podpisał wczoraj (6.08.2014) dekret, który jest rosyjską odpowiedzią na sankcje gospodarcze Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Nikt niby zaskoczony nie jest, ale nie znaczy to, że cokolwiek jest jasne. Nie wiadomo bowiem, które tak naprawdę kraje i jakie produkty objęte są rosyjskim sankcjami. A dopóki nie wiadomo, trudno coś przedsięwziąć. 

Już wczoraj Rosjanie zdementowali domysły, że embargiem będzie objęte wino i amerykańska whiskey. Dzisiaj na konferencji prasowej Midwiediew wymieniał sery, mięso wołowe i wieprzowe, płody rolne, owoce i warzywa, ale bez szczegółów. Sprawa najpilniejsza to koordynacja działań państw, które są najbardziej prawdopodobnym celem rosyjskiego odwetu: dwadzieścia osiem państw UE, USA, Japonia i Kanada (inaczej mówiąc Państwa G7), Australia, Norwegia i Szwajcaria. Bo reakcja powinna być wspólna.

A polskie jabłka?

Wszystko to dzieje się w dniu, w którym polscy i unijni urzędnicy spotykają się w Bruskeli (dziś o 15:00), by przedyskutować odpowiedź na polski wniosek uruchomienia unijnej rezerwy kryzysowej, zapomogi dla polskich sadowników. O politycznym i etycznym aspekcie polskiego wniosku o odszkodowanie z budżetu UE pisałem parę dni temu. Teraz, po ogłoszeniu rosyjskich sankcji odwetowych słusznie poniekąd się zauważa, że chętnych do skorzystania z unijnego funduszu będzie więcej. Ten fundusz to tylko 400 milionów euro, konkurencja byłaby więc duża, gdyby inne państwa postanowiły sięgnąć do wspólnego europejskiego skarbca. To, jak zastosowane zostaną w praktyce procedury przy rozpatrywaniu polskiego wniosku, jest ważne, bo precedensowe: nigdy wcześniej do tych przepisów się nie odwoływano.

Ale jeśli ktoś zakłada, że dzisiejsze spotkanie ma na celu ustalenie kwoty do wypłacenia i terminu operacji bankowej to się myli. Kryzysowa rezerwa rolna to jedynie jeden z instrumentów, którymi dysponujemy w Unii Europejskiej, żeby zareagować na tego rodzaju szczególne sytuacje. To nie działa jak automatyczna wypłata ubezpieczenia. Znalezienie rozwiązania oznacza też poszukiwanie środków gdzie indziej. Polski minister rolnictwa Sawicki wspominał o funduszu solidarnościowym, ale ten funkcjonuje w ramach polityki regionalnej, a nie polityki rolnej. Nie jest pewne, czy da się go zastosować i czy będzie to potrzebne. Interwencja państwa na rynku może być postrzegana jako pomoc publiczna, która też podlega innym przepisom. Zanim dojdzie do wypłaty odszkodowań, trzeba oszacować szkody. A przede wszystkim poszukać sposobów ich zminimalizowania. Dlatego w rozmowy zaangażowane są też służby odpowiedzialne za handel zagraniczny. Może polskie owoce da się sprzedać gdzie indziej? Może rosyjskie sankcje znacząco wpłyną na ceny produktów rolnych i da się je sprzedać drożej? Tu też UE może pomóc.

Sankcje "polityczne"

Embargo na polskie jabłka było nieomal instynktowną reakcją Moskwy na sankcje unijne. Ale nałożono je na podstawie przepisów fitosanitarnych. Ich wykorzystanie dla celów politycznych jest niezgodne z zasadami handlu międzynarodowego, dlatego oskarżenie Rosji o motywację polityczną to nie tylko retoryka, to poważny argument prawny. Sankcje ogłoszone wczoraj, obejmujące żywność z całej Unii, mają inną podstawę prawną, bo Rosjanie powołują się na artykuł 21. Międzynarodowej Organizacji Handlu, który dotyczy bezpieczeństwa. To zrozumiałe, bo nawet Rosjanie, nie dbających przesadnie o wiarygodność swoich deklaracji, nie mogli sobie pozwolić na oświadczenie, że wszystko co ma etykietę Made in EU lub Made in USA szkodzi rosyjskim żołądkom. Również w tym przypadku Unia natychmiast oskarżyła Rosję o polityczną motywację. I przy okazji zastrzegła, że rozważy dalsze kroki (czytaj: retorsje). Dla polskiego producenta jabłek i hiszpańskiego producenta pomarańcz na jedno wychodzi. Ale sytuacja z prawnego punktu widzenia jest inna.

Słyszę, że oskarżenie Rosjan o polityczną motywację, to kolejny przykład unijnego pustosłowia. Bo czy unijne sankcje nie są polityczne? Są. UE i USA, oraz inne państwa, które do nich dołączyły, nigdy nie ukrywały, że nałożyły sankcje, by wywrzeć na Rosję nacisk po zajęciu przez nią Krymu i by powstrzymać jej destabilizującą presję na Ukrainę. To polityczne uzasadnienie, owszem, ale wobec państwa, które ostentacyjnie narusza prawo międzynarodowe. Zupełnie inna sytuacja. Co więcej, sankcje nałożone na Rosję nie naruszają zasad handlu.

Unijne dycyzje dotyczą eksportu. Unia przed nikim nie zamyka swego rynku. Nie narusza przepisów MOH (WTO). Co innego Rosjanie: oni zamykają rynek, blokują import, dopuszczają się więc największego grzechu wedle wolnorynkowej etyki globalizacji. I dlatego szanse UE i USA na wygranie procesu przed WTO są bez porównania większe niż szanse Rosjan. Moskwa jest tego pewnie świadoma. Niejeden tam pewnie żałuje, że Rosja, w wyniku normalizacji stosunków z Zachodem, przystąpiła do Międzynarodowej Organizacji Handlu, bo dziś, w sytuacji powrotu do polityki imperialnej i sowieckich praktyk, to kula u nogi. Rosja może by i chciała postąpić tak jak Europejczycy i Amerykanie, ale nie może: to ona potrzebuje naszych towarów i naszych technologii a nie my jej. Nici z blokowania eksportu. Z dwoma wyjątkami: pierwiastki ziem rzadkich (UE, USA i Japonia, czyli najbardziej technologicznie zaawansowane gospodarki, są ich największymi importerami) i energia, dwie pięty achillesowe Europejczyków. Dziesięć procent całego unijnego eksportu żywności to towary przeznaczone na rynek rosyjski.  Z tym nadwyżkami też będziemy musieli coś zrobić i tu też wspólne działania na światowych rynkach, poprzez Komisję  Europejską, powinny przynieść lepsze rezultaty niż inicjatywy bilateralne podejmowane indywidualnie przez państwa członkowskie.

2014-08-06

Księgowanie prawdziwych wartości

W Waszyngtonie jest miejsce pamięci poświęcone weteranom wojny koreańskiej. Monumentalne, jak inne tamtejsze "Memoriały". Wyryto tam w granicie słowa: "Freedom is not free". Oczywiście nas, Polaków, do prawdziwości tego hasła przekonywać nie trzeba. Zwłaszcza teraz, w dniach dorocznej pyskówki o wyższości powstania (warszawskiego) nad niepowstawaniem. 

Wiemy, że ceną wolności zawsze było życie i że żadnej za to rekompensaty spodziewać się od nikogo nie mogliśmy. Owszem, po cichu liczyliśmy na podziw świata i jego przebudzenie, jego cisza i odwrócony wzrok powiększał nasze rozgoryczenie, pogłębiał narodową depresję. Ale i tak było jasne, że nasze zwycięstwa były nie materialne, a moralne, i tym większe im większa była materialna klęska. Co więcej, szczycimy się naszą rozrzutną gotowością do zapłacenia ceny najwyższej nie tylko za swoją, ale i cudzą wolność.

"Europa zajmuje stanowisko, Rosja zajmuje Krym"

Wierni tej zasadzie odważnie i głośno jak nikt nawoływaliśmy świat i Europę do bezkompromisowego i solidarnego zaangażowania po stronie Ukrainy, przeciw rosyjskiemu najeźdźcy. Skoro nie nasze działanie (bo jednak wojsk nie wysłaliśmy, naszej husarii), to przynajmniej chlubna przeszłość i doświadczenie w obronie spraw słusznych i beznadziejnych dawały nam tytuł do potępienia tej Europy, która "zajmuje stanowisko, gdy Rosja zajmuje Krym". Lawa naszej ironii nie zalała Europy chyba tylko dlatego, że zimne i cyniczne serca Europejczyków (z Zachodu) wystudziły ją na twardą skorupę. Zimne serca księgowych, liczykrupów, którzy bali się strat spodowownych sankcajami gospodarczymi: braku utargu za belgijskie diamenty, niemieckie maszyny, francuskie uzbrojenie, brytyjskie operacje giełdowe oraz wzrostu wydatków na rosyjski gaz. Sankcje też zresztą wyśmiewaliśmy, no bo jak sankcjami można odpowiadać na helikoptery i baterie rakiet przeciwlotniczych. Ożeż, tchórze!

Sankcje nie na naszą kieszeń

Tymczasem, dość nagle, okazało się, że tak zwany Zachód (czyli USA i UE, ale bez nas, bo my nie jesteśmy Zachodem, tylko Polską) zdobył się na sankcje wystarczająco dużego kalibru, by w ciągu paru dni dokonały sporych zniszczeń w rosyjskiej gospodarce. Dość nagle okazało się, że czasy się jednak przez ostatnie dekady zmieniły i za cudzą wolność oraz własne wartości można płacić nie tylko krwią. Ale też, no niestety, że tak czy owak płacić trzeba i że nie do końca na wydatek w euro jesteśmy gotowi. Nadal co prawda z wyższością i pogardą drwimy z Francuzów, którym szkoda głupiego miliarda dwustu milionów euro za Mistrale i paru centów na zasiłki dla zwolnionych z pracy stoczniowców w Saint-Nazaire, ale jednocześnie zaczęliśmy liczyć, ile sami stracimy w wyniku rosyjskiego embarga na nasze jabłka. Okazuje się, że za dużo i że nas nie stać. Na razie o tym cicho, ale zaraz się okaże, że straty będą większe, bo obejmą gruszki, ogórki, kapustę, wiśnie, czereśnie i truskawki, a tych - w odróżnieniu od jabłek nie przechowamy, zgniją. Zamrozić? Przechować zamrożone? To też kosztuje.

Jak jest, to brać!

Skoro Unia nałożyła sankcje, to niech nam odda za straty. Z dnia na dzień ten sposób myślenia stał się oczywisty. Ani razu nie słyszałem, ani razu nie czytałem, że polskie liczykrupy skąpią na obronę wolności. Że nam, Polakom, o pieniądze ubiegać się nie wypada. Przeoczyłem gdzieś wzmiankę w prasie? Zła natura ze mnie wychodzi, bo sam teraz jestem ironiczny. Rolnik w Unii Europejskiej to święta krowa. Wszystko, co można było wymyślić, żeby uczynić jego trudne życie bezpieczniejszym, w Unii wymyślono. Dlatego są też zarezerwowane pieniądze na kryzysowe odszkodowania. Tylko 400 milionów euro rocznie, ale jednak. Skoro są, to czemu o odszkodowanie nie wystąpić? Jestem za. Od kryzysu ogórkowego (bakteria coli wywołała panikę na rynku w 2011) mamy w Unii procedury i podstawę prawną do wypłaty rekompensat. To niech wypłacą. W końcu narodowe rozważania i słowiańska solidarność to jedno, a konieczność spłaty kredytu zaciągniętego przez konkretnego sadownika to już co innego. Trzeba mu pomóc.

Unia ma budżet na obronę wartości

To jednak niesamowite, że w ciągu zaledwie paru lat w krew nam weszło, że jak trwoga, to do Unii. Niemcy, przez ostatnie miesiące oskarżani w polskich mediach, nie tylko "patriotycznych", o cynizm i prorosyjskość (dogadała się Angela z Putinem), nałożyli na Rosję sankcje nawet większe, niż unijne państwa członkowskie uzgodniły w Brukseli. Nie słyszałem, żeby zwracali się do kogokolwiek o odszkodowanie z tytułu poniesionych kosztów obrony zasad i wartości. Owszem, wiem, że nie ma unijnej rezerwy kryzysowej obejmującej rynek uzbrojenia, a rolnicza jest. Owszem, słyszałem, że dlatego właśnie Francuzi chcieliby przejęcia kontraktu (czytaj kosztów niezrealizowania umowy) na Mistrale przez NATO. Czym się różni postawa Francuzów od naszej? Tym głównie, że Francuzi - tak jak Włosi, Hiszpanie, Bułgarzy - wcześniej zaczęli liczyć koszty.

Tak, czasy się zmieniły. Dziś sztuka nie polega na tym, że idzie się w bój o wartości nie licząc kosztów, bo krew nie ma ceny, a straty materialne nie mają wartości. Sztuka polega na tym, by umieć koszty oszacować i nie rezygnować z obrony wartości, gdy koszty okażą się wysokie. Być rzeczywiście gotowym do ich poniesienia. Podejście do kryzysu ukraińskiego każe mi wątpić, że w Polsce tę sztukę opanowaliśmy. Jesteśmy gotowi, ale szacowanie wydaje nam się niegodne, bo zwykle osłabia gotowość. Głosimy ex cathedra, że wartości nie mają ceny, ale o odszkodowanie za jabłka z unijnego budżetu wystąpimy do Brukseli, bo jabłka cenę mają. A gdyby Francuzi zaproponowali, że ze sprzedaży Mistrali rezygnują, pod warunkiem, że inne państwa członkowskie sfinansują straty, to dorzucilibyśmy się do interesu? Ciekawe...

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...