2015-11-28

Francuzi nie są już obrażeni na flagę

Po zamachach w Paryżu trójkolorowa flaga Francji zagościła na internetowych portalach, przesłoniła awatary w mediach społecznościowych. Gest solidarności, nie tak bardzo znów zaskakujący. Jeśli kogoś zaskoczył, to może samych Francuzów.

Kiedyś niebiesko-biało-czerwona była cała Republika, wraz z dewizą Równość, Wolność, Braterstwo była symbolem znakiem postępowej Francji stojącej w opozycji do reakcyjnej monarchii. Był czas, gdy nawet komuniści się nią posługiwali. Ale potem zaczęła tracić sympatię dużej części Francuzów: od 1914 kojarzyła się głównie ze złą wojną, militaryzmem i nacjonalizmem. Odzyskała na chwilę popularność w 1944, bo przyjechała z De Gaullem z Londynu i pozwoliła Francuzom uwierzyć, że wygrali wojnę, że byli po dobrej stronie. Przez chwilę, bo jak zapomnieć, że reżym Vichy, który zastąpił dewizę rewolucji francuskiej Wolność, Rowność, Braterstwo hasłem Rewolucji Narodowej Pétaina: Praca, Rodzina, Ojczyzna, posługiwał się tym samym sztandarem? Komuniści, którzy wypowiedzieli De Gaulle'owi wojnę o rząd dusz i mitologię zwycięstwa nad faszyzmem, musieli przecież mieć własny sztandar i był to sztandar czerwony, znak innej jeszcze, niefrancuskiej zgoła rewolucji.

Epoka kończącego się kolonializmu, wstydliwe wojny w Indochinach i w Algierii, wstydem okryły też trójkolorowy sztandar. I wszystkie symbole Republiki, łącznie z Marsylianką, której nikt już nie chciał śpiewać. W latach dziewięćdziesiątych zupełnie poważnie dyskutowano o zmianie hymnu lub przynajmniej o cenzurowaniu nazbyt krwawych i nacjonalistycznych jego fragmentów. Flaga narodowa była jedynie elementem scenografii państwowych uroczystości i prezydenckiego orędzia na Nowy Rok, do obejrzenia w telewizji. Trylogia kolorów kojarzyła się głównie z narodową reprezentacją piłkarską. Spontanicznie pod trójkolorowym sztandarem maszerowała tylko skrajna prawica, by 1 maja oddać cześć Joannie d'Arc. Gdy Sarkozy, aby zyskać sympatię narodowo-prawicowego elektoratu chciał, by dzieci w szkołach śpiewały hymn i uczyły się patriotyzmu, lewica nawyzywała mu od nacjonalistów. 

Zamachy terrorystyczne 13 listopada, francuski 9/11, przywróciły Francuzom ich flagę i hymn. A największa w tym zasługa lewicowego prezydenta, socjalisty François Hollande'a. Francuskie flagi powróciły na t-shirty, okna i balkony. Ceremonia ku czci ofiar odbyła się, na osobiste polecenie Hollande'a, w Pałacu Inwalidów, tam, gdzie w pięciu trumnach spoczywa Napoleon Bonaparte. Rzecz niebywała: miejsce dotychczas zarezerwowane było dla uroczystosci wojskowych, cywilne obrządki raczej się tam nie odbywały. Ale Francja ogłosiła wojnę. A wojna toczy się pod błękitno-biało-czerwonym sztandarem. Nie wiadomo na jak długo połączy on wszystkich Francuzów. Ale w historii francuskiego patriotyzmu jest to wydarzenie wielkiej wagi, warte odnotowania.

I tylko z powodu sytuacji w Polsce, gdzie narodowa flaga też dołączyła do grona bohaterów wydarzeń, przypomnieć należy, że we Francji flaga narodowa nie zastąpiła bynajmniej flagi Unii Europejskiej. Błękitny sztandar z dwunastoma gwiazdkami nie przeszkadza jakoś Francuzom w czuciu się Francuzami.


Na podobny temat: "Oni są przeciwko nam"; "Muzułmańscy imigranci a świeckość państwa"

2015-11-21

13 grudnia zapalmy świeczkę ojcu rewolucji

Są dobre i złe rocznice. Dla niektórych 13 grudnia, zła rocznica, była głównie dniem pamięci o przewinach jednego człowieka. Palili co roku świeczki pod jego domem, aż do jego starczej śmierci. Dla wielu jednak 13 grudnia to przede wszystkim dzień zamachu na demokrację, zniszczenie szansy, dopiero się tlącej, na lepszą Polskę. Dziś na Twitterze zwróciło moją uwagę wezwanie, by w tym roku 13 grudnia zapalić świeczkę pod domem Jarosława Kaczyńskiego. W sumie, to dobry pomysł.

Jest cała seria oczywistych, fundamentalnych różnic między Polską w grudniu 1981 a Polską w grudniu 2015. Najważniejsza jest taka, że dziś Polska jest parlamentarną demokracją, państwem prawa, w którym panuje wolność słowa, naród wybiera władzę, a konstytucja ma powstrzymywać rządzących przed władzy nadużywaniem. Kolejna ważna różnica polega na tym, że wreszcie, po tylu dziesiątkach lat, wolnorynkowa gospodarka pozwala Polsce się rozwijać w więcej niż satysfakcjonującym tempie, a poziom dobrobytu wzrasta. Inna zasadnicza różnica to oparcie jakie Polska znajduje w Unii Europejskiej, która jest nie tylko źródłem finansów na modernizajcę polskiej infrastruktury, ale również - jako wspólnota wartości łączących nowoczesne, parlamentarne, liberalne demokracje - gwarancją, że do końca demokracji w Polsce zepsuć się nie da.

A podobieństwa? Jedno realizuje się na naszych oczach. Oto jeden człowiek, stojący na czele partii skupiającej, jak sekta, nie członków, ale wyznawców, ślepych wykonawców jego poleceń, przystąpił do przygotowanego od lat, a realizowanego dziś w ekspresowym tempie demontażu demokracji, zamachu na państwo. Za pomocą marionetkowego rządu i sejmowej większości, których jest dysponentem, realizuje szaleńczy plan narodowej rewolucji i patriotycznego odrodzenia.

Jarosław Kaczynski, w PRL czwartorzędny opozycjonista, choć o pierwszorzędnych ambicjach, przez lata starał się sfabrykować swoje CV, żeby uchodzić za ważnego dysydenta, bohatera walki z komuną. Konfabulator i mitoman, przekonany, że historię człowieka, tak jak historię państwa (polityka historyczna), można uformować i zdeformować w zależności od potrzeb, kilkakrotnie zmieniał opowieść o swojej roli w Stoczni Gdańskiej w 1980, zmyślał opis funkcji w strukturach pierwszej Solidarności i zasług w podziemiu i antykomunistycznej opozycji.

Przywódcy narodowych rewolucji:
Pétain, Franco, Jaruzelski, Kaczyński
Dziś jest wreszcie ojcem rewolucji. Nie prowadzi jej przeciw totalitarnemu porządkowi, lecz przeciw parlamentarnej demokracji. Łatwiej. Rewolucja, taka już jej natura, ma za cel obalenie jednego porządku i zastąpienie go drugim. Motorem działania zwykle bywa idelologia i chęć zdobycia władzy: tak jest i tym razem. Ale nie tylko: to, co robi Kaczyński, to akt podwójnej zemsty na wrogach (prawdziwych i wyimaginowanych), na złej historii (której bieg trzeba zmienić) i na Polsce (bo nie jest na miarę jego aspiracji). Podwójnej zemsty: po pierwsze za to, że najpierw komuna go nie internowała 13 grudnia 1981, pozbawiając tym samym kombatanckiego namaszczenia, a potem, że demokracja kazała mu tak długo czekać; po drugie: za śmierć brata-prezydenta w katastrofie lotniczej, której tragiczną banalność stara się zmitologizować pod postacią zamachu. Nowe państwo potrzebuje wszak mitu założycielskiego i męczęnnika. Instrumentalizowany za życia, Lech Kaczyński jest też instrumentalizowany przez swego brata po śmierci.

Prezes PiS chce zniszczyć budowane od ćwierćwiecza państwo pod pretekstem, że powstało - jego zdaniem - nie na gruzach, ale na fundamentach PRL. Zarzuca III Rzeczpospolitej, że burzenia nie dokończyła, a cóż to za rewolucja bez ruin i zgliszcz. Historia obeszła się z nim źle, bo wtedy odegrał rolę znikomą, dziś chce więc się na historii odegrać, odgrywając rolę na miarę swoich ambicji. Tak jak Jaruzelski w 1981, choć dla innych celów, Kaczyński chce dziś zniszczyć demokrację, powstrzymać europejski wybór cywilizacyjny.

Swoim żołnierzom dostarcza dużo satysfakcji, dając nadzieję na udział w zemście. Pisowskie media i wpisy jego wielbicieli na Twitterze czy Facebooku pełne są gróźb i patlogicznego podniecenia, że zbliża się pora kary i rozliczenia. Wszystko to podszyte pseudopatriotyczną retoryką. Ci, którzy pamiętają PRL, dostrzegą szyderstwo historii: PiS, tak ponoć antykomunistyczny, wpisuje się w pewną ciągłość: ORMO, PRON, WRON. Czesław Miłosz napisał w Traktacie moralnym o PZPR: "Jest ONR-u spadkobiercą Partia". Prawdę pisał. Historia zatoczyła koło: PiS, koszmarne dziecko Jarosława Kaczyńskiego, jest spadkobiercą ONR i PZPR jednocześnie. Zapomniany 13 grudnia 1981, Kaczyński swymi obecnymi działaniami wreszcie nabył do tej daty niezaprzeczalne prawo. Pójdźmy tego dnia, zgodnie z tradycją, zapalić świeczkę pod jego domem.


Podobny temat: "Lewicowa droga PiS do narodowej rewolucji"

2015-11-17

Lewicowa droga PiS do narodowej rewolucji

Prawo i Sprawiedliwość to najbardziej prawicowa partia, której udało się objąć w Polsce rządy od czasu odzyskania niepodległości w 1918 roku. Tym bardziej więc wydawać się może paradoksalne, że PiS został wyniesiony do władzy na tej samej fali,  na której utrzymuje się neo-lewica: Podemos czy Syriza, ale też polska partia Razem. Paradoks jest tym większy, że tą drogą PiS doszedł do władzy by rozpocząć rewolucję nie lewicową bynajmniej, nie socjalną, ale narodową.

Za zwycięstwem PiS stoi lewacka (bardziej niż lewicowa), globalna krytyka neoliberalizmu. To wyznaniowy, anachronicznie konserwatywny i nacjonalistyczny PiS jest  dziś główną siłą reprezentującą w Polsce nurt antyliberalnej rewolucji światowej. Dzieje się tak mimo, że - jeśli odwołać się do ekonomicznych analiz i statystyk - sytuacja gospodarcza w Polsce jest diametralnie różna niż w Grecji czy Hiszpanii. I różni się na plus. 

Z „zielonej wyspy” można się naśmiewać, ale na oceanie kryzysu ta wysepka była realna.  Tyle, że „zielona wyspa” to rezultat nie tylko sprawnych rządów, ale i kosztów poniesionych przez dużą część społeczeństwa.  Dobre wyniki ekonomiczne stają się mało istotne, jeśli uda się ludzi przekonać, że nie ma żadnego powodu, by ponosili jakiekolwiek koszty i że tak naprawdę są biernymi ofiarami gospodarczej katastrofy. PiS-owi się to udało.

Gdy się jakiś czas temu okazało, że hasła antyeuropejskie nie znajdują społecznego oddźwięku, by dojść do władzy partia Jarosława Kaczyńskiego  zmobilizowała ludzi hasłami socjalnymi i populistycznym nawoływaniem do polityki Janosika: zabrać bogatym (bo jeśli ktoś ma, to skądś wziął, jak mówi Kaczyński) i oddać biednym.

Pytanie: „po co PiS-owi władza” może wydawać się naiwne, bo w końcu w polityce chodzi o zdobycie władzy. Jej sprawowanie ma pozwolić zwycięzcy na realizację celów i idei w ramach konstytucyjnego porządku państwa. W tym jednak przypadku sprawa wygląda inaczej, chodzi bowiem o zrealizowanie celu nadrzędnego, polegającego na zniszczeniu istniejącego porządku ustrojowego i zbudowanie nowego. Instytucjonalnie mogą się tak bardzo nie różnić na pierwszy rzut oka, ale aksjologicznie – bardzo.

PiS rozpoczął w Polsce rewolucję narodową. Jeśli ktoś woli, może powiedzieć: nacjonalistyczną. Temu celowi odpowiada też skład rządu: na tak długo jak  się da, trzeba uspokoić rynki, uśpić giełdę i inwestorów, by nie przeszkadzali w zmianie ustroju politycznego zgodnej z planem katolicko-nacjonalistycznej władzy.

I tak jak socjalne reperkusje światowego kryzysu pomogły PiS w dojściu do władzy, tak zamachy w Paryżu pomogą w realizacji planu na państwo, w którym środki bezpieczeństwa, kontroli i przymusu stoją ponad demokracją, prawami człowieka i wolnością obywatelską. Beata Szydło już zmienia w tym kierunku swoje exposé i bynajmniej tego nie kryje. Ministrowie Macierewicz, Ziobro i ułaskawiony dziś skazaniec Kamiński na antyterrorystycznej fali przykręcenia śruby jeszcze łatwiej i szybciej będą mogli realizować swoje zadania. Każdy ich ruch będzie oddalał Polskę od liberalnej i demokratycznej Europy.


Podobny temat: "13 grudnia zapalmy świeczkę ojcu rewolucji"

2015-11-15

To oni są przeciwko nam

Silny jest sprzeciw ludu wobec "onych". Wczorajsze zamachy terrorystyczne w Paryżu, jak każda taka tragedia, uwolniły falę emocji i zalew komentarzy. Wyrażane na forach i w mediach społecznościowych opinie nacechowane są wyższym jeszcze niż zwykle poziomem szczerości, bo niedodparta potrzeba natychmiastowej reakcji nie pozostawia czasu na przyoblekanie myśli w eufemizmy. Z wielu komentarzy jednoznacznie przebija świadomość, że jesteśmy my i oni, i że skoro oni nam taki zgotowali los, to my nie pozostawimy tego bez odpowiedzi. Proponowane rozwiązania są dość standardowe. Zamiast je analizować, znacznie ciekawiej jest spróbować zrozumieć kim są "oni" a kim jesteśmy "my".

Kim są oni

Wstępne jeszcze raporty policji zdają sie potwierdzać schemat wcześniejszych zamachów: "oni" są stosunkowo młodzi, mówią płynnie w języku kraju, w którym dokonali zamachu, zwykle się w nim urodzili i chodzili tam do szkoły, wyglądają "normalnie", to znaczy ubierają się jak większość ich rówieśników i nie zaskakują specjalnie egzotyką swojej urody. Rozmywają się w tłumie. Są stąd. Potem dopiero okazuje się, że mają egipskie albo syryjskie paszporty. Ale czy prawdziwe? Czy nie na dodatek do europejskiego paszportu: belgijskiego, francuskiego, brytyjskiego? Potem okazuje się też, że wyjeżdżali do Syrii, Jemenu, Afganistanu. Na szkolenie w bazie dla terrorystów? I najważniejsze: są muzułmanami.

Oni są młodzi jak wielu autorów najbardziej zajadłych wpisów na polskim Twitterze, tych naznaczonych stuprocentową pewnością i zerową wiedzą, czarno-białych. Są muzułmanami, tak jak ci, którzy uciekają przed terrorem tak zwanego państwa islamskiego lub giną pod jego rządami, jak wielu tych, którzy giną pod bombami w Syrii i Jemenie. Sa muzułmanami podobnie jak wiele ofiar ich zamachów, jak niejeden francuski policjant biorący udział w akcji antyterrorystycznej, jak tysiące ludzi, którzy na codzień chodzą do pracy, uczą się, chorują, robią zakupy. Fakt, na pewno nie w prawie jednokulturowej, etnicznie jednorodnej Polsce. Ale tam, gdzie te zamachy są organizowane, ci ludzie nie rzucają się w oczy.

Kim jesteśmy my


Z wpisów na forach i na Twitterze wynika, że my jesteśmy tutejsi. To najważniejsze kryterium: oni stamtąd, my stąd. Więc to kwestia geografii, miejsca urodzenia. Ale też, okazuje się, genów i krwi: my jesteśmy biali (mniejsza o odcienie białości, nie wymagajmy biegłości w odcieniach od kogoś, kto widzi tylko czarny i biały kolor) podczas gdy oni zwykle mają inny kolor skóry, taki ciemniejszy (o ile ciemniejszy?). My jesteśmy chrześcijanami, czyli katolikami, a oni - muzułmanami. Muzułmanami czyli islamistami. A ponieważ muzułmanie są stamtąd, to jako imigranci są islamistami. Proste? Proste. Nikt się nie bawi w odróżnianie sunnitów od szyitów, fundamentalistycznych salafitów od innych ruchów i bezruchów w islamie, a nawet... muzułmanów od Arabów.

Miejsce urodzenia, kolor skóry i religia to najcześciej powtarzające się intuicyjne kryteria odróżnienia onych od naszych. Ale choć zwykle apologetami naszości są Ci, którzy na co dzień odwołują się do narodu i polskości, zdarzają się wyjątki: niektórzy naszość rozumieją szerzej, jako europejskość. Jako osoba dumna ze swej przynależności do Europy i zwolennik federalnej Unii powinienem się cieszyć, ale nie cieszę się wcale. Pewnie dlatego, że rozumiem europejskość inaczej niż wielu spośród tych, którzy się na nią powołują. Gdy aktywny na Twitterze prezbiter, specjalista od elektronicznej ewangelizacji, wzywa do obrony Europy (czytaj: przed innowiercami) lub gdy nacjonalistyczno-katolicki tygodnik W Sieci ogłasza na stronie tytułowej, że Kaczyński i Orbàn uratują Europę (przed "szaleństwem lewicy" czyli przed liberalną demokracją i islamistami) to jest dla mnie jasne, że mówimy o zupełnie innej Europie.

Solidarni z kim, przeciw komu

Widzę kwiaty pod francuską abasadą i podświetlone na blue-blanc-rouge mosty i budynki. Wyraz solidarności z ofiarami, niewątpliwie. Również solidarność strachu: nie podświetlamy i nie ukwiecamy pamięci dziesiątek, setek osób, zwykle muzułmanów, którzy każdego dnia giną z rąk islamistycznych fundamentalistów w Syrii czy Iraku, bo wiemy, że wymierzony w nich pocisk nie zbłądzi i nas nie dosięgnie. Mieszkają daleko, pechowe miejsce urodzenia. Co innego bomba czy seria z kałasznikowa w Paryżu: mamy powody, by się bać.

Tak pojęta solidarność również wyznacza granicę między nami i nimi: my, mieszkańcy Paryża, Rzymu, Nowego Jorku czy Warszawy boimy się wspólnie ich ataku. Kwiaty, marsze i laserowe światełka mają przebrać naszą wspólnotę strachu w kostium niezłomnej determinacji. "We are not afraid" - wielki transparent po angielsku (w Paryżu!) to adresowany to całego świata przekaz: wiemy, jak bardzo wam zależy, żeby nas wystraszyć, ale wam się nie uda.

Czego my chcemy bronić

Przejawy symbolicznego działania, zwyczajne w świecie zdominowanym przez dyktat obrazu i informacji, niosą ze sobą również inny przekaz na temat naszej jedności. Bez jednej strony są ci, którzy w pierwszym rzędzie jednoczą się w obronie wartości liberalnej demokracji Zachodu. To oni pierwsi, w reakcji na zamach na redakcję Charlie Hebdo, jedenaście miesięcy temu, założyli koszulki "Je suis Charlie" niekoniecznie dlatego, że estetyka tej gazety im odpowiada lub że świeckość rozumieją jako skrajną antyreligijność, ale w imię obrony otwartości, tolerancji, wolności słowa i laickiego państwa prawa. Jeśli odwołują się do Europy, robią to w odniesieniu do tych wartości, bez względu na to, czy przebieg integracji europejskiej ich satysfakcjonuje czy nie.

I jest druga strona: ludzie, którzy jednoczą się etnicznie i plemienne, religijnie i narodowo by dać odpór obcemu. Swojskość i obcość bardziej niż wartości obywatelskie stanowią o ich odrębności, a sposobem na bezpieczeństwo jest pozostanie wsród swoich, we własnej wspólnocie, która jest ważniejsza niż prawa i wolność jednostki. To Ci ludzie, którzy w geście solidarności z Francuzami malują twarze swych awatarów na trójkolorowo, ale jednocześnie popierają deklaracje nadchodzącego ministra Szymańskiego, którzy oznajmia, że po zamachach w Paryżu przestrzeganie przyjętych zasad kwotowego rozmieszczenia uchodźców w różnych krajach UE jest wykluczone. Skoro tak, to trójkolorowy makijaż oznacza jedynie barwy wojenne: nie wpuścimy muzułmanów. Oni też, choć rzadziej, odwołują się do Europy, ale zupełnie innej: bez praw podstawowych zapisanych w unijnej Karcie, zintegrowanej chrześciajństwem a nie politycznie i społecznie, międzynarodowej a nie ponadnarodowej, której gwarantami są Orban i Kaczyński, orędownicy państwa z innej Europy niż Unia Europejska.

O co toczy się bój?

Dla jednych, to bój o naszość: która którą zdominuje. Fakt, nie ma powodu, byśmy onym pozwolili zastąpić naszą naszość ich naszością i to na naszym terytorium (o tym jest ostatnia książka Huellbecqa "Uległość"). Dlatego, jak czytam na forach, islamistów (czyli wszystkich muzułmanów, w tym uchodźców uciekających przed islamistami) wpuszczać do nas nie wolno, a jeśli już są (bo wpuściła ich jakaś naiwna, "lewacka" władza), trzeba ich wydalać. Rozprzestrzenianie zarazy (dzięki Kaczyńskiemu wiemy, że uchodźcy roznoszą zarazki) trzeba powstrzymać, promując naszą naszość: niech będzie etnicznie i narodowo, niech będzie religijnie i chrystusowo. Przydadzą się flagi i krzyże. I święcona woda. I kotlet schabowy, bohater licznych memów w nacjonalistycznych mediach społecznościowych: jeśli religia im go zjeść nie pozwoli, wiadomo: nie są nasi. Granice zamknąć, nie bać się słowa "twierdza". Twierdza-Polska albo twierdza-Europa. W Polsce, z całym bogactwem niuansów, po stronie tak myślących sytuują się J.Kaczyński i T.Rydzyk, W.Waszczykowski i bracia Karnowscy, K. Szymański i R. Winnicki, A. Macierewicz i T. Terlikowski.

Dla drugich, stawką są polityczne reguły współżycia we wspólnocie obywatelskiej i państwowej: zasady nie do zaakceptowania dla fundamentalistów z "państwa islamskiego", Al Kaidy czy innych podobnych organizacji terrorystycznych. Te reguły to podstawa liberalnej demokracji: demokratyczne instytucje i powszechne wybory, zakaz arbitralności w działaniach władz wobec obywatela, konstytucja, której funkcją jest ograniczenie samowoli władz i poszanowanie instytucji kontrolnych powołanych konstytucją, niezależne, bezstronne sądownictwo i równość obywateli wobec prawa, niedyskryminacja, między innymi na tle religijnym, etnicznym, rasowym, czy ze względu na orientację seksualną, obrona praw podstawowych i wolności każdego obywatela, wolność mediów i wypowiedzi, wolność zgromadzeń. Ten katalog jest zawarty w Karcie praw podstawowych (której rząd J.Kaczyńskiego zdecydował w 2007 nie podpisać) i w innych dokumentach, takich jak na przykład komunikat Komisji Europejskiej w sprawie umacniania praworządności (wpis z 22/10/2015). Poszanowanie tych zasad i jednocześnie zasada solidarności wobec tych, którzy chcą przybyć do Europy by stać się podmiotem tych wolności i praw były podstawą Listu z Europy Środkowej w sprawie przyjmowania migrantów (wpis z 20/09/2915). W Polsce za obroną tych zasad opowiadają się między innymi tacy ludzie jak A. Michnik i Z. Bauman, A. Smolar i A.Celiński, C.Michalski i B. Borusewicz.

Czego chcą nas pozbawić islamiści

Fundamentalistów wszelkiej maści, mimo wszystkich różnic między religiami czy ideologiami, które są motorem ich działania, łączy negatywny stosunek do liberalnej demokracji i wybór partykularyzmów przeciw uniwersalizmowi, kolektywizmu przeciw indywidualizmowi. Islamistów też ta reguła dotyczy. Ale choć i u nas, w Europie, niemało jest zażartych wrogów demokracji opartej na prawach każdego człowieka i indywidualnej wolności a nie na prawie wspólnoty (etnicznej, rasowej, religijnej) do pozbawienia go tej wolności, to trudno w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem załóżyć, że między jednymi a drugimi możliwy jest sojusz. Co nie osłabia jednak wrażenia, że Winnincki czy Bosak w Polsce, tak jak rodzina Le Penów we Francji, interpretują patriotyzm tak jak islamscy integryści interpretują religię. Problemem dla islamistów nie jest model państwa preferowany przez skrajną europejską prawicę. Albo przez Orbana, Putina czy Łukasznkę. To, czego chcieliby Zachód pozbawić, to model państwa, który zaciekle zwalcza też europejska skrajna  prawica: liberalnej demokracji. To jest ich cel.

Zaatakowali Francję już po raz drugi w tym roku, bo francuska armia jest dziś wszędzie tam, gdzie islamistyczny dżihad prowadzi wojnę: Irak, Jemen, Afganistan, Syria, Sahel. To akt zemsty. Zaatakowali Francję, bo tam są w stanie zbudować niezbędne do zamachu struktury (tę oczywistość nie bez racji wykorzystują zwolennicy głębokiej zmiany polityki imigracyjnej i integracyjnej). Ale Francja stała się też celem z innego powodu, ważniejszego niż logistyka: bulwar Woltera, plac Republiki - już same nazwy tych miejsc, które dopiero co były teatrem tragicznych wydarzeń przywołują wartości, które dla wrogów europejskiej demokracji są nie do zaakceptowania. Prezydent Obama był pierwszym przedstawicielem innego państwa, który publicznie wyraził solidarność z Francją i który nieprzypadkowo niektóre z tych wartości przywołał w swym wystąpieniu po francusku: liberté, égalité, fraternité. Laicka i demokratyczna Francja jest dla nich archetypem zła.

Tu nie chodzi o wojnę religii ani narodów, tylko o model społeczeństwa i państwa. Islamscy terroryści chcą, by odpowiedzią z naszej strony na ich terror była nienawiść wobec zwykłych muzułmanów, bo ta nienawiść jest z tym znienawidzonym przez nich modelem sprzeczna. Czym silniejsza stygmatyzacja muzułmanów, którzy żyją normalnie wśród nas, tym łatwiej będzie islamistom wykorzystać ich poczucie wyobcowania w walce przeciw reszcie społeczeństwa. Podoba im się, że każdy zamach przyczynia się do wzrostu poparcia elektoratu tych skrajnych ugrupowań, które - choć pod sztandarami innych ideologii i innych religii - też chcą upadku ustroju dominującego dziś w zachodnim świecie. Na naszym terytorium nie jest dla nich problemem to, że ktoś jest katolikiem, jeszcze mniejszy kłopot stanowi wola niektórych katolików do narzucenia swych religijnych pryncypiów wszystkim współobywatelom. Problemem jest państwo świeckie, wykluczające dyskryminację na tle religijnym, upaństwowienie religii i konfesjonalizację państwa. Tu przebiega linia podziału, tu tkwi źródło odpowiedzi na pytanie kim są "oni" a kim jesteśmy "my", na pytanie o prawdziwy cel ich ataków i o to, czego powinniśmy bronić.



Na podobny temat: "Muzułmańscy imigranci a świeckość państwa"


2015-11-12

Maltańska wpadka, polski niesmak

By nie być zdziwionym, wystarczy przyjąć właściwe założenia. Skład rządu PiS na przykład mnie nie zdziwił, zwłaszcza obecność w nim Macierewicza. Na pewno nie drę dziś szat, że mnie niby oszukano. Oszukać się dają jedynie Ci, co naiwnie wierzą lub którym wygodnie jest dać się oszukać. Co nie znaczy, że od zaskoczenia można się trwale zaszczepić. Rozumiem, że Ewa Kopacz mogła być zaskoczona najgorszą z możliwych datą pierwszego posiedzenia nowego sejmu, wybraną przez prezydenta. Tłumaczenia - bez ładu, i składu, i sensu - sprzeczności tej daty z kalendarzem unijnych spotkań na szczycie potwierdziły obawy co do profesjonalizmu i samodzielności w myśleniu prezydenckich doradców. Mnie znacznie bardziej zaskoczyła informacja, że premier nie poleci na Maltę, by po raz ostatni reprezentować Polskę. Jej decyzję, by zostać w Warszawie przyjąłem z niesmakiem. Moja wina, naiwnie uwierzyłem, że zachowa się odpowiedzialnie.

Kopacz (też) nie jedzie na Maltę


Polskę na szczycie UE w Valletcie reprezentował 
B. Sobotka, premier Czech
Podjęta przez Ewę Kopacz próba budowy antypisowskiego frontu poprzez wpuszczenie na platformowe listy Dorna i Kamińskiego i udzielenie poparcia Giertychowi miała dość duży wpływ na moją decyzję przed urną wyborczą, ale wiedziałem, że to tylko taktyka. Dla mnie niemożliwa do wybaczenia, okazało się też, że nieskuteczna dla partii, ale gatunkowo nie tak bardzo istotna dla państwa. Inaczej jest z decyzją Ewy Kopacz, by nie jechać do Valletty na unijno-afrykańską konferencję w sprawie migracji i na unijny szczyt.

Jestem w stanie zrozumieć, że nie chciała się dać wciągnąć w pułapkę. Z punktu widzenia pisowskiego prezydenta sens wysyłania tam premier w ostatnim dniu jej urzędowania byłby dość oczywisty: chodzi o to, by o każdy niepopularny społecznie element polityki imigracyjnej oskarżyć w przyszłości rząd PO; by nie brać odpowiedzialności za skutki rozpętanej w dużej mierze przez PiS ksenofobicznej, nieludzkiej burzy antyimigranckiej w społeczeństwie. Bez trudu przychodzi mi zrozumienie potrzeby "przeczołgania" prezydenta za głupie, krótkowzroczne gierki z polityką europejską, woli utrzymania go w niepewności do ostatniej chwili. Liczyłem jednak, że w końcu Kopacz pojedzie na Maltę, bo zwycięży jej odpowiedzialność za państwo. Tymczasem zwyciężyła małostkowość i tania, partyjna kalkulacja.

Małostkowość, bo Kopacz chciała Dudę ukarać. Ludzka rzecz. Kalkulacja, bo nie chciała się dać wystrychnąć przez Dudę na dudka. Partyjna taktyka. To, że w tej sytuacji mediom decyzję o nieobecności premier na Malcie przedstawił Rafał Trzaskowski, wydaje się wręcz naturalne. Nie tylko dlatego, że chodzi o jego pole kompetencji (polityka europejska). Głównie z tego powodu, że ów młody, niewatpliwie zdolny choć niezbyt jeszcze doświadczony polityk, instynktownie kieruje się w swych działaniach i swym rozumieniu świata bardziej pragmatyczną, jednorazową kalkulacją niż ideą, taktyką a nie strategią. Wystarczy przypomnieć jak cynicznie (w wymowie, nie w zamierzeniu, cynizm u Trzaskowskiego jest formą pragmatyzmu i jako taki nie do końca jest uświadomiony) tłumaczył przyczyny, dla których na poprzednim szczycie Polska głosowała w sprawie migracji inaczej, niż pozostałe państwa Grupy Wyszechradzkiej. Uzasadnienie było arytmetyczne, szczerze i głęboko bezideowe. Podobnie jak dziś decyzja o dezercji ze szczytu na Malcie.

Dlaczego trzeba było na Malcie być

Zarówno prezydent Duda jak i Ewa Kopacz, PiS jak PO, tłumaczyli do niedawna Polakom, że problem fali imigrantów należy rozwiązywać systemowo, u podstaw. Tłumaczyli podobnie, ale w innym duchu, bo gdy przyszło do decyzji, Kopacz opowiedziała się jednak za solidarnością, a nie egoizmem, za Unią Europejską, a nie przeciw niej. Konferencja na Malcie i szczyt UE, który zaraz po niej nastąpił tego właśnie dotyczyły: systemowych rozwiązań, działania u źródeł. Chodziło o skłonienie państw afrykańskich do wywiązywania się z obowiązku readmisji. O racjonalne wykorzystanie korzyści z legalnej, uregulowanej imigracji i skuteczne postawienie tamy nielegalnemu napływowi migrantów, o walkę z gangami przemytników i pomoc na miejscu ludziom uciekającym przed głodem, wojną i terrorem. Nieobecność na tym szczycie jasno pokazuje, że nawoływanie polskich władz, jakie by nie były, do rozwiązywania problemu u źródeł to czysta ściema, oszustwo. Ani Duda ani Kopacz nie chcieli w tej dyskusji wziąć udziału. Niech żadne z nich nie mówi potem, że ktoś za nas decyduje.

O spotkaniu na Malcie mówiono od kwietnia, od czerwca potwierdzona była dokładna data konferencji. Mówiono nie dlatego, że brak innych tematów, tylko dlatego, że do tej konferencji przywiązywano dużą wagę. I słusznie. Kiedy przedstawiciel Kancelarii Prezydenta mówi, że nikt im o tym nie powiedział, ośmiesza siebie i prezydenta. Decyzja o szczycie UE zapadła z niewielkim wyprzedzeniem, ale przecież przed decyzją prezydenta w sprawie daty inauguracyjnego posiedzenia sejmu i nie była niespodziewana, bo wykorzystanie obecności szefów państw i rządów w jednym miejscu było racjonalne, a potrzeba szczytu - niekwestionowana. Nikt nie mógł przewidzieć, że polski prezydent wybierze najgorszą z możliwych datę powyborczego przekazania władzy w Polsce. Ani że podporządkuje decyzję w tej sprawie terminowi... mszy w Watykanie.

Argument, że z Chorwacji pewnie nikt nie przyjedzie jest niepoważny: rola Polski w UE jest inna niż rola Chorwacji. No, chyba, że ktoś świadomie zamierza rolę Polski zdegradować. Warszawa jest siedzibą Frontexu - niejednokrotnie Włosi, Grecy i Hiszpanie krytykowali to usytuowanie agencji do spraw unijnych granic twierdząc, że nie tylko geograficznie, ale i mentalnie Polska jest od problematyki trwającego kryzysu uchodźców zbyt odległa. Nieobecnością na szczycie przyznajemy im rację. Polska jest krajem granicznym UE i wciąż podkreśla swoją gotowość do stawienia czoła ewentualnej fali migrantów ze wschodu. Chyba w pojedynkę, bo o wspólnej strategii rozmawiano na Malcie. Argument, że w Valletcie miało nie być Camerona dowodzi albo ignorancji albo naiwności albo jednego i drugiego: Cameron, jako jedyny szef rządu państwa członkowskiego, nie bierze udziału w żadnych unijnych dyskusjach na temat migracji, on przygotowuje referendum w sprawie wystąpienia z UE. Jeśli to jest nasz wzór w kształtowaniu polityki europejskiej, to warto powiedzieć to otwarcie.

Twierdzenie, że szczyt jest nieważny, bo nieformalny, po raz kolejny dowodzi niewiedzy. Zgodnie z traktatem lizbońskim, każdego roku odbywają się co najmniej cztery szczyty UE, formalne posiedzenia Rady Europejskiej w Brukseli. Może ich być więcej. Ale nie za dużo, bo ich przygotowanie wymaga sporego wysiłku i negocjacji. Przyjmuje się bowiem na nich dokument zwany konkluzjami szczytu, wcześniej przygotowany. Szczyty zwane nieformalnymi, na których konkluzji się nie przyjmuje, mają charakter roboczy, przygotowują szczyty formalne, i niejednokrotnie są od nich ważniejsze. To tam ucierają się stanowiska i zawiązują koalicje. Tymczasem słuchając polskiej dyskusji można odnieść wrażenie, że szczyt "nieformalny" to nie szczyt, to takie luźne spotkanie, nieobecność na nim nie ma znaczenia. Nic bardziej błędnego. Błędem jest nieobecność. I ten błąd popełnili zarówno prezydent Duda jak premier Kopacz. Poproszenie o zastępstwo czeskiego premiera niczego nie załatwia.

Oczywiście to prawda, że udział w szczycie w dniu, w którym składa się urząd, nie jest rozwiązaniem najlepszym. Najlepiej by było, gdyby pojechał tam Duda. Ale po co udawać zdziwienie: teraz, gdy skład nowego rządu jest znany, wydaje się jasne, że wolą prezesa Kaczyńskiego rola prezydenta na polu spraw zagranicznych będzie ograniczona. Duda nie dostał instrukcji, sam nie ma nic do powiedzenia. Kopacz ma. Nadzieja, że Duda wypije piwo, które nawarzył, i na Maltę pojedzie jako konstytucyjny gwarant ciągłości państwa była naiwna: jego szczeniacki bojkot rządu Kopacz jasno pokazuje w jak wielkim poważaniu ma ciągłość państwa.

Na Malcie trzeba było być z przyczyn wizerunkowych i z uwagi na pozycję Polski w UE. Kopacz powinna o tym wiedzieć, wykazać się innym instynktem politycznym i wyższą odpowiedzialnością niż PiS. Szkoda, że dokonała innego wyboru, bo to ważne jak się odchodzi, jaki po sobie zostawia się smak. Lub niesmak. Udział Polski w szczycie, zwłaszcza nieformalnym, polegałby na czym innym niż wygłoszenie oficjalnego przemówienia przez Ewę Kopacz. Razem z nią pojechałaby Polska delegacja (której status jest inny, gdy na czele stoi premier i inny, gdy tylko wiceminister). Urzędnicy, których wiedza powinna pomóc w płynnym przejściu z jednych rządów w drugie. Prezydentowi Dudzie i jego pisowskim mocodawcom oczywiście na tym nie zależy. Przeciwnie: chodzi przecież o zerwanie tej ciągłości. Ewa Kopacz powinna po raz ostatni pokazać, że ma do państwa inny stosunek.



Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...