2016-09-08

Globalizacja czampionów: mój słownik językowych potworności

Słownik to przesada. Co najwyżej krótka i subiektywna lista lista wyrazów i zwrotów, na które reaguję alergicznie. Dziś na przykład stałem się ofiarą anafilaksji wywołanej użyciem przez panią premier terminu "globalizacja czampionów". W ramach terapii postanowiłem spisać klika przykładów językowego śmiecia, w nadziei, że lista zadziała jak szczepionka. Oto one.


Przymiotnik "polski" pisany wielką literą, w środku zdania, umieszczam na początku listy tylko z szacunku dla pani premier Szydło, która odważnie propaguje patriotyzm ortograficzny. Z kolei użycie terminu "polskie globalne czempiony" to zapewne element retoryki wyrażającej patriotyzm gospodarczy, również bliski pani premier. Tu znów w sukurs przychodzi pisownia, a konkretnie jej polonizacja, czemu zresztą z zasady nie jestem przeciwny, choć słuchać i czytać tego żargonu nie jestem w stanie.

Ale żeby było jasne: nie uważam, żeby język pani premier był gorszy niż średnia krajowa. Weźmy na przykład wyrażenie "to robi mój dzień", coraz częściej występujące we współczesnej polszczyźnie. Kiedyś zdarzało się, że ludzie mówili tak z sarkazmem, naśmiewając się z prowincjonalnej anglicyzacji języka polskiego, ale dziś słyszę ludzi wypowiadających tę potworność zupełnie poważnie i bezwiednie, na przykład w radiu i w telewizji. Zarówno tam jak i w gazetach spotykam się  też z tak zwanym "wywiadem ekskluzywnym", choć teoretycznie ludzie przeprowadzający wywiady po polsku powinni znać znaczenie polskich słów i zawodowej terminologii, zwłaszcza, że sami uważają się często za członków ekskluzywnego towarzystwa. 

"Dużo różnych aktywności", "występowanie różnych ryzyk" albo "niewłaściwe rozumienia przepisów" to objawy zaniku świadomości, że w języku polskim są wyrazy policzalne i niepoliczalne. Termin "oficer rowerowy", zwykle w gminie, i cała rzesza różnego rodzaju "oficerów" dowodzi zapewne, że dla wielu osób używających od dziecka języka polskiego język ten staje się z czasem językiem dość obcym, a przede wszystkim niewystarczająco bogatym, aby opisać nim złożoną gminną rzeczywistość, nawet na poziomie ścieżki rowerowej. Podobnie tłumaczę sobie coraz powszechniejsze użycie reklamowych zachęt w rodzaju "przyjazny dla kieszeni" (zamiast niedrogi) lub "latamy do wielu destynacji". Nierzadko też słyszę termin "spiker parlamentu", który mnie razi, choć rozumiem, że nie każdy kończył politologię i nie każdemu słowo "spiker" kojarzy się z Suzinem. A skoro już jestem przy parlamentarnej tematyce, zacytuję jeszcze jedno słowo, od którego moja skóra pokrywa się pryszczami : "zawnioskować".

Z kolei w kontekście towarzysko-restauracyjnym atakowany jestem takimi określeniami jak "starter" (pewnie jako przystawka, choć pierwsze skojarzenie mam raczej maszynowo-technologiczne niż gastronomiczne), "kawa regularna" (doceniam poznawczy walor tego terminu, bo wiem, gdy go słyszę, że używająca go osoba w życiu prawdziwej kawy nie piła, a pewnie nawet nie widziała). Zdarza mi się też usłyszeć, że tutaj nie można, bo tu są "vipowskie miejsca" albo, że to "vipowski stolik" lub "vipowskie wejście". Niestety, nie zawsze wiem, do kogo przymiotnik "vipowski" się odnosi, choć przeczuwam, że są to bardzo ważne osoby, na przykład sponsorzy. Ci raczej na koncerty jazzowe (uwaga: nie mam nic przeciw zapisowi "dżezowe") nie chodzą (chyba, że będzie telewizja), ale miejsce czy stolik zarezerwowane muszą mieć, w końcu po to płacą, a nie żeby im jakaś hołota w pierwszym rzędzie siedziała. Przy okazji, czy pisze się już "wipowski", przez "w"? Nie wiem.

O powszechnym myleniu w mediach narzędnika i dopełniacza, albo "tę" (w bierniku) i  "tą" (w narzędniku) nie będę się rozpisywał, ale to jasne, niestety, że fleksyjność polskiego języka zanika. Czy winny jest brak "merytoryki"? Bo owszem, wiem, że słowo nie istnieje, ale tak często pojawia się w pseudonaukowym bełkocie medialnych magistrów, że aż się zastanawiam, czy nie powinna "merytoryka" zaistnieć. 

Życzenie poety, by język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa, nieszczęśliwie spełnia się dziś na naszych oczach (i uszach): spodlony język dobrze wyraża podłe myśli tworząc wspaniałe pole dla rozwoju "hejtspiczu", brak własnych słów odzwierciedla brak własnych myśli, a nieświadomość języka - nieświadomość siebie. Bo po polsku, gdy ginie fleksja, ginie refleksja.





Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...