2016-01-24

Pyrrusowe zwycięstwo liderki Szydło

Beata Szydło została okrzyknięta przez swoich akolitów zwycięzczynią debaty w Parlamencie Europejskim. Zważywszy na pisowską skłonność do zaklinania rzeczywistości, nie wątpię, że sama w to uwierzyła. Jeśli tak, to tym trudniej (bo w nieświadomości) będzie jej bronić swoich racji na kolejnych etapach sporu z unijnymi instytucjami. Spór nie został bowiem zakończony. Wczoraj w kilkudziesięciu miastach w Polsce i kilku zagranicą, Polacy zafundowali rządowi dalszy ciąg strasburskiej debaty, jej dobitne podsumowanie: polska premier powiedziała w Strasburgu nieprawdę. 

Nie trudno było przewidzieć, co Beata Szydło powie w Strasburgu  (19/01/2016) i dlatego bez specjalnej satysfakcji oznajmiam, że się w moich przewidywaniach nie pomyliłem (przeczytaj). Polska premier pojechała do Parlamentu Europejskiego powiedzieć zarówno najostrzejszym krytykom poczynań swojego rządu, jak i tym, którzy jedynie wyrażali wątpliwości i zaniepokojenie, że demokracja w Polsce nie jest zagrożona, że Trybunał Konstytucyjny "ma się dobrze", a w mediach publicznych dzieje się lepiej niż kiedykolwiek. I powiedziała.

Niedwuznacznie dała do zrozumienia, że ataki na jej rząd to atak na Polskę ("piękny kraj, dumny naród"), a tym samym na Polaków (których "ojcowie i dziadowie przelewali krew"), bo Polacy jej rząd wybrali po to, by PiS "wprowadzał właśnie takie zmiany jakie wprowadza". Są to zmiany, co do których PiS "umówił się z Polakami" (sobotnie manifestacje KOD w obronie wolności pokazały światu, że wielu obywateli nie czuje się stroną tej umowy). Zmiany te, zdaniem Beaty Szydło, są zgodne z prawem, z konstytucją, z traktatami i europejskim standardami, bardzo podobne do rozwiązań stosowanych "w wielu krajach". Co więcej, naprawiają błędy popełnione przez poprzednie władze. W związku z tym nie ma o czym rozmawiać, debata jest "niepotrzebna i nieuprawniona". Nieuprawnione też są działania Komisji, bo Polacy wywalczyli sobie przez wieki wolność i suwerenność: "odebrać sobie tego nie damy". Sprawy są wewnętrzne, polskie, więc trzeba je rozwiązać w Polsce.

Pani Premier "przejechała setki kilometrów" żeby odpowiedzieć na "niesprawiedliwe głosy" płynące z "niedoinformowania lub ze złej woli", bo jest taka miła i otwarta na dialog, niczego jednak w swej polityce nie będzie zmieniać (ewentualnie rozpatrzy opinię Komisji Weneckiej), bo nikomu nic do tego co ona robi.

Szydło mówi Tuskiem

Beata Szydło gorąco pragnęła nawiązać kontakt z obcymi i uchodzić za swoją. Przywoływała wolność, równość, sprawiedliwość i suwerenność sądząc pewnie, że te terminy znajomo zabrzmią w uszach nawykłych do europejskich debat. Mówiąc o równości społecznej, odmalowała obraz Polski, w której głodują dzieci a emerytów nie stać na leki i był to właściwie jedyny moment, kiedy udało jej się trafić w unijną wrażliwość, choć akurat do tego fragmentu wyraźnie odniosła się w trakcie debaty jedynie Niemka, Gabriele Zimmer, mówiąca w imieniu klubu GUE (skupiającego eurosceptyczne w większości ugrupowania komunistyczne i skrajnie lewicowe). Szydło myślała pewnie, że zdobędzie poklask publiczności, gdy wyrazi swą gotowość do dialogu z opozycją. Jakoś nikt nie wychwalał tego pięknego gestu. Może dlatego, że w demokracji rozmowa z opozycją nie jest aż tak wyjątkowa. A może raczej z powodu szczerości, z jaką określiła czemu ten dialog ma służyć: żeby opozycja przyjęła rozwiązania "proponowane" przez PiS.

Szydło mówiła w Strasburgu trochę Kaczyńskim, trochę Waszczykowskim. W jej wystąpieni słychać było melodię mistrza Orbana. Ale - o dziwo, pewnie za radą Konrada Szymańskiego - postanowiła też przemówić Tuskiem. Tak jak on starała się być proeuropejska deklarując, że Polska jest i była, tak jak inne "reprezentowane tutaj państwa" częścią Unii Europejskiej (posłowie nie reprezentują w Parlamencie Europejskim państw: pani premier ma luki w wiedzy). Ale słowa Tuska brzmiały wiarygodnie. Natomiast słuchając Beaty Szydło mówiącej o Europie, z każdym słowem zdawałem sobie sprawę jak inna jest ta Europa, z której Polska premier przyjechała (przeczytaj o pisowskiej Europie). I nie chodzi nawet o te "setki kilometrów", które z takim poświęceniem przebyła, ale o przepaść mentalną: Beata Szydło, tak jak partia, z której się wywodzi, jak lider tej partii, jest z innej Europy. Innej niż ta, której cele i wartości materializują się w procesie europejskiej integracji.

Wysłanniczka z krainy PiS  na obcej ziemi

Niezwykle trafnie i dobitnie wytłumaczył jej tę mentalną i kulturową różnicę wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Frans Timmermans (obejrzyj wideo poniżej). W krótkich słowach wyjaśnił wysłanniczce z krainy PiS na czym polega trójpodział władzy, jaka jest relacja między praworządnością i demokracją. Przypomniał co oznacza członkostwo w Unii Europejskiej.

Nie wiem, czy zrozumiała, bo choć po raz kolejny wystąpiła o głos i po raz kolejny go dostała w żadnej sposób nie była w stanie się do tych uwag odnieść. Beata Szydło mówiła jednak głosem pewnym i najwyraźniej była z siebie zadowolona. Jej otoczenie pewnie też, skoro Waszczykowski, nieświadom własnej śmieszności, okrzyknął ją później "nowym liderem Europy". PiS ogłosił, że Szydło odniosła w Strasburgu zwycięstwo. Czy rzeczywiście?

Szydło nie tylko niczego nie wyjaśniła tym, którzy wątpili (jej kłamstwa i manipulacje jasno wypunktowali Timmermans i Verhofstadt), ale też nie zakończyła triumfalnie debaty, nie załatwiła sprawy: nie uniknie kolejnych debat, parlamentarnej rezolucji recenzującej poczynania jej rzadu, krytycznej opinii Komisji Weneckiej ani kontynuacji procedury obrony państwa prawnego wszczętej przez Komisję Europejską. Przeciwnie: ta nierozumiejąca integracji europejskiej i europejskich wartości przedstawicielka "nieliberalnej demokracji" u wielu potwierdziła negatywne stereotypy niepewnego, "postkomunistycznego", wschodniego państwa, "nowego członka" UE. U niektórych w parę chwil zburzyła skutecznie budowany przez lat obraz Polski sukcesu, szybkiego rozwoju, ustabilizowanej demokracji. 

Zwycięstwo Szydło, jeśli uznać, że je odniosła, jest pyrrusowe. Jak Pyrrus, który pod Ausculum wytoczył bitwę Rzymowi, podjęła walkę na obcej ziemi, daleko od swoich, i jak on po zakończonej batalii słyszała wiwaty swych wojsk. Jest jednak istotna różnica: król Epiru zdawał sobie sprawę, że konsekwencje tego pozornego zwycięstwa będą opłakane. "Jeszcze jedno takie zwycięstwo i będę zgubiony" - miał ponoć powiedzieć Pyrrus. Beacie Szydło tej świadomości najwyraźniej brakuje.

Powiedz kto Cię oklaskuje, powiem Ci kim jesteś

Historia zna wiele potyczek, które przetrwały w pamięci zbiorowej jako wielkie, zwycięskie bitwy tylko dlatego, że je takimi ogłoszono. Pewnie kierując się tą logiką Waszczykowski, Szymański i inni towarzysze Szydło, uznali, że i w tym przypadku warto zwycięstwo ogłosić. Dość łatwo im to przyszło, bo - poza kilkoma wyjątkami - polemika w Strasburgu nie osiągnęła zbyt wysokich lotów. Ci, po których można się było spodziewać ataku na premier Szydło, okazali się albo retorycznie kiepscy, albo merytorycznie słabo przygotowani.

Dużą rolę w neutralizacji głosów krytyki odegrali niektórzy polscy europosłowie z dwóch najważniejszych kubów politycznych: konserwatystów z EPL i socjaldemokratów z S&D jeszcze zanim w ogóle doszło do debaty. Bogusław Liberadzki z SLD wypowiadał się na FB na temat zbliżającej się debaty językiem PiS: o Polsce (tożsamej z rządem) nie wolno zagranicą mowić źle, zwłaszcza, że żaden dramat się w Polsce nie dzieje. Dlaczego podczas debaty nie wystąpili posłowie PO, którzy lepiej rozumieją co się dzieje, tacy jak Róża Thun albo Michał Boni, nie wiem. Pewnie udziału im zakazano, żeby potem PiS nie mówił, że PO to Targowica. I wyszło na to, że PO w PE to POPiS. W tej sytuacji znaleźć w PO Polaka, który odważy się wystąpić w debacie okazało się tak trudne, że przykry obowiązek przyjął na siebie Jan Olbrycht, szef polskiej delegacji w EPL. Jego wypowiedź była żałosna. Było mu przykro, bardzo przykro, że obcy takie złe rzeczy rzeczy słyszą o Polsce.

Że za PiS wstawili się Syed Kamall, z klubu EKR, i pisowiec Ryszard Legutko, to normalne. Ale strasburska debata okazała się też wspaniałą witryną dla eurofobicznych, proputinowskich dziwolągów ze skrajnieprawicowych klubików, w imieniu których wypowiadali się Michał Marusik (KNP, z klubu ENF Marine Le Pen), Robert Iwaszkiewicz (KNP, z klubu EFDD Nigela Farage'a) i Janusz Korwin-Mikke (KORWiN, niezrzeszony). Tak, tu Polaków nie zabrakło. To z ław tych ugrupowań oklaskiwano Beatę Szydło najrzęsiściej. To oni, wraz z eurosceptycznym EKR, pozwolili jej uwierzyć, że odniosła w Strasburgu sukces. Jeżeli ma w otoczeniu ludzi, którzy dobrze jej życzą, powinni je uzmysłowić, jak ważne jest to, kto polityka oklaskuje. Czasem trudniej z siebie zmyć cuchnące wyziewy aplauzów, niż otrząsnąć się z deszczu krytyki. Zgodnie z zadadą: powiedz kto cię oklaskuje, powiem ci kim jesteś.

Debata parlamentarna: wszystkie wystąpienia z dostępne tutaj 

Manifestacja KOD 23/01/2016: o zawłaszczaniu języka przez PiS i klamstwie  tutaj


Na podobny temat:

2016-01-18

Co powie w Strasburgu Beata Szydło i po co

Polska premier jedzie do Strasburga, bo Orban jeździł. Tak jak wcześniej miała nie jechać, bo Orbàn jeździł nie zawsze. Podjęta w ostatniej chwili decyzja, prezentowana teraz jako realizacja oczywistego i znanego od dawna zamierzenia, to objaw nagłego przypływu świadomości w dyrektoriacie Partii, że jednak ktoś zauważył, co się w Polsce dzieje, że jednak się to komuś nie podoba, i że jednak ma to jakieś społeczne, polityczne i gospodarcze skutki. Zdziwienie, z jakim Partia reaguje na tę nową dla siebie sytuację może obniżyć skuteczność i wiarygodność retoryki, którą pani premier chce zastosować w Strasburgu, aby przekonać posłów, że w Polsce nic złego się nie stało.

Poziom zaskoczenia PiS międzynarodową reakcją, jaką wywołuje prowadzona w Polsce polityka jest miarą mentalnego i cywilizacyjnego dystansu, jaki dzieli tę partię od funkcjonujących w Unii Europejskiej współczesnych formacji politycznych, które mają inne wartości, inne idee, inny język opisu rzeczywistości i politycznego komunikowania. Władza PiS jest z innej czasoprzestrzeni (przeczytaj więcej). To niezbędna informacja, by zrozumieć dlaczego, gdy politycy PiS używają terminów demokracja, Europa, wolność, władza lub prawo, to terminy te mają inne znaczenie, niż gdy wypowiadają je politycy unijni. Przy czym przymiotnik "unijni" niekoniecznie oznacza ludzi z innych krajów, może dotyczyć również Polaków, ale mówiących językiem współczesności.

Nie wiecie i nie rozumiecie

Tych terminów użyje też Beata Szydło, gdy w Strasburgu będzie przekonywać posłów, jak bardzo się mylą oceniając negatywnie sytuację w Polsce. Powie im, że nie zrozumieli i że nie wiedzą. To zawsze ryzykowny przekaz, gdy chce się kogoś udobruchać. Dlaczego niby mieliby nie wiedzieć? Skąd ten argument? Z dwóch powodów, a każdy z nich unaocznia potęgę wpływu Prezesa Kaczyńskiego na wszelkie działania, na myślenie i artykułowanie myśli przez jego wyznawców. Po pierwsze, Prezes nie do końca jest świadom tempa, z jaką rozchodzi się dziś informacja, zakresu jej dostępności i skutków technologicznej zmiany, która zaszła w ciagu ostatnich 30 lat. Po drugie, wyznawcy Prezesa przesiąknięci są jego wiarą w Wielką Manipulację. A ta z kolei jest wynikiem Wielkiego Spisku uknutego przez "różne grupy".

Prawda, fakty, które ją budują, nie mają wymiaru epistemologicznego. Są jedynie zawartoscią manipulacji. Dlatego w Polsce trzeba media opanować, żeby zmienić zawartość, zamienić manipulację wroga na swoją własną manipulację. A poza Polską wytłumaczyć tym zachodnim naiwniakom, że zostali zmanipulowani i dostarczyć im właściwych informacji. Takie jest zadanie Beaty Szydło. Taki był cel wizyty w PE ministra spraw zagranicznych Konrada Szymańskiego. Taki jest cel artykułu opublikowanego przed prezydenta Dudę w Financial Times. Po to, za pieniądze rządu i grupy EKR w Parlamencie Europejskim, ukazują się artykuły sponsorowane w zagranicznej prasie. Wszystkie tłumaczą, że nic się złego w Polsce nie stało. Że wręcz przeciwnie: wszystko się ma ku lepszemu, bo to poprzedni rząd był zły. A ci, którzy twierdzą inaczej, są albo sprawcami antypolskiej manipulacji, albo jej ofiarami. Beata Szydło zwróci się w Strasburgu do nieświadomych ofiar Wielkiej Manipulacji, ponieważ Prezes myśli, że "różne grupy" przekazały unijnym politykom i instytucjom, odciętym przecież od informacji z dalekiej Polski, fałszywy obraz działań polskich władz.

To nie wasza sprawa, to wam się nie opłaca

A co, jeśli ktoś mimo wszystko nie uwierzy w dobrą nowinę pisowskich apostołów? A co, jeśli ktoś krytykuje PiS, bo ma w tym interes? Dla tej części publiki też jest przekaz. Po pierwsze, co wam do tego? - powie im Beata Szydło. Polacy nas wybrali, bo chcieli zmiany, a my te zmiany wprowadzamy, na tym przecież polega demokracja. To, że wielu wyborców głosowało na lewicowy program PiS (sedno ich kampanii wyborczej), a nie za nacjonalistycznym, wyznaniowym autorytaryzmem (który podczas kampanii wyborczej ukazywał się na stronie internetowej PiS w postaci zwięłej formuły "Error 404"), to szczegół (przeczytaj więcej), o którym Pani premier nie wspomni, bo to bez znaczenia: demokracja dla PiS to jeden z mechanizmów (są inne, z których mogliśmy skorzystać, ale nie było potrzeby) służących przejęciu władzy; władza, to realizowanie przez zwycięzcę swoich zamysłów. To, że w obronie zagrożonej demokracji manifestują w Polsce ludzie, to nie jest problem, tylko kolejny dowód, że jest w Polsce demokracja (moglibyśmy ich spałować, ale tego nie robimy - jeszcze).

Jeżeli i ten argument nie trafi do manipulatorów i zmanipulowanych, to Beata Szydło odwoła się do bilansu zysków i strat. Po co wam to? - zapyta. Jest tyle ważnych spraw, z którymi Unia musi sobie poradzić, bo jak nie to się rozleci, a wy się zajmujecie jakimiś drobiazgami w naszym kraju? Na który i tak nie macie wpływu, bo demokratycznie wybrana władza nie ugnie się przed wichrzycielami i zewnętrzną ingerencją w wewnętrzne sprawy Polski (jak echo historii słychać w tej argumentacji wystąpienia Gomułki, Moczara, Cioska z 1968 roku, ale kto na tym obcym, nieświadomym niczego Zachodzie może to zauważyć?). Tymczasem Komisja Europejska wszczynając swoją procedurę miesza się w nie swoje sprawy (przeczytaj więcej). Ustawia się po jednej stronie politycznego sporu, zamiast zachować neutalność. Tak jak ci politycy, niemieckie wilki w unijnej skórze, jak Schulz czy inne Junckery, Verhofstadty i Timmermansy (Luksemburczyk, Belg i Holender, ale co tam). Żadnego zysku z tego mieć nie będziecie, wiem to, bo Orbàn Prezesowi powiedział, że "możecie poszczekać, ale nie ugryziecie".

Jesteśmy proeuropejscy

W FT prezydent Duda napisał, że Polska była i pozostanie proeuropejska. Beata Szydło powtórzy tę deklarację w Strasburgu. Przed gmachem Parlamentu proeuropejskie hasła mają skandować zwolennicy Radia Maryja i aktyw Klubów Gazety Polskiej (dostali zgodę na protest uliczny mimo stanu wyjątkowego we Francji? Hmm). Tak, ci sami, którzy organizowali autokarowe pielgrzymki do Budapesztu by wesprzeć Viktora Orbàna. Na czym polega "proeuropejskość" PiS, bardzo dobrze widać na okładce tygodnika W Sieci, tej z Orbànem i Kaczyńskim i podpisem: "Oni bronią Europy". Duda czy Szydło naprawdę się łudzą, że nikt zapyta, dlaczego KOD manifestuje w Polsce pod unijnymi flagami? Że nikt nie dostrzeże hipokryzji w jej retoryce? Tych usuniętych przez Szydło flag UE; likwidacji stanowiska pełnomocnika do spraw przygotowania przyjęcia euro (bo przecież PiS zamierza niczego przyjmować - tu więcej); tego podważania podstaw prawnych decyzji Komisji Europejskiej, "strażnika traktatów, zgodnie z zasadą, że w Polsce tylko polskie prawo się liczy (przeczytaj więcej). A przede wszystkim całkowicie innego od dominującego w UE rozumienia, czym jest integracja europejska (przeczytaj więcej).

W Strasburgu premier Szydło uraduje się, że może wystąpić w Parlamencie Europejskim, by przedstawić jak rzeczy się mają naprawdę. Zapewni, że cieszy się z woli dialogu ze strony Komisji i zadeklaruje, że oczywiście jej rząd odpowie na wszystkie pytania, żeby sprawę wyjaśnić, tym bardziej, że faktycznie Komisja niewiele wie. Zaapeluje, jak Duda, o "uczciwą i rzetelną" analizę sytuacji. Ale ani urzędowy optymizm, ani zapewnienia o woli współpracy nie wystarczą by, udobruchać posłów. Beata Szydło jeszcze nigdy w takiej debacie nie uczestniczyła. Nie ma ani doświadczenia ani determinacji ani łatwości wypowiedzi swego bohatera, Viktora Orbàna.

Ponoć posłowie PiS zabiegali, by ich premier mogła podczas debaty zabrać głos trzy, a nie dwa razy. Może i zabiegali, ale wcale to Beacie Szydło nie musi pomóc. Częstsze wystąpienia wymagają bardziej rzeczowej i szczegółowej reakcji na uwagi posłów. Czy Szydło sobie z tym poradzi? Owszem, taki scenariusz pozwala zwielokrotnić cięte riposty. Ale czy bedzie miała co zwielokrotniać? Czy odpowie na nie po angielsku, po francusku, czy też trzeba będzie tłumacza? To, jak sobie na tej debacie poradzi, będzie miało niewątpliwy wpływ na jej wizerunek w kraju i na pozycję we własnej partii. Warto tej debaty wysłuchać i zobaczyć, czy stawiając w końcu czoła wyzwaniu Beata Szydło zrealizuje swoje cele: przekonać opinię publiczną w Polsce, że jest twardym, skutecznym politykiem na arenie europejskiej i nakłonić europosłów do rezygnacji z lutowej rezolucji na temat sytuacji w Polsce lub przynajmniej do maksymalnego złagodzenia języka, w jakim zostanie napisana. Trudne zadanie.


Na podobny temat:
Przyjdzie Unia i wyrówna (6/01/2016) 
Komisja Europejska wszczyna procedurę (13/01/2016)
Po co Waszczykowskiemu opinia Rady Europy (28/12/2015)

2016-01-13

Komisja Europejska wszczyna procedurę

Wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, Frans Timmermans, poinformował dziś, że rozpoczyna się pierwszy etap procedury w sprawie uchybienia przez Polskę zasadom praworządności. Ostatnie działania PiS, kontynuowane w poczuciu bezkarności, szczeniacki i chamski list ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry wysłany w odpowiedzi na pytania Komisji sprawiły, że wątpliwości, które miał sam Timmermans co do zasadności wszczynania procedury już teraz rozwiały się błyskawicznie.

Frans Timmermans ogłasza uruchomienie
procedury w sprawie Polski. 13/01/2016.
Działania podjęte przez Komisję są zdefiniowane w "Nowych ramach na rzecz praworządności". Są wielostopniowe. Pierwszy etap wydaje się niewinny, polega bowiem na ocenie sytuacji. Ale niewinny nie jest.

Pomijam podkreślany w mediach fakt, że Polska jest pierwszym państwem, wobec którego Komisja wszczyna tę procedurę. Oczywiście, jest to prawda, ale mało znacząca, bo procedura została przyjęta w marcu 2014 roku nie było więc jeszcze okazji by ją zastosować. Ważne jest to, że w ocenie Komisji w Polsce dszło do systemowego naruszenia praworządności. Takie jest znaczenie wszczęcia procedury.

Systemowość (nie mylić z systematycznością) jest kryterium pozwalającym na odwołanie się do artykułu 7. Traktatu. Systemowość jest tą cechą, która odróżnia działania PiS od jednorazowych problemów, które z praworządnością mógł mieć rząd PO-PSL, ale też inne rządy w różnych krajach: w Hiszpanii, we Francji czy w Holandii. Bo systemowe naruszenia to takie, które - jak sama nazwa wskazuje - trwałe zmieniają system, sankcjonują i kodyfikują naruszenia norm i standardów, spośród których wiele zapisano w artykule 2. Traktatu i wiele jest po prostu normalną praktyką demokratycznych państw europejskich. Zmiana systemu w taki sposób to zupełnie co innego, niż odstępstwo od tej czy innej zasady stanowiącej element systemu.

Systemowość charakteryzuje działania PiS w sposób bezsprzeczny. Nie chodzi bowiem o naruszenie tej czy innej zasady demokracji, ale o budowę demokracji alternatywnej, nazwanej przez Orbana "nieliberalną". Praworządność to cecha państwa prawa, opartego na konkretnych wartościach. Od czasów oświecenia koncepcja państwa prawa ewoluowała wielokrotnie i w różnych kierunkach, ale dwie rzeczy się nie zmieniły: państwo prawa chroni jednostkę przed arbitralnymi działaniami władzy państwowej, państwo prawa to takie, w którym władza tworząca i wykonująca prawo nie stoi ponad prawem, bo prawo nie tylko definiuje relacje między organami władzy, ale przede wszystkim ogranicza autorytaryzm władzy. Dlatego Trybunał Konstytucyjny jest tak ważny. Tymczasem PiS zamierza tak zmienić prawo, żeby pełniło funkcje całkowicie przeciwne.

Myślą, że kiedy będą działać zgodnie z ustanowionym przez siebie prawem, to będzie praworządnie, bo nie będzie bezprawnie? O tym chcą przekonać Polaków, Komisję Europejską, Parlament Europejski, Radę Europy, amerykański Sekretariat Stanu, światową opinię publiczną? Otóż nie. Państwo, w którym PiS nada prawu kształt zgodny ze swymi koncepcjami, nie będzie państwem prawa. Tak jak ich nieliberalna demokracja nie będzie demokracją.


Więcej na temat procedur ochrony praworządności, decyzji Komisji, debaty w Parlamencie w tekście "Przyjdzie Unia i wyrówna".

2016-01-10

Mitotologie i pamięć historyczna

Przeciwnicy PiS mnie pocieszają, że za 50 lat o żadnym PiS-ie nikt nie będzie pamiętał. Bo takich miernot się nie pamięta, historia jest nieubłagana. A przecież to nie o historię chodzi, bo ta jest bezwolna, nic od niej nie zależy, lecz właśnie o ułomną ludzką pamięć. Ona nie wartościuje, jest jak plastelina: utrwali narzucone kształty jeśli tylko ktoś ją zechce ulepić.

Czyż nie temu ma służyć „polityka historyczna”? Nie wiadomo więc jak będzie. Może socjotechnika Jarosława Kaczyńskiego zadziała, może go ludzie zapamiętają jako Ojca Wielkiej Zmiany, albo przynajmniej tego, co chciał dobrze, ale źli ludzi mu przeszkodzili? Może nawet Lecha, Wielkiego Brata, będą pamiętać jako Prezydenta Tysiąclecia? Kto wie, nie takie cuda lepiono z ludzkiej pamięci, przytwierdzano lepkim słowotokiem na cokołach mitów.

Tworzeniu mitologii, w której herosami stają się miernoty i uzurpatorzy, towarzyszy przecinanie więzów pamięci splecionych wspólnym, pozytywnym doświadczeniem. Ich niszczenie odbywa się przez zawłaszczenie doświadczeń i pojęć (PiS stara się zawłaszczyć dziedzictwo pierwszej Solidarności) i przez oszczercze dezawuowanie postaci, które były prawdziwymi bohaterami swych czasów (jak Henryka Krzywonos czy Lech Wałęsa). Niemierzalna wydaje się potęga nienawiści pisowców wobec każdego pozytywnego działania, cieszącego się powszechnym poparciem ludzi, którego zawłaszczyć się nie da i które nie jest przetłumaczalne na pisowski język konfrontacji, podziału, zamknięcia. Najbardziej oczywistym przykładem takiego działania jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.
W społeczeństwie, w którym do budowania wspólnoty łatwiej wykorzystać naznaczone ideologią symbole niż obywatelską potrzebę współdziałania na rzecz sprawnego i uczciwego państwa, koncepcja "polityki historycznej" wdrażana przez PiS może na trwałe zatruć pamięć Polaków i ich sposób postrzegania rzeczywistości. Takie akcje jak WOŚP czy mobilizacja Komitetu Obrony Demokracji stanowią dziś najskuteczniejszą barierę przeciw naporowi ideologii propagowanej przez PiS. I dlatego tym gwałtowniej będą przez PiS zwalczane.



2016-01-06

Przyjdzie Unia i wyrówna

W środę 13 stycznia unijni komisarze będą omawiać sytuację w Polsce. Tydzień później, 19 stycznia, o praworządności w naszym kraju debatować będzie na sesji plenarnej Parlament Europejski. Dzień wcześniej do Brukseli udaje się prezydent Duda. Europejska i światowa prasa coraz częściej analizuje stan polskiej demokracji. KOD i opozycja prodemokratyczna patrzy z nadzieją na kontrolne działania UE i nacisk międzynarodowej opinii publicznej. W kraju, gdzie znajomość polityki międzynarodowej jest tak ograniczona, że nawet szef MSZ nie wie, że jest dyplomatą, emfaza w opisie sytuacji zaczyna być nużąca. Kilka słów wyjaśnienia.

W reakcji na zainteresowanie Europy i świata sytuacją w Polsce, PiS przestrzega "obcych" przed ingerowaniem w wewnętrzne sprawy kraju, którym niepodzielnie rządzi. Znamy tę reakcję z czasów PRL i z innych reżymów autorytarnych: Białorusi czy Korei Północnej. Zwracając się do polskiej opinii publicznej politycy PiS rozbudzają ksenofobiczne i germanofobiczne nastroje. Tych, którzy chcąc powstrzymać demontaż demokracji w Polsce, organizują protesty w kraju i wypatrują odsieczy z zagranicy, oskarżają o zdradę narodową.

W święto Trzech Króli faktyczny przywódca państwa, Jarosław Kaczyński, spotyka się z Viktorem Orbànem, który jak mało kto jest wprawiony w bojach z europejską opinią publiczną i z krytyką działań swego rządu formułowaną w Brukseli, Strasburgu czy Waszyngtonie. Niewątpliwie chodzi o tak zwaną "wymianę dobrych praktyk" w demontowaniu demokracji i dezintegracji Europy (rozmowa odbyła się przeddzień spotkania Orbàn - Cameron).

Próby tłumaczenia stanowiska polskich władz podjęte przez ministra Waszczykowskiego obrodziły jedynie zabawnymi cytatami, ośmieszającymi polski rząd i pokazującymi, że państwo PiS jest z innego świata, z innej czasoprzestrzeni, z innej, nieistniejącej (jeszcze?) Europy. Co do jednego PiS jednak już się przekonał: założenie, że wymierzony przeciw demokracji i praworządności blitzkrieg da się zrealizować niepostrzeżenie, okazało się blędne, bo zarówno w Polsce jak i w Europie pojawili się ludzie i instytucje, którzy postanowili się działaniom PiS przeciwstawić. Warto jednak zrozumieć, jak ten sprzeciw na europejskiej arenie działa. Choćby po to, żeby uniknąć rozczarowań.

Komisja Europejska poruszy temat

W niedzielę 3 stycznia rzeczniczka Komisji Europejskiej zapowiedziała, że kwestia Polski zostanie omówiona na posiedzeniu 13 stycznia oraz, że oznacza to rozpoczęcie procedury zwanej "działaniami UE na rzecz umacniania praworządności". W prasie zinterpretowano tę zapowiedź jako zastosowanie w stosunku do Polski artykułu 7. traktatu, zwanego "opcją nuklearną". Przewiduje on możliwość nałożenia sankcji na kraj systematycznie naruszający zasady praworządności. Najcięższą sankcją jest pozbawienie takiego kraju prawa głosu w Radzie UE. Ale skoro o sankcjach mowa, to w prasie pojawiły się też dywagacje na temat pozbawienia Polski funduszy unijnych.

Jednak nieco później Komisja zmieniła stanowisko, tłumacząc, że chodzi tylko "debatę orientacyjną", a nie o rozpoczęcie "procedury". Wyjaśniła, że wiceprzewodniczący Komisji Timmermans wysłał do polskich władz pismo z prośbą o wyjaśnienie wątpliwości, jakie budzą w Brukseli niektóre poczynania rządzącej większości parlamentarnej, i że nie może wszczynać żadnych procedur przed otrzymaniem odpowiedzi. A więc: czekamy.

Kilka słów wyjaśnienia. Po pierwsze, ta zmiana stanowiska Komisji odzwierciedla wewnętrzne podziały w unijnej egzekutywie. Jak sama nazwa wskazuje, chodzi o ciało kolegialne. Są w Komisji takie osoby, które szczerze wierzą, że praworządność i demokracja to fundamenty Unii i trzeba ich bronić. Ale zdarzają się komisarze, którzy nie mają tak jednoznacznego stanowiska w tej sprawie. A na przykład Węgier Tibor Navracsics, człowiek Orbàna, ma zdanie przeciwne, co oczywiste. Poza przekonaniami, jest też kwestia taktyki. Komisarze wiedzą, że uprawnienia pozwalające instytucjom UE na przeciwdziałanie demontażowi demokracji w państwach członkowskich są bardzo ograniczone. Czy warto spieszyć się z wykonywaniem gestów, o których z góry wiadomo, że mogą okazać się symboliczne?

Takie wątpliwości ma na przykład pierwszy wiceprzewodniczący Komisji, Timmermans. Podobnie jak kilku innych komisarzy uważa, że działania wobec Węgier nie przyniosły zamierzonego skutku (myślę, że się myli: na tyle, ile mogły, skutek przyniosły: Budapeszt, ale również Bułgaria, Słowacja, Rumunia czy Francja musiały wycofać się z działań uznanych w Brukseli za sprzeczne z unijnymi wartościami). Z kolei szara eminencja Komisji, szef gabinetu Junckera, Martin Selmayr, jest przeciwnego zdania. Uważa, że działania wobec Węgier przyniosłyby lepsze efekty, gdyby były bardziej zdecydowane i dlatego wobec władz w Warszawie trzeba być twardym od samego początku.

Po drugie, Komisja nie ma w Polsce, w odróżnieniu od Węgier, oczywistego interlokutora. Tam szefem jest premier. Kto jest szefem w Polsce? Jak rozmawiać z tym, kto o wszystkim decyduje, choć nie pełni żadnej państwowej funkcji? Orbàn miał (i ma) oddanego sobie ambasadora w Brukseli. Jaki jest mandat polskiego ambasadora? Czy go zaraz nie odwołają? Za czasów Barroso, gdy spór z Orbànem sięgał zenitu, Komisja wiedziała też, kto jest jego przedstawicielem w Parlamencie Europejskim. A w przypadku Polski: Czarnecki? Śmiech na sali. Są pretendenci, ale nikt nie ma mandatu.

"Debata" w Komisji Europejskiej, uruchomienie "procedury" i perspektywa "sankcji"

I wreszcie, kilka słów o "debacie" i o "procedurze". W najbliższą środę sytuacja w Polsce będzie jednym z punktów porządku dnia cotygodniowego posiedzenia 28 komisarzy. Jednym z punktów. Cotygodniowego. Nie chodzi więc o żadną wielką, publiczną "debatę" w znaczeniu parlamentarnym. Ma ona być orientacyjna i, faktycznie, ma pomóc komisarzom w zorientowaniu się w sytuacji oraz przedyskutowaniu taktyki. Poprzez kolejne inicjatywy i oświadczenia PiS robi wszystko, pewnie nieświadomie, żeby wygrała wizja Selmayra. Ale to oznacza jedynie, że rozpocznie się "procedura". Przyjęte w 2014 roku "ramy działań na rzecz" są niczym innym, jak kodyfikacją działań przećwiczonych wcześniej z Orbànem: współpraca z Radą Europy, wymiana korespondencji, celem wyjaśnienia wątpliwości.

Korespondencja już właściwie zaczęła krążyć i zgodnie z taktyką wypracowaną wcześniej przez Orbàna, polskie władze grają na zwłokę. Dość idiotycznie, bo z jednej strony krytykują Komisję, że opiera zarzuty na "doniesieniach prasowych", z drugiej zwlekają z udzieleniem wyjaśnień. Jednocześnie na monity z Brukseli reagują publicznie groteskowymi stwierdzeniami niektórych swych przedstawicieli, że niby Timmermans nie ma mandatu, by domagać się wyjaśnień od "demokratycznie wybranego rządu". Wszczęcie "procedury" nie oznacza bynajmniej automatycznego przejścia do działań opisanych w artykule 7. traktatu. Zwane są one "opcją nuklearną" nie tyle z powodu niszczącej siły rażenia, ile z trudności jej zastosowania. Komisja (podobnie jak Parlament) może tę procedurę zainicjować, ale w praktyce głównym rozgrywającym są państwa członkowskie: Rada UE i Rada Europejska. A one niechętnie patrzą na nakładanie sankcji przez unijne instytucje na któreś z państw. Po pierwsze dlatego, że mają złe wspomnienia z czasów, gdy podobną procedurę zamierzano zastosować przeciw Austrii. Po drugie dla zasady: a gdyby nam się kiedyś coś takiego wydarzyło?

Komisja ma jednak inne sposoby działania. Głównym jest trzystopniowa procedura wszczynana przeciw państwu członkowskiemu w przypadku naruszenia konkretnych zapisów traktatowych i aktów prawa wtórnego: dyrektyw i rozporządzeń. Procedura taka może doprowadzić państwo członkowskie przed unijny Trybunał Sprawiedliwości. Tyle, że to droga technicznie skomplikowana, długa, wymagająca wyszukiwania kruczków prawnych. Nakładanie sankcji w postaci zamrożenia funduszy strukturalnych wchodzi w grę w kwestiach gospodarczych, a nie konstytucyjno-politycznych.

Debata w Parlamencie Europejskim

Parlament miał debatować już w grudniu, ale Schetyna i Petru przekonali swych unijnych partnerów, że jest za wcześnie (przeczytaj). Okazało się jednak, że sama groźba debaty PiSu nie powstrzymała i w tej sytuacji debatę zorganizować trzeba. Debata w Parlamencie może ograniczyć się do krótkich wystąpień liderów klubów politycznych. Ale może być dłuższa: wtedy do jednominutowych wystąpień będą mieli prawo inni posłowie. Na początku debaty wypowie się Rada. Gdyby Radzie przewodniczył nadal Luksemburg, moglibyśmy się spodziewać ostrego wystąpienia. Ale zaczęła się prezydencja holenderska. Wystąpienie będzie raczej stonowane. Komisja przedstawi niewątpliwie to, co ustali 13 stycznia.

Debata może skończyć się przyjęciem rezolucji nielegislacyjnej (czyli prawnie niewiążącej). Ale na razie nie jest to przewidziane. Gdyby do tego miało dojść, rezolucja będzie prawdopodobnie głosowana dopiero na kolejnej sesji, w pierwszym tygodniu lutego. Od PiS będzie zależało, czy w międzyczasie doprowadzi kolejnymi decyzjami do zaognienia sytuacji czy nie. Podczas debaty i w późniejszej rezolucji (do której prędzej czy później dojdzie) posłowie będą oczywiście wzywać Komisję do zastosowania artykułu 7. wiedząc, jak jest to trudne i przemilczając fakt, że i Parlament mógłby zarządać od Rady zainicjowania wynikającej z tego artykułu procedury, gdyby udało się uzyskać odpowiednią wiekszość.

Debata za dwa tygodnie i kolejne debaty w sprawie Polski, będą się odbywały w innej atmosferze niż te dotyczące wcześniej Węgier. Polska jest ważniejszym graczem niż Węgry. FIDESZ, partia Orbàna, jest członkiem największej grupy politycznej w Parlamencie, konserwatywnej EPL, która skutecznie neutralizowała zbyt dramatyczne zapisy w kolejnych rezolucjach. Nie tylko na temat Węgier zresztą, również, swego czasu, dotyczące Berslusconiego, innego członka EPL. Ale PiS jest członkiem mniejszej grupy: eurosceptycznego EKR. Ma przeciw sobie dużą część EPL, socjalistów z S&D, liberałów z ALDE, Zielonych. Potępienie PiS może więc być donieślejsze niż potępienie FIDESZu. Z drugiej jednak strony nigdy jeszcze liczba eurofobów, eurosceptyków, suwerenistów i nacjonalistów nie była w Parlamencie tak duża. Głosy broniące PiS też mogą być liczne.

Wizyta Dudy w Brukseli

To najmniej istotne wydarzenie w kontekście europejskiej debaty o Polsce. Duda jedzie do Brukseli przeddzień debaty w Parlamencie, ale do Strasburga się nie wybiera. Orbàn robił to kilkakrotnie, ale Duda nie jest politykiem tego formatu. Brak mu odwagi, doświadczenia i, najwyraźniej, mandatu od Prezesa. Prezydent będzie w Brukseli kilka dni po dyskusji w Komisji Europejskiej, ale spotkania z Junckerem nie ma w jego programie. Spotyka się z Tuskiem, szefem Rady Europejskiej. Ale to gest obliczony głównie na polską opinię publiczną: wiadomo, po której stronie jestem, ale z Tuskiem się spotkam, a co tam. To wydarzenie na miarę oddania na aukcję WOŚP roweru: wiadomo, że bliżej mi do Radia Maryja, ale co tam, mam gest. Ludzki pan.

Duda pojedzie też do Mons, europejskiej kwatery NATO. To główny pretekst wizyty w Belgii przed zbliżającym się szczytem Paktu w Warszawie. Niewątpliwie przyciągnie tym uwagę polskich mediów, ale czy odciągnie ich uwagę od tego, co następnego dnia będzie się działo w Strasburgu? Wątpię, choć pewnie taki był cel zorganizowania wizyty akurat teraz.

Spór o Europę

Niska ranga wizyty Dudy w Brukseli, ograniczone pole manewru Komisji i trudności w zastosowaniu wobec Polski artykułu 7. traktatu upuszczają nieco powietrza z nadmuchanego ponad miarę medialnego balonu, którym dziennikarze chcą zwrócić uwagę opinii publicznej na wielką mobilizację Europy w sprawie Polski. Co jednak nie zmienia faktu, że ta mobilizacja jest i będzie przybierać na sile. Obrady w Komisji poświęcone Polsce, nawet niezakończone spektakularnymi decyzjami, są znaczące: tak, Polska pod władzami PiS stanowi dla demokratycznej Europy problem. Debata w Parlamencie, nawet jeśli jej owocem nie może być prawnie wiążąca decyzja adresowana do polskich władz ma znaczenie, bo jej konkluzją będzie zaniepokojenie stanem praworządności i demokracji w Polsce. To ważne. Odbije się to niestety na wizerunku Polski w mediach, w opinii publicznej, w decyzjach podejmowanych przez inwestorów, turystów, a nawet pielgrzymów wybierających się na Światowe Dni Młodzieży (katolicy mogą równie mocno kochać Boga i demokrację, naprawdę).

Ale Unia Europejska nie może milczeć, nawet gdyby miała tysiąc innych trosk: migrację, terroryzm, wojnę w Syrii i Iraku, napięcia między Arabią Saudyjską a Iranem, kryzys ukraiński, trudne relacje z Rosją, próby nuklearne w Korei Północnej, zbliżające się wybory w USA i wzrost poparcia dla ugrupowań skrajnych w wielu państwach UE. Nie może, bo chodzi o fundamenty, na których powstała, a które w sposób systemowy i w niespotykanym dotąd zakresie są w Polsce podważane przez antyeuropejskie władze o zapędach autorytarnych. Nie może, bo chodzi o zasadniczy spór między obrońcami Europy opartej na wartościach będących podstawą i motorem integracji europejskiej a orędownikami Europy alternatywnej, opartej na nacjonalizmie, europejskiej dezintegracji i a-liberalnej demokraturze, takimi jak Orbàn i Kaczyński.

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...