2016-07-11

Barroso dostał posadę w Goldman Sachs

Przyjęcie stanowiska dyrektora niewykonawczego w Radzie Nadzorczej banku Goldman Sachs przez José Manuela Barroso, byłego szefa Komisji Europejskiej, wywołało burzę negatywnych komentarzy, zwłaszcza w środowiskach lewicowych i u prawicowych euroscptyków. Z prawnego punktu widzenia Barroso nie naruszył żadnych zasad. Nie znam osobistych, prywatnych względów, które o przyjęciu funkcji zadecydowały, ale pewnie są wystarczające, żeby przed samym sobą Barroso mógł swój ruch usprawiedliwić. Ale nie mógł nie wiedzieć jaki wpływ jego decyzja, zwłaszcza teraz, w czasie największego kryzysu integracji europejskiej, będzie miała na ocenę UE, jak bardzo pomoże ona eurosceptykom i eurofobom. A mimo to podjął tę decyzję.

Barroso, po trzydziestu latach kariery politycznej, uznał najwidoczniej, że czas wielkiej polityki się dla niego zakończył. Portugalski minister spraw zagranicznych, który wsławił się skutecznym zaangażowaniem w negocjacje pokojowe w Angoli i na rzecz niepodległości Timoru Wschodniego, wieloletni premier Portugalii, któremu zarzuca się, zwłaszcza ostatnio, że wraz z Blairem i Aznarem przyczynił się do wewnątrzeuropejskiej kłótni na temat udziału UE w amerykańskiej inwazji na Irak, dwukrotny szef Komisji Europejskiej, został doradcą bankierów.

Powrót do polityki portugalskiej byłby trudny. Może Barroso uznał nawet, że niemożliwy. Portugalia była jednym z krajów, które podczas kryzysu finansowego popadły w największe tarapaty. Wielu Potugalczyków oczekiwało od portugalskiego przewodniczącego Komisji większej empatii. Barroso zachowywał się tak, jakby właśnie z tytułu nadrodowści nie mógł sobie pozwolić na przychylne gesty wobec swego kraju, bo utraciłby wiarygodność w innych trudnych przypadkach, przede wszystkim w sprawie Grecji i Hiszpanii. Dziś nie mogą mu tego darować, nie jest w Portugalii popularnym politykiem i raczej nie mógłby zostać prezydentem. Również żeby otrzymać znaczącą funkcję międzynarodową trzeba, po pierwsze, trafić na dobry moment. Po drugie, trzeba mieć poparcie swojego kraju. Barroso nie miał tych asów w rękawie.

Może trzeba było poczekać. Może była jakaś ważna, osobista przyczyna, dla której Barroso czekać nie mógł. Brak bliskich perspektyw w polityce nie oznacza jednak brak perspektyw na polu biznesu i nauki. Pewną uniwersytecką aktywność Barroso wykazał. Na biznes trzeba było poczekać 18 miesięcy, bo taki obowiązek nakłada na każdego byłego komisarza kodeks dobrych praktyk. Decyzja nie jest łatwa, bo transfery z polityki do biznesu i z powrotem zawsze wywołuja krytykę. Na przykład w Polsce, gdy bankowiec i finansista Mateusz Morawiecki został ministrem w populistycznym rządzie głoszącym głęboką niechęć do finansjery i neoliberalizmu. Transfer w drugą stronę jest etycznie trudniejszy, bo natychmiast formułowany jest zarzut, że jego wytłumaczeniem są pieniądze. A przecież w odczuciu dużej części opinii publicznej polityk powinien pieniędzmi się brzydzić. Barroso o tym wiedział, a jednak, gdy tylko okres ochronny minął, przyjął propozycję szczególnie niefortunną.

Golden Sachs, najgorszy wybór Barroso

Funkcja dyrektora niewykonawczego (a więc, w zasadzie, po prostu zewnętrznego doradcy), którą objął Barroso jest zdecydowanie mniej angażującea niż stanowisko, które sprawuje w Gazpromie były niemiecki kanclerz, socjalista Gerhard Schröder. Według Barroso, który sam krytycznie wypowiadał się, o ile sobie przypominam, o decyzji Schrödera, różnica jest zapewne fundamentalna. Ale w oczach opinii publicznej to szczegół, bo liczy się wymiar symboliczny, który takie porównania uzasadnia. Schröder podpisał z Putinem umowę o niemiecko-rosyjskiej współpracy przy budowie Gazociagu Północnego na dwa tygodnie przed zakończeniem kanclerskiego mandatu. Nie było sposobu by jego fuchę w Gazpromie odbierać inaczej niż polityczną korupcję, całkowity upadek etyczny i moralny.

Barroso przyjął propozycję banku Goldman Sachs 18 miesięcy po odejściu ze stanowiska szefa Komisji Europejskiej, a więc zgodnie z kodeksem etycznym, któremu podporządkowani są pełniący obowiązki i byli komisarze. Kodeks zna jak mało kto, sam go zaostrzał i to jego podpis znajduje się po dokumentem przyjętym w 2011 roku. Ale swą funkcję w Komisji sprawował podczas apogeum kryzysu finansowego. Rola banku Goldman Sachs w wyołaniu tego kryzysu jest powszechnie znana. To Goldman Sachs pomagał ukryć Grekom przed Komisją Europejską deficyt, gdy Grecja przystępowała w 2001 roku do stery euro. Był to też jednen z banków, który spekulował greckim zadłużeniem w latach 2009-2010. W tym samym czasie Komisja Europejska, pod rządami Barroso, przyjęła twardy kurs wobec Grecji, domagając się reform i obejmując ten kraj kuratelą (w ramach Trojki razem z Europejskm Bankiem Centralnym i MFW) w zamian za zgodę na pomoc finansową dla bankrutującego kraju. Ci, którzy tamte decyzje krytykowali, i którzy zbudowali (lub odbudowali) swą polityczną tożsamość na sprzeciwie wobec neoliberalnej polityki zaciskania pasa, dziś przedstawiają decuzję Barroso jako dowód, że mieli rację: facet jest na smyczy światowego kapitalizmu, globalnej finansjery.

Woda na młyn euroscpetyków

Wszystko jedno, jak kto patrzy na rolę Barroso i Komisji Europejskiej w greckim kryzysie i jak bardzo jest skłonny do tłumaczenia tamtej polityki najnowszą decyzją zawodową Barroso. Barroso nie jest nowicjuszem. To nie jest naiwność, to cynizm. Nie mógł ani przez chwilę łudzić się, że jego decyzja zostanie odczytana inaczej, niż obecnie jest odczytywana. Prywatnie miał prawo ją podjąć. Ale to, że taką propozycję od Goldman Sachs otrzymał, możliwe było tylko dlatego, że nawet 18 regulaminowych miesięcy po odejściu z Komisji nie jest osobą prywatną.

Podjął swą decyzję z pełną świadomością, że zostanie ona wykorzystana przeciwko niemu (to jego osobista sprawa), i że zapewne bardziej niż cokolwiek innego zaważy na jego politycznej reputacji, na tym, jak zostanie zapamiętany jako były polityk i były szef Komisji Europejskiej. Co grosza, nie mam też wątpliwości, że miał absolutną jasność co do tego, że jego osobista decyzja zostanie wykorzystana przeciw Unii Europejskiej, przeciw Komisji Europejskiej, przeciw integracji europejskiej. A tego wybaczyć mu nie mogę. Zwłaszcza jako byłemu przewodniczącemu Komisji Europejskiej. Okazał się małym człowiekiem.



2016-07-10

Buntu nie będzie

Zablokowanie Trybunału Konstytucyjnego, likwidacja służby cywilnej i zastąpienie jej partyjnym aktywem, zrujnowanie relacji z Unią Europejską i z USA, inwigilacja i prawo do blokowania internetu, upaństwowienie mediów publicznych i wreszcie manipulacja i cenzura w TV. Za każdym razem słyszę: teraz przegięli, ludzie się zbuntują. 

1989
Słyszę to od tych, co jeszcze rok, parę miesięcy temu mówili mi: przesadzasz, popadasz w antyspisowską obsesję. Ale ci, co się mieli zbuntować, już się zbuntowali. Popatrzcie dobrze: oni nie są większością! Większość doprowadziła Prawo i Sprawiedliwość do zwycięstwa wyborach i dzisiaj zagłosowałaby tak samo. PiS nie szczędzi starań, by determinacja kontestujących nowy porządek nie opadła, by zbuntowani się nie znudzili. Ale tej determinacji nie wystarczy, by przekonać tę drugą część Polski: tych, którzy mają w nosie i tych, którym naprawdę się "dobra zmiana" podoba. Naprawdę.

Nie dołączą do buntu i żadne policyjne represje tego nie zmienią. Będzie jak zwykle, jak zawsze i wszędzie bywało: bunt zacznie się wtedy, gdy w portfelu zacznie ubywać, a nie przybywać, gdy przyjdą podwyżki cen i nie pozostanie już nic do rozdania. Ponieważ jednak w ciagu ostatnich dwudziestu sześciu lat sporo udało się wypracować (tak, pamiętam, że alokacja szwankowała), to na dość długo może wystarczyć. Może na przykład PiS wystarczyć do wygrania kolejnych wyborów.

Jeśli wagę poszczególnych praw podstawowych w społecznym odczuciu mierzyć potencjałem buntu, jaki wywoła ich ograniczenie, to okaże się, że najważniejszym prawem i najcenniejszą wartością współczesnej demokracji jest święte prawo obywatela do konsumpcji. Niech władza popełni ten jeden, jedyny niewybaczalny błąd, a wywoła gniew. Nie wcześniej.

***

NB. Kilka słów o kontekście tego wpisu. Przebywający w Warszawie z okazji szczytu NATO Barack Obama  8 lipca 2016 w jednoznaczny sposób przypomniał polskim władzom o koniecznosci przestrzegania praworządności. Andrzeja Dudę upomniał w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. A na konferencji prasowej powiedział "Zaapelowaliśmy do wszystkich stron o wspólne działania dla dobra polskich instytucji demokratycznych. To właśnie bowiem czyni z nas demokracje – nie słowa zapisane w konstytucji czy fakt udziału w wyborach, ale instytucje, na których na co dzień polegamy, takie jak rządy prawa, niezależne sądownictwo i wolne media. Wiem, że są to wartości, na których zależy prezydentowi. Te właśnie wartości leżą u podstaw naszego Sojuszu, który został zbudowany, jak to zapisano w Traktacie Północnoatlantyckim, „na zasadach demokracji, wolności jednostki i rządów prawa”Telewizyjne Wiadomości, tuba propagandowa rządu, ocenzurowały  wypowiedź Obamy, a w redakcyjnym komentarzu sugerowaly, że amerykański prezydent wyraźnie zadeklarował,  że polska demokracja nie jest zagrożona. Ta seria klamstw i manipulacji (dostrzeżona przez międzynarodowe media) została uzupełniona podczas oficjalnej wystawy poświeconej  przystapieniu Polski do NATO. Pominięto na niej wszystkie kluczowe dla tego procesu postaci , lacznie z Bronislawem Geremkiem, który układ negocjował i podpisał zastępując je osobami o żadnym lub trzeciorzędnym znaczeniu, ale za to związanymi z PiS.

2016-07-03

Kochani Londyńczycy: brawo! Ale za późno.

Trzydzieści tysięcy londyńczyków wyszło na ulice, bo nie chcą żeby Zjednoczone Królestwo wystąpiło z Unii Europejskiej. Czy wsród protestujących jest wielu takich, którzy 23 czerwca nie wzięli udziału w referendum w przekonaniu, że Brexit zwyciężyć nie może? Jeśli tak, to czy ich głos mógł przechylić szalę zwycięstwa na stronę zwolenników pozostania w Unii? Pytania ciekawe, ale dziś już bez znaczenia. Szkoda Londyńczyków, szkoda Szkotów i północnych Irlandczyków. Ale na krok w tył już za późno. Wielka Brytania, dla dobra integracji europejskiej, musi Unię opuścić.

Unia doszła do ściany. Dzięki Brytyjczykom, albo z winy Brytyjczyków, integracja znalazła się w miejscu, w którym trudno sobie wyobrazić współistnienie na obecnych zasadach tych, którzy chcą Unię wzmacniać z tymi, którzy chcą ją ograniczyć do minimum. Co znaczy wzmacniać, co znaczy ograniczać wymaga oczywiście zdefiniowania. Nie będzie łatwo, bo nie są to bynajmniej jedynie techniczne spory. Ale zacząć trzeba od uświadomienia sobie tej najbardziej oczywistej linii podziału: kto chce do przodu, kto w tył.

Unia dwóch prędkości

O tym, że taki podział istnieje, wiadomo przynajmniej od czasu traktatu z Maastricht. Traktat amsterdamski wprowadził mechanizm wzmocnionej współpracy sankcjonując możliwość integracji w różnym tempie, choć jedynie w odniesieniu do konkretnych projektów. Poważny kryzys nastąpił w momencie prac nad Konstytucją dla UE, postrzeganą przez przeciwników postępu integracji jako krok w kierunku federacji. Wielkie rozszerzenie w 2004 roku nie odbyłoby się, gdyby sporu na chwilę nie wyciszono. Ale wyciszenie go nie zakończyło. Przeciwnie: ci, którzy uważali, że rozszerzenie osłabi tempo integracji jednocześnie nadmiernie podnosząc jego koszty utwierdzili się w przekonaniu, że Unia różnych prędkości, integracja w "kręgach koncentrycznych" z centralnym, "twardym jądrem" skupiającym państwa chętne i gospodarczo zdolne do utrzymania tempa, jest koniecznością.

Najpierw twarde jądro oznaczało tak zwane państwa założycielskie. Kryterium historyczne uzupełniono szybko kryterium przenależności do strefy euro. Ale zaczął się kryzys finansowy, który strefę euro wystawił na ciężką próbę. Podział na nowe i stare kraje członkowskie też nie był już tak oczywisty, w głównej mierze dzięki prointegracyjnej postawie Polski, której pozycja w Unii rosła za rządów Tuska w imponującym tempie (w odróżnieniu od Słowacji, Czech czy Węgier), ale i dlatego, że aż siedem z dziesięciu państw, które przystąpiły do UE w 2004 roku przyjęły euro.

Dziś reformowanie Unii w celu zachowania dorobku integracji i dalszych postępów rozumiane jest przede wszystkim jako reforma w granicach strefy euro, uzupełniająca monetarny wymiar Eurolandu wymiarem politycznym i budżetowym. Odżyła też argumentacja historyczna: założycielska szóstka zadeklarowała dziś gotowość i chęć wzięcia na siebie odpowiedzialności za ratowanie Unii. Czemu szóstka, z eurosceptyczną Holandia w komplecie? Bo jak nie oni, to kto: przecież nie będą ratować Unii z Kaczyńskim i Orbànem; z kolei niemiecko-francuskie tradycyjne koło zamachowe integracji nie dość, że dawno już utraciło dynamikę z czasów Kohla i Mitteranda,  to jeszcze u wielu może w obecnym kontekście nie budzić zaufania.

Puszka Camerona i protesty pod unijną flagą

Referenda w Holandi i we Francji w 2005 roku, przegrane przez zwolenników integracji europejskiej, były tak naprawdę opóźnionym protestem przeciw rozszerzeniu UE i okazją dla konsolidacji lewicowych i prawicowych tendencji suwerenistycznych. To były przedbiegi. Można do nich zaliczyć też referenda w Irlandii, Danii, kolejne w Holandii, spadek poparcia dla integracji w Szwecji. Ale dopiero referendum w Wielkiej Brytanii wywołało wstrząs wywracający wszystko do góry nogami. Nigdy bowiem wcześniej, w kolejnych referendach, wyborach i politycznych zawirowaniach nikt nie postawił pytania o wystąpienie z Unii. Dziś się to stało. Dopiero Cameron, niczym Pandora, otworzył puszkę nieszczęść, ale już wcześniej wielu pracowicie ją wypełniało. I bynajmniej nie wszyscy byli Brytyjczykami.

Dziś mieszkańcy Londynu i innych wielkich miast, Szkoci i Irlandczycy chcieliby puszkę na nowo zatrzasnąć. Rozumiem przerażenie: na transparentach powypisywali obronę miejsc pracy, systemu zdrowotnego i praw socjalnych, szacunek dla mniejszości, a nawet spóźnione wyznania miłości do Unii Europejskiej. Popieram demokratyczny odruch wyjścia w proteście na ulicę w obronie rozumu, racji stanu i odpowiedzialności, przeciw korumpowaniu demokracji populizmem, krótkowzrocznym partyjnym interesem i zwyczajnym kłamstwem.

To oczywiste, że protest odbywa się pod unijną flagą (kilka było, nie za dużo, ale w Londynie trudno kupić). W Warszawie społeczeństwo obywatelskie też demonstruje pod unijną flagą, bo stała się ona dla wielu symbolem wolności i praworządności, amuletem odstraszającym zmory nacjonalizmu i ksenofobii. W Londynie, jak w Warszawie czy Budapeszcie, eurofobia jest sztandarem populizmu. Ale niestety, drodzy Brytyjczycy, mleko się wylało, za późno. Bo jeśli wierzyć greckim mitom, raz otwartej puszki Pandory zatrzaskiwać nie wolno, by nie uwięzić na zawsze umieszczonej na jej dnie nadziei.

Historyczna rola Wielkiej Brytanii

Wielka Brytania zawsze miała kłopot z kontynentem. A odkąd rozpoczęła się integracja europejską miała kłopot z integracją (tu więcej na temat najdłuższego i zakończonego porażką rozszerzenia Europy). Dziś sama siebie doprowadziła do takiego poziomu eurofobii, że jej pozostanie w UE byłoby dla integracji destrukcyjne (tu więcej o zagrożeniach pozostania Wielkiej Brytanii w UE). Dokąd Wielka Brytania pozostawała państwem członkowskim, eurosceptyczne rządy innych, mniejszych państw mogły się wygodnie ukrywać za jej plecami. Dziś to Cameron powiedział im: "sprawdzam". Jarosław Kaczyński musi teraz składać deklaracje prounijności, niewiarygodne i bezsensowne, bo wygłaszane nacjonalistycznym językiem. Trudno, przyszedł moment, kiedy trzeba się będzie opowiedzieć.

Przeciąganie procesu występowania Wielkiej Brytanii z Unii oznaczałoby wydłużanie ponad wytrzymałość okresu niedomówień i niejasności, zarówno prawnej jak i politycznej. Pozwoliłoby to na zachowanie pozorów stabilności na rynku tylko na krótką metę, przygotowująć znacznie poważniejszy wstrząs w bliskiej przyszłość. Dlatego trzeba ten okres skrócić na ile się da i negocjować z Londynem tak, by zachować integralność Unii na ile to możliwe (tu więcej o wyzwaniach negocjacji). Pozostanie Wielkiej w Brytanii w Unii doprowadziłoby do erozji integracji. Jej odejście stwarza szansę trudnych, ale niezbędnych dla uratowania Unii przegrupowań i przewartościowań.

Przed zwycięstwem zwolenników Brexitu można się jeszcze było łudzić. Teraz okres złudzeń się skończył: Wielka Brytania nie może Unii wzmocnić, może ją jedynie wysadzić od środka. Sama też zresztą może się wysadzić: Szkotom i północnym Irlandczykom życzę jak najlepiej, niech zaczną prawne i polityczne starania o pozostanie w Unii jak najszybciej i jak najbardziej zdecydowanie. Ale choćby nie wiem jak cynicznie to zabrzmiało, ratowanie jedności i stabilności Wielkiej Brytanii kosztem integracji europejskiej nie leży w interesie żadnego członka Unii i nie leży w interesie Europy jako takiej.



Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...