2016-10-24

W traktacie UE zapomniano o obronie demokracji przed autorytaryzmem

Z końcem października upływa termin, który Komisja wyznaczyła polskim władzom na przyjęcie zaleceń dotyczących poszanowania demokratycznego państwa prawa. Większość z nich dotyczy Trybunału Konstytucyjnego. Za niecałe dwa miesiące kończy się kadencja przewodniczącego Trybunału, profesora Rzeplińskiego – to inna data graniczna ważna dla Polski. Jakie kroki podejmie w tym czasie Unia Europejska? Czy pozwoli sobie na zdecydowane działanie w oparciu o przepisy Traktatu?

W styczniu tego roku Komisja Europejska zastosowała wobec Polski procedurę „na rzecz umacniania praworządności”. To oczywiście eufemizm, bo przecież nie chodzi o umacnianie, ale o ocalenie. Potem o sytuacji w Polsce parę razy debatował Parlament Europejski, a Komisja Wenecka Rady Europy wielokrotnie odwiedziła Warszawę i wydała opinię na temat stanu polskiej demokracji. 

Skłonność polskich władz do współpracy z tymi instytucjami topniała z każdym tygodniem i dziś dla nikogo już nie jest tajemnicą, że w Polsce nie chodzi o jednorazowe odstępstwo od normy, ale o plan trwałej zmiany kursu: Kaczynski buduje w Polsce, tak jak Orban na Wegrzech, alterantywną demokrację i alternatywną Europę - przeciw demokracji i przeciw Europie. Instytucje unijne nie dysponują żadnym twardym instrumentem prawnym, którym dałoby się zmusić  państwo członkowskie do powrotu na drogę demokracji. To może zrobić tylko społeczeństwo tego państwa. I opozycja, w Polsce przede wszystkim Komitet Obrony Demokracji. Poniżej kilka uwag na temat tego, co może i czego nie może zrobić Komisja Europejska i Rada.

Unijne sposoby przeciwdziałaniu erozji demokracji

Procedura, którą KE zastosowała wobec Polski jest stosunkowo nowa, wprowadzono ją w 2014 roku, i wobec żadnego innego kraju nie była stosowana. Nie da się więc odwołać do precedensu, aby przewidzieć, co będzie dalej. Owszem, podobne działania jak wobec Polski Komisja podejmowała począwszy od 2009 wobec Węgier, ale wtedy procedura  stanowiła swego rodzaju improwizację, nie była spisana i nie miała charakteru "komunikatu" Komisji. Wcześniej bowiem żadne państwo członkowskie Unii nie podjęło systematycznych i systemowych prób demontażu demokracji i państwa prawa. Szlak „nieliberalnej demokracji” – kolejnej demokracji z przymiotnikiem, po demokracji socjalistycznej, przecierał Orbán. Dziś jest zadowolony, że całą uwagę skupia na sobie nieporadny polski rząd. Unia, od początku tworzona jako wspólnota państw demokratycznych, nie jest na taką sytuację przygotowana.

Komisyjna procedura praworządności ma charakter czysto administracyjny i dlatego, choć odwołuje się do traktatu, ma bardzo ograniczą skuteczność: określa ramy konsultacji z państwem członkowskim i zapowiada dalsze etapy. Po wyczerpaniu środków administracyjnych KE nie ma żadnych prawnych instrumentów bezpośredniego nacisku na państwo członkowskie. Od pewnego już czasu było jasne, że wymiana korespondencji zakończy się fiaskiem: strona polska nie wyraziła ochoty do współpracy wiedząc, że pole manewru Komisji jest ograniczone. Wiedziała o tym również Komisja, dlatego dążyła do porozumienia na tyle zadowalającego obie strony, żeby jednak nie trzeba było przechodzić do następnego etapu przewidzianego w procedurze, którym jest odwołanie się do artykułu 7 Traktatu.

Co zrobi Komisja

Można przyjąć, że wygaśnięcie z końcem października trzymiesięcznego okresu, który Komisja przyznała polskim władzom na zastosowanie się do swoich zaleceń, właściwie kończy etap konsultacji. Następnym krokiem jest złożenie przez Komisję wniosku do Rady o ustalenie, czy w Polsce zaistniało ryzyko naruszenia unijnych wartości. Na tym polega pierwszy etap działań przewidzianych w artykule 7. Traktatu. Dlaczego do złożenia takiego wniosku Komisji nie spieszono? Bo po postępowaniu administracyjnym, prowadzonym przez nią samą, rozpoczyna się etap polityczny, w którym decydujący głos ma Rada, czyli państwa członkowskie. I nie chodzi bynajmniej o żadne ambicje kompetencyjne tylko o to, co Rada z takim wnioskiem zrobi.

Komisja może trochę zwlekać z ogłoszeniem, że nie dało się dojść do porozumienia, ale w końcu będzie musiała to zrobić bo wyznaczanie jakiegoś nowego terminu granicznego władzom polskim, które – inaczej niż kiedyś Orbán - nie starają się tworzyć nawet wrażenia dobrej woli - byłoby bezproduktywne. Komisja, zamiast taktycznego zwlekania, może też oczywiście dokonać politycznego wyboru i bezzwłocznie złożyć propozycję do Rady, żeby położyć karty na stół: niech będzie jasne, że odpowiedzialność w tej sprawie należy do państw członkowskich. To wielka i pasjonująca tajemnica, co teraz wymyśli wiceprzewodniczący Komisji Timmermans.

Co zrobi Rada

Można teoretycznie założyć, że w imię wartości, jaką jest demokracja, Rada zapomni o niepisanej zasadzie, wedle której państwa członkowskie patrzą przez palce na swe wzajemne przewinienia, i że  uzna oczywistość, a mianowicie, że w Polsce doszło do "wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2.". Taka decyzja musiałaby zapaść  większością kwalifikowaną (4/5 głosów w obecnym systemie głosowania), wymagałaby też opinii Parlamentu Europejskiego.

Zanim by jednak do tego doszło, Rada musiałaby przeprowadzić swoje własne konsultacje z polskimi władzami i wysłuchać ich opinii. Inaczej mówiąc, weszlibyśmy w kolejny etap konsultacji, tylko tym razem na poziomie Rady, a nie Komisji. Żaden przepis nie określa, jak długo takie konsultacje mogłyby trwać.

Gdyby Rada się odważyła…

Skoro popuściliśmy wodze fantazji, idźmy za ciosem: konsultacje kończą się niepowodzeniem, to znaczy polskim władzom nie udaje się przekonać innych państw członkowskich, że „polska demokracja ma się dobrze”, a  innym państwom członkowskim nie udaje się przekonać władz w Warszawie (konkretnie na Żoliborzu), do zmiany kursu. Wtedy większość państw (to znaczy 4/5 głosów) uznaje, że "wyraźne ryzyko" w Polsce nastąpiło. To by już było wielkie wydarzenie. Historyczne.

Ale co później? Skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć B: brak porozumienia w sprawie usunięcia "ryzyka" powinien doprowadzić do kolejnej decyzji Rady. Musiałaby ona stwierdzić, że chodzi juz nie o ryzyko, ale o zaistnienie poważnego naruszenia przez Polskę unijnych wartości. Znowu jednak w głosowaniu, a tu poprzeczka ustawiona jest jeszcze wyżej: wymagana jest jednomyślność. Czyli bez szans: same Węgry wystarczą, by procedurę zablokować (Polska byłaby wyłączona z postepowania, nie mogłaby decydować sama o sobie), a wiemy, że gdyby do głosowania doszło na pewno to zrobią. Pytanie tylko, czy byłyby same. A bez tej jednomyślnej decyzji nie można przejść do etapu sankcji.

Gdyby były sankcje…

Chyba, żeby fantazjowanie kontynuować. Załóżmy, że część państw członkowskich mówi: basta! Bo jak długo można tolerować obecność we wspólnocie krajów, które podważają jej absolutny fundament: demokrację? Jak długo można wysłuchiwać bajdurzenia o „elastycznej solidarności”, gdy trzeba wspólnie stawić czoła problemom takim jak fala uchodźców, nie uelastyczniając solidarności na przykład w dziedzinie funduszy strukturalnych? Jak długo można nie reagować na nadchodzące z byłych demoludów nawoływanie do „kulturalnej kontrrewolucji”, która jest niczym innym niż rewolucją antyeuropejską i antydemokratyczną?

Determinacja tych państw mogłaby pozwolić na przykład na jednoczesne rozpoczęcie procedury przeciwko dwom państwom: Węgrom i Polsce, co oznaczałoby ich wykluczenie z podejmowania decyzji w oparciu o artykuł 7. Traktatu. Wtedy można by zastosować wobec nich sankcje polegające na zawieszeniu wobec nich „niektórych praw wynikających ze stosowania Traktatów”. Zaraz, zaraz: niektórych, to znaczy jakich? Zwykliśmy się skupiać na jedynym wymienionym w traktacie, ale nie jedynym możliwym, przykładzie: pozbawienie danego państwa (dwóch w tym przypadku) prawa głosu w Radzie. To drastyczny środek. Żeby do tego doszło, trzeba by naprawdę politycznej odwagi i gotowości do dalszego pogłębiania integracji tylko w gronie tych państw, które  pozostały wierne wartościom podstawowym dla  Unii, zapisanym w artykule 2. Traktatu i w Karcie Praw Podstawowych. 

Ile byłoby takich państw? Dziesięć? Dwanaście? Bo na pewno nie wszystkie. Trudno, być może trzeba zmniejszenia liczby członków, by uratować integrację europejską: najmądrzejszy, najbardziej dalekowzroczny i najskuteczniejszy pomysł na Europę, na jaki Europejczycy kiedykolwiek wpadli. Być może do tego nie dojdzie, jeżeli społeczeństwa tych państw ponownie zdecydują, że chcą być w Unii Europejskiej. Ale uwaga: zdecydują w wyborach, nie tylko w sondażach. Czasem jednak, choćby najbardziej zdeterminowane, społeczeństwo obywatelskie może okazać się za słabe, by pokojowo obronić demokrację przed zakusami autorytarnej władzy. I wtedy unijne instytucje powinny mieć do dyspozycji narzędzia, które  pozwolą prodemokratyczne działania takiego społeczeństwa wesprzeć. Dziś ich nie mają.


PS. Parlament Europejski będzie głosował 25 października w Strasburgu w sprawie wniosku o ustanowienie w UE przepisów nakładających na Komisję obowiązek stałego monitorowania stanu demokracji, praworządności i przestrzegania praw podstawowych w poszczegolnych państwach członkowskich. Frans Timmermans też wypowie się w tej sprawie. Nie jest jednak wcale pewne, czy uda się wniosek przyjąć. Wymagana jest większość bezwzględna. Choć jest jasne, że bezpośrednią inspiracją dla projektu przepisów jest sytuacja na Wegrzech i w Polsce, żaden kraj nie jest w tekście wymieniony z nazwy.


Na podobny temat:







2016-10-16

Może to wszystko przez pomyłkę?

Przy okazji ostatnich deklaracji Jarosława Kaczyńskiego na temat aborcji, nie po raz pierwszy okazało się, że  prezes PiS wcale nie mówi tego co mówi. Zamiast naśmiewać się z niezręcznej egzegezy prezesowych słów dokonywanej przez jego podwładnych w rządzie, spojrzmy na tę retoryczna ekwilibrystykę z optymizmem: jest szansa, że wszystko wróci do normy. 

Być może okaże się, że cała polityka pisowskiego układu władzy: sejmowej większości,  rządu i prezydenta bierze się z błędnego zrozumienia słów i intencji prezesa. Może wyjdzie na jaw, że również w kwestii demokracji, praworządności wolności mediów, polityki zagranicznej, polityki obronnej i społecznej oraz finansów państwa prezes miał na myśli coś całkowicie odmiennego niż partyjni wykonawcy jego poleceń zrozumieli i zrealizowali. I że stąd problemy we wszystkich tych dziedzinach. 

Wystarczyłoby zinterpretować słowa prezesa właściwie, aby Polska wróciła do europejskiej rodziny narodów demokratycznych, jako prawowity i odpowiedzialny członek Unii Europejskiej. Ba, nawet KOD i Komisja Wenecka na pewno by przyklasnęli, gdyby pomyłkę wyeliminować.

Sprawa mogłaby się wydawać dziecinnie prosta, gdyby nie jeden szczegół: co zrobić, żeby właściwa interpretacja słów prezesa dotarła do umysłów pisowskich aparatczyków, ale żeby jednocześnie elektorat, który na PiS głosował wiedziony słowami prezesa nie zorientował się, że tępy jest, bo nic z przekazu nie skapował. Gdyby się to wydało, chryja by była nie z tej ziemi.



Przypomnienie: "Będziemy dążyli do tego, by nawet przypadki ciąż bardzo trudnych, kiedy dziecko jest skazane na śmierć, mocno zdeformowane, kończyły się jednak porodem, by to dziecko mogło być ochrzczone, pochowane, miało imię" - powiedział prezes PiS. Przedstawiciele rządu i partii twierdzili, że mial na myśli zupełnie co innego, niż nieuczeni w interpretacji słów Kaczyńskiego i źle nastawieni ludzie zrozumieli. 

2016-09-08

Globalizacja czampionów: mój słownik językowych potworności

Słownik to przesada. Co najwyżej krótka i subiektywna lista lista wyrazów i zwrotów, na które reaguję alergicznie. Dziś na przykład stałem się ofiarą anafilaksji wywołanej użyciem przez panią premier terminu "globalizacja czampionów". W ramach terapii postanowiłem spisać klika przykładów językowego śmiecia, w nadziei, że lista zadziała jak szczepionka. Oto one.


Przymiotnik "polski" pisany wielką literą, w środku zdania, umieszczam na początku listy tylko z szacunku dla pani premier Szydło, która odważnie propaguje patriotyzm ortograficzny. Z kolei użycie terminu "polskie globalne czempiony" to zapewne element retoryki wyrażającej patriotyzm gospodarczy, również bliski pani premier. Tu znów w sukurs przychodzi pisownia, a konkretnie jej polonizacja, czemu zresztą z zasady nie jestem przeciwny, choć słuchać i czytać tego żargonu nie jestem w stanie.

Ale żeby było jasne: nie uważam, żeby język pani premier był gorszy niż średnia krajowa. Weźmy na przykład wyrażenie "to robi mój dzień", coraz częściej występujące we współczesnej polszczyźnie. Kiedyś zdarzało się, że ludzie mówili tak z sarkazmem, naśmiewając się z prowincjonalnej anglicyzacji języka polskiego, ale dziś słyszę ludzi wypowiadających tę potworność zupełnie poważnie i bezwiednie, na przykład w radiu i w telewizji. Zarówno tam jak i w gazetach spotykam się  też z tak zwanym "wywiadem ekskluzywnym", choć teoretycznie ludzie przeprowadzający wywiady po polsku powinni znać znaczenie polskich słów i zawodowej terminologii, zwłaszcza, że sami uważają się często za członków ekskluzywnego towarzystwa. 

"Dużo różnych aktywności", "występowanie różnych ryzyk" albo "niewłaściwe rozumienia przepisów" to objawy zaniku świadomości, że w języku polskim są wyrazy policzalne i niepoliczalne. Termin "oficer rowerowy", zwykle w gminie, i cała rzesza różnego rodzaju "oficerów" dowodzi zapewne, że dla wielu osób używających od dziecka języka polskiego język ten staje się z czasem językiem dość obcym, a przede wszystkim niewystarczająco bogatym, aby opisać nim złożoną gminną rzeczywistość, nawet na poziomie ścieżki rowerowej. Podobnie tłumaczę sobie coraz powszechniejsze użycie reklamowych zachęt w rodzaju "przyjazny dla kieszeni" (zamiast niedrogi) lub "latamy do wielu destynacji". Nierzadko też słyszę termin "spiker parlamentu", który mnie razi, choć rozumiem, że nie każdy kończył politologię i nie każdemu słowo "spiker" kojarzy się z Suzinem. A skoro już jestem przy parlamentarnej tematyce, zacytuję jeszcze jedno słowo, od którego moja skóra pokrywa się pryszczami : "zawnioskować".

Z kolei w kontekście towarzysko-restauracyjnym atakowany jestem takimi określeniami jak "starter" (pewnie jako przystawka, choć pierwsze skojarzenie mam raczej maszynowo-technologiczne niż gastronomiczne), "kawa regularna" (doceniam poznawczy walor tego terminu, bo wiem, gdy go słyszę, że używająca go osoba w życiu prawdziwej kawy nie piła, a pewnie nawet nie widziała). Zdarza mi się też usłyszeć, że tutaj nie można, bo tu są "vipowskie miejsca" albo, że to "vipowski stolik" lub "vipowskie wejście". Niestety, nie zawsze wiem, do kogo przymiotnik "vipowski" się odnosi, choć przeczuwam, że są to bardzo ważne osoby, na przykład sponsorzy. Ci raczej na koncerty jazzowe (uwaga: nie mam nic przeciw zapisowi "dżezowe") nie chodzą (chyba, że będzie telewizja), ale miejsce czy stolik zarezerwowane muszą mieć, w końcu po to płacą, a nie żeby im jakaś hołota w pierwszym rzędzie siedziała. Przy okazji, czy pisze się już "wipowski", przez "w"? Nie wiem.

O powszechnym myleniu w mediach narzędnika i dopełniacza, albo "tę" (w bierniku) i  "tą" (w narzędniku) nie będę się rozpisywał, ale to jasne, niestety, że fleksyjność polskiego języka zanika. Czy winny jest brak "merytoryki"? Bo owszem, wiem, że słowo nie istnieje, ale tak często pojawia się w pseudonaukowym bełkocie medialnych magistrów, że aż się zastanawiam, czy nie powinna "merytoryka" zaistnieć. 

Życzenie poety, by język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa, nieszczęśliwie spełnia się dziś na naszych oczach (i uszach): spodlony język dobrze wyraża podłe myśli tworząc wspaniałe pole dla rozwoju "hejtspiczu", brak własnych słów odzwierciedla brak własnych myśli, a nieświadomość języka - nieświadomość siebie. Bo po polsku, gdy ginie fleksja, ginie refleksja.





2016-08-31

O co ten spór

Najważniejszy spór polityczny w Polsce nie toczy się między rządem a opozycją. Ani między partią PiS i jakąkolwiek inną partią. Obecny podział, w swej substancji, nie różni się niczym od społeczno-politycznych podziałów odnotowanych i opisanych w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Jest jednak od wszystkich poprzednich bardziej wyrazisty. Stawia kropkę nad "i", bo ma charakter czysto konstytucyjny. To podział między tymi, dla których konstytucja z zasady jest instrumentem kontroli nad władzą, a tymi, którzy skłonni są powierzyć władzy kontrolę nad konstytucją.

Kolejne sondaże, czego by o sondażach nie myśleć, potwierdzają linię podziału znaną z wyborczej geografii, przynajmniej odkąd mamy w Polsce wolne wybory: dzieli ona społeczeństwo na pół.

Dla części społeczeństwa konstytucja jest niezbędnym zaworem bezpieczeństwa w demokratycznym kotle. Definiuje i dystrybuuje uprawnienia władcze, które społeczeństwo powierza swoim przedstawicielom; uruchamia automat wzajemnego równoważenia trzech komponentów władzy państwowej i reguluje stosunki między różnym grupami społecznymi; stanowi instrument nadzoru społeczeństwa nad władzą wykonawczą oraz gwarnację niezawisłości władzy sądowniczej i reprezentatywności władzy ustawodawczej. Jest fundamentem zapewniającym długookresową stabilność państwa. Ich wyrazicielem jest Komitet Obrony Demokracji, ich sztandarem - poparcie dla Trybunału Konstytucyjnego.

Dla drugiej części społeczeństwa konstytucja ma znaczenie drugorzędne, zarówno politycznie, jako element składowy koncepcji państwa, jak i prawnie, ze względu na swoje miejsce w hierarchii praw. Jest jednym z elementów układanki, którą można rozsypać i złożyć przy okazji wyborów. Bo demokracja to dla nich przede wszystkim wybory: są wybory, jest demokracja. Nie ma wyborów, nie ma demokracji. Wybory nie służą jednak do wyłonienia przedstawicieli, ale do przekazania władzy. Władza zaś oznacza obowiązek sprawiania przyjemności tym, którzy na nią głosowali, oraz prawo do pozycji herszta bandy w systemie podziału łupów. Podział łupów uznają za naturalną zasadę tego świata, demokracja tej zasadzie również podlega.

Konstytucja w powyborczym podziale łupów ogrywa funkcję czysto formalną: jeżeli władza uważa, że konstytucja przeszkadza jej w sprawianiu swojemu elektoratowi przyjemności, to może konstytucję zinterpretować w taki sposób, żeby nie przeszkadzała. I wtedy elektorat takiej interpretacji przyklaśnie, byle tylko udało się władzy utrzymać w elektoracie przekonanie, że wszystko co władza robi, służy elektoratowi. Władza z natury rzeczy jest wykonawcza, inne konstytucyjne rodzaje władzy to jakaś mrzonka, zbędne ozdobniki. Jesli przeszkadzają, można się ich pozbyć. Wyrazicielem tej części społeczeństwa jest przede wszystkim PiS, ale również takie partie i partyjki jak ugrupowania Kukiza lub Korwina-Mikkego. Nie ma natomiast po tej stronie odpowiednika KOD. W jakiejś mierze społeczną, niepartyjną reprezentację tej grupie obywateli zapewniały do niedawna Kluby Gazety Polskiej, ale ich aktywność zamarła, gdy PiS zdobył władzę. Trudno też bojówki fanatyków uznać za ruch społeczny.

 

Na podobny temat:

"Buntu nie będzie" (10/07/2016)

"Murem za Wałęsą" (28/02/2016)

 

2016-08-23

Soros i Sobieski, dwa bratanki

Kiedy opowiadam węgierskim przyjaciołom, że Sorosem w Polsce dzieci straszą (przynajmniej w mediach narodowych), otwierają szeroko oczy ze zdumienia, że u nas też. Bo u nich owszem, Soros juz dawno przez władzę narodową został ogłoszony zdrajcą, ale to Węgier. No właśnie, tlumaczę: dlatego, że zdrajca na Węgrzech to w Polsce można na nim psy wieszać. Na innych Węgrach nie można, bo wszyscy inni popierają Orbàna i kibicują polskiej dobrej zmianie (przynajmniej w mediach narodowych).  


George Soros ©Niccolò Caranti
Wypromowanie Sorosa na wroga Narodu Polskiego nie jest rozwiązaniem idealnym, bo zdrajca nie zdrajca, żyd nie żyd, ale jednak Węgier i dlatego jego wrogie działania tłumaczyć można w mediach narodowych  jedynie poprzez interes finansowy, z natury rzeczy sprzeczny z interesem polskim, a to trochę za mało. Żydostwa wyciągnąć mu wprost nie można, bo wróg nie śpi i zaraz bezpodstawnie oskarży Polski Naród o antysemityzm (a, niestety, z powodu "Sąsiadów" Grossa, "Idy" Pawlikowskiego i "pedagogiki wstydu" Zachodowi się wydaje, że Polacy to antysemici). 

Byłoby lepiej, gdybyśmy mieli własnego zdrajcę-kapitalistę, bo wtedy można by zastosować targowicką ornamentację, a na tym bardzo zyskałby styl przekazu. W końcu rytuał narodowej ewangelizacji też się liczy. Przypadek Sorosa pokazuje jak bardzo potrzebna jest polonizacja polskiej gospodarki. Gdybyśmy mieli własnego milionera promującego społeczeństwo otwarte (wedle terminologii mediów narodowych chodzi o wpuszczanie terrorystów, nic wspólnego z Karlem Popperem), żyda na dodatek (nic nie trzeba mówić, mrugnięcie okiem wystarczy), to też moglibyśmy go ogłosić zdrajcą, a tak, niestety, musimy sobie sobie zdrajcę pożyczyć od bratanków Madziarów i przystosować do naszych potrzeb. 

Na szczęścicie przystosowanie nie jest takie trudne, bo rząd PiS i rząd Fideszu mają podobne, by nie powiedzieć bliźniacze potrzeby i metody działania. Weźmy na przykład taką politykę historyczną. W Polsce Kaczyńskiego, tak jak na Węgrzech Orbàna  polityka historyczna to rodzaj pojęciowej plasteliny, z której lepi się przeszłość wedle najmodniejszych wzorów odpowiadających potrzebom teraźniejszości. I tu i tam rządzący są przekonani, że to fundament każdego działania, niezbędne uprawomocnieni każdej polityki. 

Oczywiście ta bliskość, choć piękna, nie jest wolna od zagrożeń. Z niepokojem czekam na dzień, w którym Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz odkryją, co Węgrzy wypisują w szkolnych podręcznikach historii. Otóż wbrew oczywistej oczywistości piszą tam, że to oni byli przedmurzem chrześcijaństwa: walcząc w XIII wieku z Mongołami, w XVI i XVII z Turkami, a w czasie drugiej wojny światowej z bolszewikami. Dziś, wobec zlaicyzowanego i liberalnego Zachodu, znów stanowią awangardę odbudowy narodowo-chrzescijańskiej Europy.  To samo mniej więcej mówi PiS, tylko że wedle polskiej polityki historycznej to Polska jest przedmurzem chrześcijaństwa. Jest jednak wyjście: możemy się z Węgrami podzielić Janem Sobieskim, jak oni podzielili się Georgem Sorosem. 

NB. Tekst powstał pod wpływem porażającego arogancją infantylnej propagandy materiału na temat nieistniejacej listy Sorosa wyemitowanego kilka dni temu w Wiadomościach. 

Na podobny temat:

Alternatywna Europa byłych demoludów (6.03.2013)


2016-07-11

Barroso dostał posadę w Goldman Sachs

Przyjęcie stanowiska dyrektora niewykonawczego w Radzie Nadzorczej banku Goldman Sachs przez José Manuela Barroso, byłego szefa Komisji Europejskiej, wywołało burzę negatywnych komentarzy, zwłaszcza w środowiskach lewicowych i u prawicowych euroscptyków. Z prawnego punktu widzenia Barroso nie naruszył żadnych zasad. Nie znam osobistych, prywatnych względów, które o przyjęciu funkcji zadecydowały, ale pewnie są wystarczające, żeby przed samym sobą Barroso mógł swój ruch usprawiedliwić. Ale nie mógł nie wiedzieć jaki wpływ jego decyzja, zwłaszcza teraz, w czasie największego kryzysu integracji europejskiej, będzie miała na ocenę UE, jak bardzo pomoże ona eurosceptykom i eurofobom. A mimo to podjął tę decyzję.

Barroso, po trzydziestu latach kariery politycznej, uznał najwidoczniej, że czas wielkiej polityki się dla niego zakończył. Portugalski minister spraw zagranicznych, który wsławił się skutecznym zaangażowaniem w negocjacje pokojowe w Angoli i na rzecz niepodległości Timoru Wschodniego, wieloletni premier Portugalii, któremu zarzuca się, zwłaszcza ostatnio, że wraz z Blairem i Aznarem przyczynił się do wewnątrzeuropejskiej kłótni na temat udziału UE w amerykańskiej inwazji na Irak, dwukrotny szef Komisji Europejskiej, został doradcą bankierów.

Powrót do polityki portugalskiej byłby trudny. Może Barroso uznał nawet, że niemożliwy. Portugalia była jednym z krajów, które podczas kryzysu finansowego popadły w największe tarapaty. Wielu Potugalczyków oczekiwało od portugalskiego przewodniczącego Komisji większej empatii. Barroso zachowywał się tak, jakby właśnie z tytułu nadrodowści nie mógł sobie pozwolić na przychylne gesty wobec swego kraju, bo utraciłby wiarygodność w innych trudnych przypadkach, przede wszystkim w sprawie Grecji i Hiszpanii. Dziś nie mogą mu tego darować, nie jest w Portugalii popularnym politykiem i raczej nie mógłby zostać prezydentem. Również żeby otrzymać znaczącą funkcję międzynarodową trzeba, po pierwsze, trafić na dobry moment. Po drugie, trzeba mieć poparcie swojego kraju. Barroso nie miał tych asów w rękawie.

Może trzeba było poczekać. Może była jakaś ważna, osobista przyczyna, dla której Barroso czekać nie mógł. Brak bliskich perspektyw w polityce nie oznacza jednak brak perspektyw na polu biznesu i nauki. Pewną uniwersytecką aktywność Barroso wykazał. Na biznes trzeba było poczekać 18 miesięcy, bo taki obowiązek nakłada na każdego byłego komisarza kodeks dobrych praktyk. Decyzja nie jest łatwa, bo transfery z polityki do biznesu i z powrotem zawsze wywołuja krytykę. Na przykład w Polsce, gdy bankowiec i finansista Mateusz Morawiecki został ministrem w populistycznym rządzie głoszącym głęboką niechęć do finansjery i neoliberalizmu. Transfer w drugą stronę jest etycznie trudniejszy, bo natychmiast formułowany jest zarzut, że jego wytłumaczeniem są pieniądze. A przecież w odczuciu dużej części opinii publicznej polityk powinien pieniędzmi się brzydzić. Barroso o tym wiedział, a jednak, gdy tylko okres ochronny minął, przyjął propozycję szczególnie niefortunną.

Golden Sachs, najgorszy wybór Barroso

Funkcja dyrektora niewykonawczego (a więc, w zasadzie, po prostu zewnętrznego doradcy), którą objął Barroso jest zdecydowanie mniej angażującea niż stanowisko, które sprawuje w Gazpromie były niemiecki kanclerz, socjalista Gerhard Schröder. Według Barroso, który sam krytycznie wypowiadał się, o ile sobie przypominam, o decyzji Schrödera, różnica jest zapewne fundamentalna. Ale w oczach opinii publicznej to szczegół, bo liczy się wymiar symboliczny, który takie porównania uzasadnia. Schröder podpisał z Putinem umowę o niemiecko-rosyjskiej współpracy przy budowie Gazociagu Północnego na dwa tygodnie przed zakończeniem kanclerskiego mandatu. Nie było sposobu by jego fuchę w Gazpromie odbierać inaczej niż polityczną korupcję, całkowity upadek etyczny i moralny.

Barroso przyjął propozycję banku Goldman Sachs 18 miesięcy po odejściu ze stanowiska szefa Komisji Europejskiej, a więc zgodnie z kodeksem etycznym, któremu podporządkowani są pełniący obowiązki i byli komisarze. Kodeks zna jak mało kto, sam go zaostrzał i to jego podpis znajduje się po dokumentem przyjętym w 2011 roku. Ale swą funkcję w Komisji sprawował podczas apogeum kryzysu finansowego. Rola banku Goldman Sachs w wyołaniu tego kryzysu jest powszechnie znana. To Goldman Sachs pomagał ukryć Grekom przed Komisją Europejską deficyt, gdy Grecja przystępowała w 2001 roku do stery euro. Był to też jednen z banków, który spekulował greckim zadłużeniem w latach 2009-2010. W tym samym czasie Komisja Europejska, pod rządami Barroso, przyjęła twardy kurs wobec Grecji, domagając się reform i obejmując ten kraj kuratelą (w ramach Trojki razem z Europejskm Bankiem Centralnym i MFW) w zamian za zgodę na pomoc finansową dla bankrutującego kraju. Ci, którzy tamte decyzje krytykowali, i którzy zbudowali (lub odbudowali) swą polityczną tożsamość na sprzeciwie wobec neoliberalnej polityki zaciskania pasa, dziś przedstawiają decuzję Barroso jako dowód, że mieli rację: facet jest na smyczy światowego kapitalizmu, globalnej finansjery.

Woda na młyn euroscpetyków

Wszystko jedno, jak kto patrzy na rolę Barroso i Komisji Europejskiej w greckim kryzysie i jak bardzo jest skłonny do tłumaczenia tamtej polityki najnowszą decyzją zawodową Barroso. Barroso nie jest nowicjuszem. To nie jest naiwność, to cynizm. Nie mógł ani przez chwilę łudzić się, że jego decyzja zostanie odczytana inaczej, niż obecnie jest odczytywana. Prywatnie miał prawo ją podjąć. Ale to, że taką propozycję od Goldman Sachs otrzymał, możliwe było tylko dlatego, że nawet 18 regulaminowych miesięcy po odejściu z Komisji nie jest osobą prywatną.

Podjął swą decyzję z pełną świadomością, że zostanie ona wykorzystana przeciwko niemu (to jego osobista sprawa), i że zapewne bardziej niż cokolwiek innego zaważy na jego politycznej reputacji, na tym, jak zostanie zapamiętany jako były polityk i były szef Komisji Europejskiej. Co grosza, nie mam też wątpliwości, że miał absolutną jasność co do tego, że jego osobista decyzja zostanie wykorzystana przeciw Unii Europejskiej, przeciw Komisji Europejskiej, przeciw integracji europejskiej. A tego wybaczyć mu nie mogę. Zwłaszcza jako byłemu przewodniczącemu Komisji Europejskiej. Okazał się małym człowiekiem.



2016-07-10

Buntu nie będzie

Zablokowanie Trybunału Konstytucyjnego, likwidacja służby cywilnej i zastąpienie jej partyjnym aktywem, zrujnowanie relacji z Unią Europejską i z USA, inwigilacja i prawo do blokowania internetu, upaństwowienie mediów publicznych i wreszcie manipulacja i cenzura w TV. Za każdym razem słyszę: teraz przegięli, ludzie się zbuntują. 

1989
Słyszę to od tych, co jeszcze rok, parę miesięcy temu mówili mi: przesadzasz, popadasz w antyspisowską obsesję. Ale ci, co się mieli zbuntować, już się zbuntowali. Popatrzcie dobrze: oni nie są większością! Większość doprowadziła Prawo i Sprawiedliwość do zwycięstwa wyborach i dzisiaj zagłosowałaby tak samo. PiS nie szczędzi starań, by determinacja kontestujących nowy porządek nie opadła, by zbuntowani się nie znudzili. Ale tej determinacji nie wystarczy, by przekonać tę drugą część Polski: tych, którzy mają w nosie i tych, którym naprawdę się "dobra zmiana" podoba. Naprawdę.

Nie dołączą do buntu i żadne policyjne represje tego nie zmienią. Będzie jak zwykle, jak zawsze i wszędzie bywało: bunt zacznie się wtedy, gdy w portfelu zacznie ubywać, a nie przybywać, gdy przyjdą podwyżki cen i nie pozostanie już nic do rozdania. Ponieważ jednak w ciagu ostatnich dwudziestu sześciu lat sporo udało się wypracować (tak, pamiętam, że alokacja szwankowała), to na dość długo może wystarczyć. Może na przykład PiS wystarczyć do wygrania kolejnych wyborów.

Jeśli wagę poszczególnych praw podstawowych w społecznym odczuciu mierzyć potencjałem buntu, jaki wywoła ich ograniczenie, to okaże się, że najważniejszym prawem i najcenniejszą wartością współczesnej demokracji jest święte prawo obywatela do konsumpcji. Niech władza popełni ten jeden, jedyny niewybaczalny błąd, a wywoła gniew. Nie wcześniej.

***

NB. Kilka słów o kontekście tego wpisu. Przebywający w Warszawie z okazji szczytu NATO Barack Obama  8 lipca 2016 w jednoznaczny sposób przypomniał polskim władzom o koniecznosci przestrzegania praworządności. Andrzeja Dudę upomniał w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. A na konferencji prasowej powiedział "Zaapelowaliśmy do wszystkich stron o wspólne działania dla dobra polskich instytucji demokratycznych. To właśnie bowiem czyni z nas demokracje – nie słowa zapisane w konstytucji czy fakt udziału w wyborach, ale instytucje, na których na co dzień polegamy, takie jak rządy prawa, niezależne sądownictwo i wolne media. Wiem, że są to wartości, na których zależy prezydentowi. Te właśnie wartości leżą u podstaw naszego Sojuszu, który został zbudowany, jak to zapisano w Traktacie Północnoatlantyckim, „na zasadach demokracji, wolności jednostki i rządów prawa”Telewizyjne Wiadomości, tuba propagandowa rządu, ocenzurowały  wypowiedź Obamy, a w redakcyjnym komentarzu sugerowaly, że amerykański prezydent wyraźnie zadeklarował,  że polska demokracja nie jest zagrożona. Ta seria klamstw i manipulacji (dostrzeżona przez międzynarodowe media) została uzupełniona podczas oficjalnej wystawy poświeconej  przystapieniu Polski do NATO. Pominięto na niej wszystkie kluczowe dla tego procesu postaci , lacznie z Bronislawem Geremkiem, który układ negocjował i podpisał zastępując je osobami o żadnym lub trzeciorzędnym znaczeniu, ale za to związanymi z PiS.

2016-07-03

Kochani Londyńczycy: brawo! Ale za późno.

Trzydzieści tysięcy londyńczyków wyszło na ulice, bo nie chcą żeby Zjednoczone Królestwo wystąpiło z Unii Europejskiej. Czy wsród protestujących jest wielu takich, którzy 23 czerwca nie wzięli udziału w referendum w przekonaniu, że Brexit zwyciężyć nie może? Jeśli tak, to czy ich głos mógł przechylić szalę zwycięstwa na stronę zwolenników pozostania w Unii? Pytania ciekawe, ale dziś już bez znaczenia. Szkoda Londyńczyków, szkoda Szkotów i północnych Irlandczyków. Ale na krok w tył już za późno. Wielka Brytania, dla dobra integracji europejskiej, musi Unię opuścić.

Unia doszła do ściany. Dzięki Brytyjczykom, albo z winy Brytyjczyków, integracja znalazła się w miejscu, w którym trudno sobie wyobrazić współistnienie na obecnych zasadach tych, którzy chcą Unię wzmacniać z tymi, którzy chcą ją ograniczyć do minimum. Co znaczy wzmacniać, co znaczy ograniczać wymaga oczywiście zdefiniowania. Nie będzie łatwo, bo nie są to bynajmniej jedynie techniczne spory. Ale zacząć trzeba od uświadomienia sobie tej najbardziej oczywistej linii podziału: kto chce do przodu, kto w tył.

Unia dwóch prędkości

O tym, że taki podział istnieje, wiadomo przynajmniej od czasu traktatu z Maastricht. Traktat amsterdamski wprowadził mechanizm wzmocnionej współpracy sankcjonując możliwość integracji w różnym tempie, choć jedynie w odniesieniu do konkretnych projektów. Poważny kryzys nastąpił w momencie prac nad Konstytucją dla UE, postrzeganą przez przeciwników postępu integracji jako krok w kierunku federacji. Wielkie rozszerzenie w 2004 roku nie odbyłoby się, gdyby sporu na chwilę nie wyciszono. Ale wyciszenie go nie zakończyło. Przeciwnie: ci, którzy uważali, że rozszerzenie osłabi tempo integracji jednocześnie nadmiernie podnosząc jego koszty utwierdzili się w przekonaniu, że Unia różnych prędkości, integracja w "kręgach koncentrycznych" z centralnym, "twardym jądrem" skupiającym państwa chętne i gospodarczo zdolne do utrzymania tempa, jest koniecznością.

Najpierw twarde jądro oznaczało tak zwane państwa założycielskie. Kryterium historyczne uzupełniono szybko kryterium przenależności do strefy euro. Ale zaczął się kryzys finansowy, który strefę euro wystawił na ciężką próbę. Podział na nowe i stare kraje członkowskie też nie był już tak oczywisty, w głównej mierze dzięki prointegracyjnej postawie Polski, której pozycja w Unii rosła za rządów Tuska w imponującym tempie (w odróżnieniu od Słowacji, Czech czy Węgier), ale i dlatego, że aż siedem z dziesięciu państw, które przystąpiły do UE w 2004 roku przyjęły euro.

Dziś reformowanie Unii w celu zachowania dorobku integracji i dalszych postępów rozumiane jest przede wszystkim jako reforma w granicach strefy euro, uzupełniająca monetarny wymiar Eurolandu wymiarem politycznym i budżetowym. Odżyła też argumentacja historyczna: założycielska szóstka zadeklarowała dziś gotowość i chęć wzięcia na siebie odpowiedzialności za ratowanie Unii. Czemu szóstka, z eurosceptyczną Holandia w komplecie? Bo jak nie oni, to kto: przecież nie będą ratować Unii z Kaczyńskim i Orbànem; z kolei niemiecko-francuskie tradycyjne koło zamachowe integracji nie dość, że dawno już utraciło dynamikę z czasów Kohla i Mitteranda,  to jeszcze u wielu może w obecnym kontekście nie budzić zaufania.

Puszka Camerona i protesty pod unijną flagą

Referenda w Holandi i we Francji w 2005 roku, przegrane przez zwolenników integracji europejskiej, były tak naprawdę opóźnionym protestem przeciw rozszerzeniu UE i okazją dla konsolidacji lewicowych i prawicowych tendencji suwerenistycznych. To były przedbiegi. Można do nich zaliczyć też referenda w Irlandii, Danii, kolejne w Holandii, spadek poparcia dla integracji w Szwecji. Ale dopiero referendum w Wielkiej Brytanii wywołało wstrząs wywracający wszystko do góry nogami. Nigdy bowiem wcześniej, w kolejnych referendach, wyborach i politycznych zawirowaniach nikt nie postawił pytania o wystąpienie z Unii. Dziś się to stało. Dopiero Cameron, niczym Pandora, otworzył puszkę nieszczęść, ale już wcześniej wielu pracowicie ją wypełniało. I bynajmniej nie wszyscy byli Brytyjczykami.

Dziś mieszkańcy Londynu i innych wielkich miast, Szkoci i Irlandczycy chcieliby puszkę na nowo zatrzasnąć. Rozumiem przerażenie: na transparentach powypisywali obronę miejsc pracy, systemu zdrowotnego i praw socjalnych, szacunek dla mniejszości, a nawet spóźnione wyznania miłości do Unii Europejskiej. Popieram demokratyczny odruch wyjścia w proteście na ulicę w obronie rozumu, racji stanu i odpowiedzialności, przeciw korumpowaniu demokracji populizmem, krótkowzrocznym partyjnym interesem i zwyczajnym kłamstwem.

To oczywiste, że protest odbywa się pod unijną flagą (kilka było, nie za dużo, ale w Londynie trudno kupić). W Warszawie społeczeństwo obywatelskie też demonstruje pod unijną flagą, bo stała się ona dla wielu symbolem wolności i praworządności, amuletem odstraszającym zmory nacjonalizmu i ksenofobii. W Londynie, jak w Warszawie czy Budapeszcie, eurofobia jest sztandarem populizmu. Ale niestety, drodzy Brytyjczycy, mleko się wylało, za późno. Bo jeśli wierzyć greckim mitom, raz otwartej puszki Pandory zatrzaskiwać nie wolno, by nie uwięzić na zawsze umieszczonej na jej dnie nadziei.

Historyczna rola Wielkiej Brytanii

Wielka Brytania zawsze miała kłopot z kontynentem. A odkąd rozpoczęła się integracja europejską miała kłopot z integracją (tu więcej na temat najdłuższego i zakończonego porażką rozszerzenia Europy). Dziś sama siebie doprowadziła do takiego poziomu eurofobii, że jej pozostanie w UE byłoby dla integracji destrukcyjne (tu więcej o zagrożeniach pozostania Wielkiej Brytanii w UE). Dokąd Wielka Brytania pozostawała państwem członkowskim, eurosceptyczne rządy innych, mniejszych państw mogły się wygodnie ukrywać za jej plecami. Dziś to Cameron powiedział im: "sprawdzam". Jarosław Kaczyński musi teraz składać deklaracje prounijności, niewiarygodne i bezsensowne, bo wygłaszane nacjonalistycznym językiem. Trudno, przyszedł moment, kiedy trzeba się będzie opowiedzieć.

Przeciąganie procesu występowania Wielkiej Brytanii z Unii oznaczałoby wydłużanie ponad wytrzymałość okresu niedomówień i niejasności, zarówno prawnej jak i politycznej. Pozwoliłoby to na zachowanie pozorów stabilności na rynku tylko na krótką metę, przygotowująć znacznie poważniejszy wstrząs w bliskiej przyszłość. Dlatego trzeba ten okres skrócić na ile się da i negocjować z Londynem tak, by zachować integralność Unii na ile to możliwe (tu więcej o wyzwaniach negocjacji). Pozostanie Wielkiej w Brytanii w Unii doprowadziłoby do erozji integracji. Jej odejście stwarza szansę trudnych, ale niezbędnych dla uratowania Unii przegrupowań i przewartościowań.

Przed zwycięstwem zwolenników Brexitu można się jeszcze było łudzić. Teraz okres złudzeń się skończył: Wielka Brytania nie może Unii wzmocnić, może ją jedynie wysadzić od środka. Sama też zresztą może się wysadzić: Szkotom i północnym Irlandczykom życzę jak najlepiej, niech zaczną prawne i polityczne starania o pozostanie w Unii jak najszybciej i jak najbardziej zdecydowanie. Ale choćby nie wiem jak cynicznie to zabrzmiało, ratowanie jedności i stabilności Wielkiej Brytanii kosztem integracji europejskiej nie leży w interesie żadnego członka Unii i nie leży w interesie Europy jako takiej.



2016-06-27

Jak być twardym wobec Londynu

To dobrze, że po chwilowym osłupieniu wzmacnia się w Unii determinacja na rzecz obrony integracji europejskiej. Brexit to nie koniec świata. Ale aby Unia wyszła wzmocniona z tego niewątpliwego kryzysu trzeba spełnić kilka warunków. Oto niektóre z nich.

Nie pozwolić im wygrać gry na czas

Być twardym, to znaczy być skutecznym. Być twardym, to przeciwieństwo pisowskiej retoryki "powstania z kolan". Pierwszą miarą skuteczności jest czas. Nie wolno pozwolić Londynowi na zwłokę. Cameron zapowiedział swą dymisję na październik, a to początek gry na czas. Przegrał referendum, które sam ogłosił. Stoi na czele parlamentarnej większości, owszem, ale podzielonej na dwa wrogie obozy. Jako premier powinien być wykonawcą referendalnej woli Brtyjczyków (choć dokładniej byłoby powiedzieć: Anglików i Walijczyków), którzy opowiedzieli się za wystąpieniem Zjednoczonego Królestwa z Unii, ale przecież stał na czele obozu nawołującego do pozostania. Cameron nie ma mandatu do podjęcia negocjacji z 27 państwami UE.

Ale Unia nie ma żadnego interesu w czekiwaniu na nowego premiera. Rokowania trzeba podjąć jak najszybciej, żeby zastopować negatywną, eurosceptyczną dynamikę, i dlatego, że Londyn jest dziś na słabszej pozycji. Czekanie, aż się ocknie, to dawanie mu forów wbrew interesowi Unii. Trudno będzie zmusić Londyn do natychmiastowego przesłania do Brukseli wniosku o wystąpienie z UE, jeśli nie będzie chciał tego robić, ale przyspiszenie tego procesu nie jest niemożliwe. Na pewno też nie należy zaczynać pokątnych negocjacji z Brytyjczykami zanim nie zdobędą się na odwagę oficjalnej notyfikacji. Bardzo dobrze, że Hollande, Merkel i Renzi jasno to dziś na spotkaniu w Berlinie powiedzieli

Twardym być - również wobec siebie

Być twardym, to nie znaczy twardo gadać do mediów. To nie znaczy składać buńczuczne deklaracje. To znaczy jak najmniej stracić, jak najwięcej zyskać. Ale straty i zyski różnie będą definiowane w różnych państwach członkowskich. Chodzi o to, żeby te różnice nie zdominowały negocjacji. Żeby po stronie unijnej rzeczywiście mówiono jednym głosem i żeby wyrażał on wspólny interes. Ten interes istnieje: jest nim przszłość integracji europejskiej. Być twardym oznacza też być nieustępliwym inteligentnie, nie na pokaz. Negocjacje należy prowadzić ze świadomością, że rynki są czułe na wszelkie objawy niestabilności. Będą naciskać na obie strony negocjacji, żeby wstrząsy wywołane rozwodem były jak najmniejsze. Ten czynnik wpływu też trzeba brać pod uwagę.

To jest główny challenge tych negocjacji. Żeby być twardą wobec Londynu, Unia musi być najpierw twarda wobec siebie. To Rada Europejska 27 państw zdefiniuje polityczne stanowisko wobec Londynu i powinna zrobić to jak najszybciej. Mandat do obrony tego stanowiska powinna otrzymać Komisja Europejska. Tak jak w przypadku negocjacji rozszerzeniowych z kandydatami i tak jak w rokowaniach handlowych z państwami spoza UE. Tylko wtedy uda się utrzymać wspólny front.

EOG nie dla Brytyjczyków

Być twardym to znaczy postawić twarde warunki od samego początku. Londyn chciałby oczywiście negocjować punkt po punkcie i wedle swego kalendarza z czego rezygnuje, a co sobie zostawia. Na to nie można pozwolić: out is out, jak powiedział Jean-Claude Juncker. Brexit oznacza, że Londyn rezygnuje że wszystkiego, z wyjątkiem obowiązków, które spoczywają na nim tak długo, jak długo zupełnie nie wystąpi.

Byłoby szczytem hipokryzji, gdyby Wielka Brytania oświadczyłą, że chce zostać członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Można nim być nie należąc do Unii. Na przykład Norwegia i Liechtenstein są. Ale z tej przynależności wynikają konkretne obowiązki prawne i finansowe, natomiast nie wynika z niej udział w decyzjach, z których te obowiązki wynikają. Jeśli potraktować serio wynik referendum, a przynajmniej brytyjskie władze powinny tak go potraktować, to Wielka Brytania nie może być członkiem EOG.

Dobry układ dla obu stron nie jest celem

Chodzi o to, żeby zyskała Unia a straciła Wielka Brytania. Oczywiste? No nie do końca. Stanowisko wobec Brexitu jest różne w różnych państwach. Należy się gdzieniegdzie liczyć z pewną spolegliwością wobec Londynu. Na przykład w Polsce. Ponadto w Unii panuje zamiłowanie do głoszenia, że ten czy inny układ jest dobry dla obu stron. Jest to pożądane w negocjacjach rozszerzeniowych. Dobrze brzmi w negocjacjach handlowych z USA czy z Kanadą. Ale w tych negocjacjach nie brzmiałoby to dobrze: ze względu na przyszłość integracji europejskiej burda w rodzinie, nóż w plecy partnerów, polityczne rozrabiactwo nie mogą kończyć się dobrze dla sprawcy, muszą się skończyć źle. Dla przykładu.

Mediolan, Paryż i przede wszystkim Frankfurt mogą skorzystać na nieuniknionym osłabieniu londyńskiego City. Jeśli mogą, to powinni. Ale kapitał wycofywany z City trafi nie tylko tam. Cześć wypłynie do Nowego Jorku i trzeba zrobić wszystko, by była to część jak najmniejsza. Część trafi też do krajów, które - w odróżnieniu od Niemiec i Francji - niechętnie patrzyły na zbyt ścisłe kontrolowanie przepływu kapitałów i na podatek od operacji finansowych: do Danii i Holandii, które nie są w prointegracyjnej fazie, oraz do prointegracyjnych Irlandii i Luksemburga. Luksemburg, państewko, którego podstawą są międzynarodowe finanse, może obawiać się wstrząsu, jaki nieuchronnie wywoła kryzys City. Trzeba więc dać Wielkiemu Księstwu gwarancje, że fundament jego gospodarki nie ucierpi.

Małe i średnie przedsiębiorstwa - pod specjalną ochroną

Belgia i Holandia, dwa pozostałe państwa Beneluxu, są bardzo silnie powiązane z Londynem i finansowo i rynkowo. W obu państwach Brexit będzie kosztowny dla tamtejszych małych i średnich przedsiębiorstw. Ale kosztowny będzie też dla firm brytyjskich. Trzeba zrobić wszystko, by beneficjentem strat, które poniosą Brytyjczycy, były przedsiębiorstwa kontynentalne, w tym belgijskie i holenderskie. Większość belgijskich firm obecnych na brytyjskim runku, blisko 80%, specjalizuje się w świadczeniu usług. To dzialalność najprostsza i najtańsza do delokalizowania. Ale wszystkie delokalizacje nie mogą się odbyć do malutkiej Belgii, trzeba wiec stworzyć warunki do delokalizacji korzystnych i firm i  dla państw w Europie, szukając jednocześnie rynków zbytu gdzie indziej.

Te problemy dotyczą też w pewnej mierze przedsiębiorstw francuskich, ze względu na bliskość geograficzną i gospodarcze więzy państw położonych po obu stronach Kanału (choć ze względu na potencjał gospodarczy Francji nie ma to, proporcjonalnie, aż takiego znaczenia jak dla malutkiej Belgii). Ale tu wiele będzie zależeć od francuskiego rządu: co zrobić, żeby tysiące Francuzów, którzy woleli założyć firmy nad Tamizą niż nad Sekwaną, przekonać, że warto wrócić do kraju. Spośrod blisko 180 tysiecy Brtyjczyków, którzy żyją we Francji, nie wszyscy są emerytami, wielu też ma firmy albo w firmach pracuje. Jeśli wierzyć francuskim mediom, możliwość przyjęcia francuskiego obywatelstwa stała się wśród nich nagle bardzo popularna. Należy się do takich życzeń odnieść że zrozumieniem.

Imigranci i emeryci: kto na czym korzysta

Hiszpanie goszczą u siebie 400 tysięcy brytyjskich emerytów. Nie skarżą się, bo ich emerytury wpływają, po przeliczeniu na euro oczywiście, do hiszpańskich banków, a następnie do hiszpańskiego sektora handlu i usług. Ale również dla Wielkiej Brytanii to dobry układ, bo znacznie zmniejsza publiczne wydatki na Narodowy System Zdrowia, finansowo i tak rozgrzany do czerwoności. Tę zaletę widać najwyraźniej w zestawieniu z innym elementem brytyjskiej rzeczywistości: imigracją. Jako imigrantów postrzega się w Wielkiej Brytanii zarówno przybyszy bez unijnego paszportu jak i tych, którzy taki paszport posiadają.

Przybysze z krajów Europy wschodniej i środkowej korzystają z unijnej swobody przepływu pracowników. Są aktywni zawodowo, kontrybuują tym samym znacząco do brytyjskiego budżetu, i jednocześnie rzadko chorują, nie narażają więc niewydolnego brytyjskiego systemu zdrowia na takie wydatki jak emeryci. Taka była zresztą kalkulacja Blaira, gdy otworzył granice dla robotników z Polski, Czech czy Litwy, gdy brakowało rąk do pracy.

Ale głosując za wyjściem z UE Brytyjczycy opowiedzieli się za odstąpieniem od zasady swobody przepływu pracowników, zasad koordynujących w UE wzajemne uznawanie świadczeń emerytalnych i zdrowotnych oraz przeciw wschodnioeuropejskim "imigrantom" (jeden z wątków przewodnich eurofobicznej kampanii referendalnej) i modelem społeczno-gospodarczym wprowadzonym przez Tony'ego Blaira. Brytyjscy emeryci nie wrócą z Hiszpanii (ani z Grecji czy z Portugalii) do kraju, który - wedle słów eurofoba Farage'a - odzyskał niepodległość, ale negocjacje z Londynem trzeba prowadzić tak, aby ich obecność w UE opłacała się Unii, nie Londynowi.

Poza strefą euro - Brexit nie może być pretekstem dla dezintegracji

Plan maximum powinien być taki, żeby wszystko, co da się uratować z Brexitu lub na nim zyskać  służyło zachowaniu integralności UE i, przede wszystkim, wzmocnieniu integracji europejskiej. Przede wszystkim. Bo oba te cele mogą okazać się nie do pogodzenia, jesli w panstwach starej Unii zwyciezy poglad, że ratowanie integracji moze się powieść tylko w strefie euro, a w krajach spoza strefy euro, że Brexit to świetna okazja, żeby dynamikę integracji zatrzymać. Dlatego ważne jest by kraje spoza strefy euro nie zostały w kontekście Brexitu spisane na straty, a kraje ze strefy euro nie musiały przyjmować na siebie calej politycznej odpowiedzialności za ratowanie UE.

Waluty państw spoza strefy euro, których gospodarki uważane są za mniej stabilne, z powodu Bexitu tracą na wartości i nie jest to dla nich dobra wiadomość, choć w krótkiej perspektywie może to wspomóc ich eksport (podobnie zresztą jak niskie notowania funta: dzięki zwiększeniu eksportu w krótkim okresie mogą nawet częściowo zbalansować straty, jakie Wielka Brytania poniesie w wyniku Brexitu). Brexit to kryzys polityczny ale i finansowy (choć w odróżnieniu od kryzysu finansowego w 2008 roku i perspektywy wystąpienia Grecji ze strefy euro nie jest natury systemowej) i jako taki nieuchronnie przyczyni się do obniżenia poziomu inwestycji w tych krajach. Zła informacja dla Polski: to właśnie stąd inwestycje zostaną wycofane w pierwszej kolejności, bo skoro już ktoś decyzję o wycofaniu kapitału podejmie, to tak, by miała ona znaczący wymiar finansowy.

Polska jest też największym z karajów, które są beneficjentami funduszy strukturalnych finansowanych z unijnego budżetu, a ten, po wyjściu Wielkiej Brytanii, się zmniejszy. Unia powinna negocjować w taki sposób, żeby Brytyjczycy tak długo jak się da musieli wywiązywać się ze swych budżetowych zobowiązań wobec Polski, Czech, Bułgarii i innych beneficjentów europejskiej polityki spójności. Musi też jak najszybciej zdecydować w jaki sposób załatać dziurę budżetową, która będzie wynikiem dezercji jednego z kontrybutorów.

Gorzej niż zmarnotrawienie dorobku: zaprzepaszczenie szansy

Polska ze względu na swój potencjał gospodarczy i demograficzny, z powodu wielkości terytorium i geopolitycznego znaczenia nie jest postrzegana tylko jako jeden z beneficjentów unijnych funduszy. Jej potencjał jest znacznie większy. Przez ostatnie lata został on dobrze wykorzystany: Polska osiągnęłą pozycję jednego z głównych graczy w unijnej drużynie. Od czasu dojścia do władzy PiS ta pozycja słabnie w zastraszającym tempie. Skutecznie choć nie bez trudu wypracowany kapitał wizerunkowy i polityczny jest dziś trwoniony wręcz ostentatacjnie. Polityka europejska (i szerzej - międzynarodowa) uprawiana przez rząd Beaty Szydło, szkodliwa sama w sobie, będzie miała skutki jeszcze bardziej opłakane teraz, po zwycięstwie Brexitu i wywołanego nim kryzysu. Skutki opłakane nie tylko dla Polski, ale i dla samej Unii.

Bo od pewnego już czasu Polska, w miarę jak jej znaczenie rosło, była coraz częściej postrzegana jako uzupełenienie (czasem wręcz jako przeciwwaga) niemiecko-francuskiego silnika integracji. Owszem, niezbędnego. Ale proeuropejska Polska u boku Niemiec i Francji naprawdę byłaby potrzebna. W sytuacji Brexitu Polska miałaby do odegrania pozytywną rolę, łatwiej niż kiedykolwiek byłoby jej też dla tej roli zyskać poparcie partnerów, bo to ona miałaby największe szanse by w reformowanej Unii zająć miejsce, z którego już jakiś czas temu zdecydowała się nie korzystać Wielka Brytania. Pisowska polityka wobec Unii nie dość, że rujnuje dotychczasowy dorobek, to jeszcze pozbawia Polskę możliwości skorzystania z nowych, pojawiających się w wyniku Brexitu szans. Nie łudźmy się, że jest to wynikiem jedynynie ignorancji i fuszerki ministra spraw wewnętrznych. To również efekt ideologicznej postawy politycznego ugrupowania i jego przywódcy: im politycznie, cywilizacyjnie i mentalne z Europą nie po drodze.

PiS, jak zwykle, nie z tej Europy

Choć to najgłupsze, co w tej chwili można zrobić, PiS-owska władza będzie grała na osłabienie intergacji. Zamiast umiejętnie wykorzystać miejsce zwolnione przez Wielką Brytanię dla dobra integracji i znaleźć się wśród tych, którzy Unię będą wzmacniać i nadawać kierunek reformie, obecny rząd woli skryć się w cieniu Brexitu i przyjąć na siebię rolę zawracacza rzeki. Tak należy rozumieć wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który w reakcji na Brexit (czy też "Bretix" - jak mówi najwybitniejszy polityk wszechczasów), uznał, że trzeba spełnić brytyjskie postulaty, integrację nie tylko wyhamowując, ale cofając do okresu sprzed traktatu z Masstricht. Na tym, de facto, polega jego propozycja "nowego traktatu".

Premier Beata Szydło, coraz bardziej podobna do postaci czynowników, mentalnie zniewolonych biurokratów ze sztuk Czechowa, przyklasnęła temu pomysłowi, komentarz polskiego rządu na temat Brexitu ograniczając do cytatu z Mistrza. Kaczyński niczego się nie nauczył: wierzy, że utrzyma się na fali dryfując na mieliznę Unii zredukowanej do układu o handlu bezcłowym, ale nadal wydającej miliony na rozwój krajów takich jak Polska. Nieracjonalny, ale jednocześnie anachroniczny stosunek PiS i guru tej partii do integracji europejskiej, widoczny jeszcze zanim zdobyła władzę, opisałem w cyklu Państwo PiS jest nie z tej Europy. Nie jest to stanowisko nowe. Ale nigdy, że względu na kontekst, nie było ono bardziej wyniszczającego dla Polski i dla Europy niż obecnie.

Polityka PiS każdego dnia powiększa grono tych ludzi w Europie, którzy winą za wszelkie niepowodzenia ostatnich lat obarczają wielkie rozszerzenie zapoczątkowane z w 2004 roku. To oni, jako pierwsi, powracają do idei "twardego jądra" Unii, do koncepcji "kręgów koncentrycznych". Być może jest to jedyny sposób na uratowanie integracji europejskiej. Być może. Odpowiedzi dostarczą już wkrótce ci, którzy sami chcą uczynić swoje kraje outsiderami integracji, zapominając jednak, że żaden z nich nie jest Zjednoczonym Królestwem. Będą musieli zdecydować, po której stronie stołu negocjacyjnego zasiadają: z Unią czy przeciw Unii, przy stoliku integracji czy dezintegracji.


Na podobny temat





Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...