2016-10-24

W traktacie UE zapomniano o obronie demokracji przed autorytaryzmem

Z końcem października upływa termin, który Komisja wyznaczyła polskim władzom na przyjęcie zaleceń dotyczących poszanowania demokratycznego państwa prawa. Większość z nich dotyczy Trybunału Konstytucyjnego. Za niecałe dwa miesiące kończy się kadencja przewodniczącego Trybunału, profesora Rzeplińskiego – to inna data graniczna ważna dla Polski. Jakie kroki podejmie w tym czasie Unia Europejska? Czy pozwoli sobie na zdecydowane działanie w oparciu o przepisy Traktatu?

W styczniu tego roku Komisja Europejska zastosowała wobec Polski procedurę „na rzecz umacniania praworządności”. To oczywiście eufemizm, bo przecież nie chodzi o umacnianie, ale o ocalenie. Potem o sytuacji w Polsce parę razy debatował Parlament Europejski, a Komisja Wenecka Rady Europy wielokrotnie odwiedziła Warszawę i wydała opinię na temat stanu polskiej demokracji. 

Skłonność polskich władz do współpracy z tymi instytucjami topniała z każdym tygodniem i dziś dla nikogo już nie jest tajemnicą, że w Polsce nie chodzi o jednorazowe odstępstwo od normy, ale o plan trwałej zmiany kursu: Kaczynski buduje w Polsce, tak jak Orban na Wegrzech, alterantywną demokrację i alternatywną Europę - przeciw demokracji i przeciw Europie. Instytucje unijne nie dysponują żadnym twardym instrumentem prawnym, którym dałoby się zmusić  państwo członkowskie do powrotu na drogę demokracji. To może zrobić tylko społeczeństwo tego państwa. I opozycja, w Polsce przede wszystkim Komitet Obrony Demokracji. Poniżej kilka uwag na temat tego, co może i czego nie może zrobić Komisja Europejska i Rada.

Unijne sposoby przeciwdziałaniu erozji demokracji

Procedura, którą KE zastosowała wobec Polski jest stosunkowo nowa, wprowadzono ją w 2014 roku, i wobec żadnego innego kraju nie była stosowana. Nie da się więc odwołać do precedensu, aby przewidzieć, co będzie dalej. Owszem, podobne działania jak wobec Polski Komisja podejmowała począwszy od 2009 wobec Węgier, ale wtedy procedura  stanowiła swego rodzaju improwizację, nie była spisana i nie miała charakteru "komunikatu" Komisji. Wcześniej bowiem żadne państwo członkowskie Unii nie podjęło systematycznych i systemowych prób demontażu demokracji i państwa prawa. Szlak „nieliberalnej demokracji” – kolejnej demokracji z przymiotnikiem, po demokracji socjalistycznej, przecierał Orbán. Dziś jest zadowolony, że całą uwagę skupia na sobie nieporadny polski rząd. Unia, od początku tworzona jako wspólnota państw demokratycznych, nie jest na taką sytuację przygotowana.

Komisyjna procedura praworządności ma charakter czysto administracyjny i dlatego, choć odwołuje się do traktatu, ma bardzo ograniczą skuteczność: określa ramy konsultacji z państwem członkowskim i zapowiada dalsze etapy. Po wyczerpaniu środków administracyjnych KE nie ma żadnych prawnych instrumentów bezpośredniego nacisku na państwo członkowskie. Od pewnego już czasu było jasne, że wymiana korespondencji zakończy się fiaskiem: strona polska nie wyraziła ochoty do współpracy wiedząc, że pole manewru Komisji jest ograniczone. Wiedziała o tym również Komisja, dlatego dążyła do porozumienia na tyle zadowalającego obie strony, żeby jednak nie trzeba było przechodzić do następnego etapu przewidzianego w procedurze, którym jest odwołanie się do artykułu 7 Traktatu.

Co zrobi Komisja

Można przyjąć, że wygaśnięcie z końcem października trzymiesięcznego okresu, który Komisja przyznała polskim władzom na zastosowanie się do swoich zaleceń, właściwie kończy etap konsultacji. Następnym krokiem jest złożenie przez Komisję wniosku do Rady o ustalenie, czy w Polsce zaistniało ryzyko naruszenia unijnych wartości. Na tym polega pierwszy etap działań przewidzianych w artykule 7. Traktatu. Dlaczego do złożenia takiego wniosku Komisji nie spieszono? Bo po postępowaniu administracyjnym, prowadzonym przez nią samą, rozpoczyna się etap polityczny, w którym decydujący głos ma Rada, czyli państwa członkowskie. I nie chodzi bynajmniej o żadne ambicje kompetencyjne tylko o to, co Rada z takim wnioskiem zrobi.

Komisja może trochę zwlekać z ogłoszeniem, że nie dało się dojść do porozumienia, ale w końcu będzie musiała to zrobić bo wyznaczanie jakiegoś nowego terminu granicznego władzom polskim, które – inaczej niż kiedyś Orbán - nie starają się tworzyć nawet wrażenia dobrej woli - byłoby bezproduktywne. Komisja, zamiast taktycznego zwlekania, może też oczywiście dokonać politycznego wyboru i bezzwłocznie złożyć propozycję do Rady, żeby położyć karty na stół: niech będzie jasne, że odpowiedzialność w tej sprawie należy do państw członkowskich. To wielka i pasjonująca tajemnica, co teraz wymyśli wiceprzewodniczący Komisji Timmermans.

Co zrobi Rada

Można teoretycznie założyć, że w imię wartości, jaką jest demokracja, Rada zapomni o niepisanej zasadzie, wedle której państwa członkowskie patrzą przez palce na swe wzajemne przewinienia, i że  uzna oczywistość, a mianowicie, że w Polsce doszło do "wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2.". Taka decyzja musiałaby zapaść  większością kwalifikowaną (4/5 głosów w obecnym systemie głosowania), wymagałaby też opinii Parlamentu Europejskiego.

Zanim by jednak do tego doszło, Rada musiałaby przeprowadzić swoje własne konsultacje z polskimi władzami i wysłuchać ich opinii. Inaczej mówiąc, weszlibyśmy w kolejny etap konsultacji, tylko tym razem na poziomie Rady, a nie Komisji. Żaden przepis nie określa, jak długo takie konsultacje mogłyby trwać.

Gdyby Rada się odważyła…

Skoro popuściliśmy wodze fantazji, idźmy za ciosem: konsultacje kończą się niepowodzeniem, to znaczy polskim władzom nie udaje się przekonać innych państw członkowskich, że „polska demokracja ma się dobrze”, a  innym państwom członkowskim nie udaje się przekonać władz w Warszawie (konkretnie na Żoliborzu), do zmiany kursu. Wtedy większość państw (to znaczy 4/5 głosów) uznaje, że "wyraźne ryzyko" w Polsce nastąpiło. To by już było wielkie wydarzenie. Historyczne.

Ale co później? Skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć B: brak porozumienia w sprawie usunięcia "ryzyka" powinien doprowadzić do kolejnej decyzji Rady. Musiałaby ona stwierdzić, że chodzi juz nie o ryzyko, ale o zaistnienie poważnego naruszenia przez Polskę unijnych wartości. Znowu jednak w głosowaniu, a tu poprzeczka ustawiona jest jeszcze wyżej: wymagana jest jednomyślność. Czyli bez szans: same Węgry wystarczą, by procedurę zablokować (Polska byłaby wyłączona z postepowania, nie mogłaby decydować sama o sobie), a wiemy, że gdyby do głosowania doszło na pewno to zrobią. Pytanie tylko, czy byłyby same. A bez tej jednomyślnej decyzji nie można przejść do etapu sankcji.

Gdyby były sankcje…

Chyba, żeby fantazjowanie kontynuować. Załóżmy, że część państw członkowskich mówi: basta! Bo jak długo można tolerować obecność we wspólnocie krajów, które podważają jej absolutny fundament: demokrację? Jak długo można wysłuchiwać bajdurzenia o „elastycznej solidarności”, gdy trzeba wspólnie stawić czoła problemom takim jak fala uchodźców, nie uelastyczniając solidarności na przykład w dziedzinie funduszy strukturalnych? Jak długo można nie reagować na nadchodzące z byłych demoludów nawoływanie do „kulturalnej kontrrewolucji”, która jest niczym innym niż rewolucją antyeuropejską i antydemokratyczną?

Determinacja tych państw mogłaby pozwolić na przykład na jednoczesne rozpoczęcie procedury przeciwko dwom państwom: Węgrom i Polsce, co oznaczałoby ich wykluczenie z podejmowania decyzji w oparciu o artykuł 7. Traktatu. Wtedy można by zastosować wobec nich sankcje polegające na zawieszeniu wobec nich „niektórych praw wynikających ze stosowania Traktatów”. Zaraz, zaraz: niektórych, to znaczy jakich? Zwykliśmy się skupiać na jedynym wymienionym w traktacie, ale nie jedynym możliwym, przykładzie: pozbawienie danego państwa (dwóch w tym przypadku) prawa głosu w Radzie. To drastyczny środek. Żeby do tego doszło, trzeba by naprawdę politycznej odwagi i gotowości do dalszego pogłębiania integracji tylko w gronie tych państw, które  pozostały wierne wartościom podstawowym dla  Unii, zapisanym w artykule 2. Traktatu i w Karcie Praw Podstawowych. 

Ile byłoby takich państw? Dziesięć? Dwanaście? Bo na pewno nie wszystkie. Trudno, być może trzeba zmniejszenia liczby członków, by uratować integrację europejską: najmądrzejszy, najbardziej dalekowzroczny i najskuteczniejszy pomysł na Europę, na jaki Europejczycy kiedykolwiek wpadli. Być może do tego nie dojdzie, jeżeli społeczeństwa tych państw ponownie zdecydują, że chcą być w Unii Europejskiej. Ale uwaga: zdecydują w wyborach, nie tylko w sondażach. Czasem jednak, choćby najbardziej zdeterminowane, społeczeństwo obywatelskie może okazać się za słabe, by pokojowo obronić demokrację przed zakusami autorytarnej władzy. I wtedy unijne instytucje powinny mieć do dyspozycji narzędzia, które  pozwolą prodemokratyczne działania takiego społeczeństwa wesprzeć. Dziś ich nie mają.


PS. Parlament Europejski będzie głosował 25 października w Strasburgu w sprawie wniosku o ustanowienie w UE przepisów nakładających na Komisję obowiązek stałego monitorowania stanu demokracji, praworządności i przestrzegania praw podstawowych w poszczegolnych państwach członkowskich. Frans Timmermans też wypowie się w tej sprawie. Nie jest jednak wcale pewne, czy uda się wniosek przyjąć. Wymagana jest większość bezwzględna. Choć jest jasne, że bezpośrednią inspiracją dla projektu przepisów jest sytuacja na Wegrzech i w Polsce, żaden kraj nie jest w tekście wymieniony z nazwy.


Na podobny temat:







2016-10-16

Może to wszystko przez pomyłkę?

Przy okazji ostatnich deklaracji Jarosława Kaczyńskiego na temat aborcji, nie po raz pierwszy okazało się, że  prezes PiS wcale nie mówi tego co mówi. Zamiast naśmiewać się z niezręcznej egzegezy prezesowych słów dokonywanej przez jego podwładnych w rządzie, spojrzmy na tę retoryczna ekwilibrystykę z optymizmem: jest szansa, że wszystko wróci do normy. 

Być może okaże się, że cała polityka pisowskiego układu władzy: sejmowej większości,  rządu i prezydenta bierze się z błędnego zrozumienia słów i intencji prezesa. Może wyjdzie na jaw, że również w kwestii demokracji, praworządności wolności mediów, polityki zagranicznej, polityki obronnej i społecznej oraz finansów państwa prezes miał na myśli coś całkowicie odmiennego niż partyjni wykonawcy jego poleceń zrozumieli i zrealizowali. I że stąd problemy we wszystkich tych dziedzinach. 

Wystarczyłoby zinterpretować słowa prezesa właściwie, aby Polska wróciła do europejskiej rodziny narodów demokratycznych, jako prawowity i odpowiedzialny członek Unii Europejskiej. Ba, nawet KOD i Komisja Wenecka na pewno by przyklasnęli, gdyby pomyłkę wyeliminować.

Sprawa mogłaby się wydawać dziecinnie prosta, gdyby nie jeden szczegół: co zrobić, żeby właściwa interpretacja słów prezesa dotarła do umysłów pisowskich aparatczyków, ale żeby jednocześnie elektorat, który na PiS głosował wiedziony słowami prezesa nie zorientował się, że tępy jest, bo nic z przekazu nie skapował. Gdyby się to wydało, chryja by była nie z tej ziemi.



Przypomnienie: "Będziemy dążyli do tego, by nawet przypadki ciąż bardzo trudnych, kiedy dziecko jest skazane na śmierć, mocno zdeformowane, kończyły się jednak porodem, by to dziecko mogło być ochrzczone, pochowane, miało imię" - powiedział prezes PiS. Przedstawiciele rządu i partii twierdzili, że mial na myśli zupełnie co innego, niż nieuczeni w interpretacji słów Kaczyńskiego i źle nastawieni ludzie zrozumieli. 

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...