2015-12-10

Przychodzi Cameron do Szydło, a Szydło też...

Cameron, premier kraju spoza kontynentalnej Europy, przyjechał do Szydło, premier kraju spoza demokratycznej Europy, w nadziei, że znajdzie tu poparcie w demontowaniu Unii i wygaszaniu integracji europejskiej. Polska premier bardzo by chciała, ale nie bardzo sobie może na to pozwolić. To przekleństwo pochodzić z kraju zbyt biednego, by realizować swe pragnienia i idee.


PiS i brtyjscy torysi należą na szczeblu europejskim do tego samego, konserwatywnego i euroceptycznego ugrupowania politycznego: EKR. David Cameron wie, że eurosceptycyzm obecnych władz polskich jest silniejszy niż jego własny. PiS jest więcej niż "euroceptyczny", on jest antyeuropejski: cywilizacyjnie, kulturowo i światopoglądowo. Cameron miał więc prawo liczyć na większe zrozumienie w kwestii sabotażu integracji europejskiej, niż podczas swej poprzedniej wizyty w Warszawie, gdy rozmawiał z Ewą Kopacz.

PO należy na poziomie unijnym do konserwatywnego i proeuropejskiego ugrupowania EPL. Brytyjscy torysi też należeli kiedyś do EPL. Wystąpili z niego, gdy Cameron uznał, że aby utrzymać pozycję polityczną musi wygrać z eurofobicznym, nacjonalistycznym UKIP-em. A ponieważ UKIP to partia jednotematyczna, to jedynym polem walki o rząd brytyjskich dusz, na którym mógł stanąć do konkurencji z liderem eurofobów, kabaretowym Nigelem Faragem, była krytyka Unii Europejskiej. Cameron strasznie się na tej taktyce przejechał. UKIP okazał się znacznie słabszym zawodnikiem, niż się Cameronowi wydawało. Ale było już za późno: chcąc przebić eurofobów, obiecał eurosceptycznym rodakom referendum w sprawie wystąpienia z UE.

Dziś Camron jest zakładnikiem tej obietnicy i z trudem udaje mu się żeglować po falach rozpętanej przez siebie eurofobii. Nie panuje już nad opinią publiczną. W kraju, zamiast pogrążyć UKIP, utrzymał go przy życiu. Londyńskie City bardzo się obawia spadku znaczenia i zdystansowania przez Frankfurt, gdyby rzeczywiście Londyn wziął z Brukselą rozwód. Cameronowi z trudem też przychodzi wmawianie przedsiębiorcom, że można utrzmać wszystkie korzyści jednolitego rynku mimo wystąpienia z UE. Cameron doprowadził do politycznej marginalizacji Wielkiej Brytanii w Unii. Z zaskoczeniem zaczął dostrzegać, że jego światowa pozycja też się osłabiła, bo Wielka Brytania jest ważna dla USA, Chin czy Rosji jako członek UE, mniej jako wolny strzelec.

Beacie Szydło też pewnie rozum podpowiada, wbrew podszeptom serca, że przynależność do Unii dodaje znaczenia: na wizytę Camerona kazała wyciągnąć z szafy unijne flagi. Słusznie, bo w końcu gdyby Polska nie była w Unii nie byłaby dla Camerona żadnym partnerem. Liczy się tylko dlatego, że może negocjować i głosować w Radzie. Pod unijnym proporcem Szydło zapewniała Camerona o swym poparciu dla jego "reformowania" Unii, niewątpliwie szczerze i ze znajomością rzeczy. W końcu podobnie jak Cameron chce "zreformować" integrację europejską, PiS "reformuje" w Polsce demokrację: pozbawiając ją fundamentów i instrumentalizując dla swoich potrzeb.

Ale poza niechęcią rządzących do Unii Polskę i Wielką Brytanię wszystko dzieli. Brytyjczy do unijnego budżetu płacą, my z niego czerpiemy. My chcemy przedłużenia sankcji wobec Rosji, oni niekoniecznie. My oczekujemy od Unii, że politycznie zablokuje Nordstream, oni, że się nie będzie mieszała do czysto gospodarczych decyzji. Dla nas priorytetem pozostaje Ukraina i Wschód, dla nich ISIS, Syria, Irak i terroryzm. Eurosceptycyzm torysów, w odróżnieniu od eurosceptyzyzmu PiS, nie idzie w parze z pogardą dla demokracji, przeciwnie: antykonstytucyjne działania obecnej sejmowej większości nie znajdą w Londynie uznania, tak jak nie znalazły działania Orbana. Pole wspólnych interesów jest wąziutkie: pisowski rząd ma nadzieje, że Cameron poprze wzmocnienie wschodniej flanki NATO. I to Cameron obiecał, co go kosztuje poprzeć? To bez większego znaczenia. Nie obiecał natomiast, że spełni drugi postulat Warszawy: utrzymanie obecnych zasad wypłacania zasiłków na Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Bo to go kosztuje. Szydło, jeśli już podliczyła koszty budżetowe zrealizowania obietnicy "500 złotych na dziecko" i koszty polityczne jej niezrealizowania, powinna wiedzieć, że Cameron też umie liczyć.

Nawet gdyby Polska miała zasoby finansowe Wielkiej Brytanii to, podobnie jak Cameron, pisowski rząd musiałby się mocno zastanowić, czy go stać na wyjście z UE. Gdyby uznał, że tak, mógłby wspólnie z Orbànem budować swoją alternatywną Europę byłych demoludów. Można by ją nawet budować z Londynem, gdyby Wielka Brytania rzeczywiście wystapiła z UE. Ale za dużo tego gdyby. Za dużo niezniszczalnych nadziei, sprzecznych interesów i kosztownych do spełnienia postulatów. PiS może sobie pozwolić na Budapeszt w Warszawie. Ale Londynu z Budapesztem nawet w Warszawie pogodzić się nie da. Eurofobia łączy, ale nie wystarcza. Bo jest ta cholerna demokracja.

Na podobne tematy:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...