2013-07-15

Polska, wyspa elektronicznej wolności

Michał Boni, jeden z najmądrzejszych ludzi w ekipie rządzącej, jest, niestety kolejnym przykładem tego jak internet alienuje ludzi. Zakładam bowiem, że megalomania narodowa jakiej dał dziś wyraz w Gazecie Wyborczej jest wynikiem bezustannego gapienia się ministra cyfryzacji w ekran komputera i braku kontaktu z "realem".

Twierdzenie, że "jesteśmy jedynym krajem w Unii Europejskiej, który prowadzi otwartą debatę na temat ochrony danych osobowych" brzmi śmiesznie. W Niemczech, we Francji, w Wielkiej Brytanii i w krajach skandynawskich ta debata jest znacznie bardziej ożywiona i łatwiej znaleźć jej ślady w prasie. Minister pewnie ma rację krytykując polskie media, że polskiej debacie nie poświęcają uwagi. Czy nie jest jednak tak, że media tej debaty nie dostrzegły nie z wrodzonej tendencji do mówienia o bzdurach zamiast o rzeczach ważnych, tylko dlatego, że dostrzec ją trudno?

Megalomańskie oświadczenie brzmi dziwnie zwłaszcza w kontekście ważnej deklaracji Angeli Merkel domagającej się przyspieszenia prac nad reformą unijnych, archaicznych przepisów dotyczących ochrony prywatności i przepływu danych. Ich projekty, przygotowane przez Komisję Europejską, leżą w Radzie UE od roku. Być może zdecydowane poparcie Niemiec pozwoli przyspieszyć prace. Z wywiadu z Bonim dowiaduję się jednak, że Polska jest jedynym krajem zaangażowanych w sprawę, inne opowiadają się przeciw wspólnym unijnym przepisom. Tak było jeszcze kilka tygodni temu. Dziś sytuacja się zmieniła pod naciskiem opinii publicznej przebudzonej skandalem amerykańskiego "big brothera" PRISM i odkryciem, przy okazji, jego młodszego europejskiego rodzeństwa: brytyjskiej Tempory, francuskiego bezimiennego i "alegalnego" systemu szpiegowania obywateli, podobnego systemu przygotowywanego w Niemczech, szwedzkiej praktyki udostępniania danych swoich obywateli służbom specjalnym innych krajów, wzmacniania systemu podglądactwa ludzi w Holandii. 

Niedawna rezolucja Parlamentu Europejskiego  wymienia ciurkiem te budzące kontrowersje metody coraz szerszej i głębszej ingerencji państwa w prywatność obywateli. Na liście nie zabrakło też Polski, jako przykładu nadmiernych uprawnień tajnych służb w zakresie przechwytywania informacji. Czy polska publiczna debata, o której mówi minister Boni, dotyczy również tej kwestii? Obawiam się, że nie. Temat pojawia się, ale tak jak wszystkie inne, jako pożywka politykierskich przepychanek, bez prawdziwej troski o prawa indywidualne, o ludzkie prawo do prywatności, jako takie. Przyznajmy: pisowska opozycja krytykująca rząd za brak poszanowania wolności osobistych i rozpasanie tajniactwa nie może brzmieć wiarygodnie. Ale przecież na PiS opozycja się nie kończy.

W wywiadzie dla ARD Merkel sporo miejsca poświeciła konieczności sprecyzowania i kontroli przestrzegania zasad, na których prywatne firmy przekazują dane obywateli swoim partnerom handlowym i politycznym mocodawcom, jakie z tego procederu czerpią zyski i jaki użytek chcą z tych danych robić służby specjalne. Wywiad szeroko jest dziś komentowany w prasie brytyjskiej i irlandzkiej, a wiec w krajach, które dla Google'a i Facebooka są rajami podatkowymi. Martwi mnie, że zarówno w kwestii ochrony prywatności jak i podatkowej dezercji minister Boni wykazuje się tak dalece idącym zrozumieniem dla gigantów informatycznych zawłaszczających nasze dane. 

W wywiadzie nie zabrakło oczywiście odwołania do ACTA. Krótkiego, ale jak zwykle okraszonego hodowanym przez ministra stereotypem, wedle którego Polska dała Komisji Europejskiej nauczkę w dziedzinie transparencji. Bo ponoć Komisja (a czasem słyszę, że "UE") ukrywała przed ludźmi umowę, którą Polska odważnie ujawniła. Prawda jest taka, że projekt ACTA był dostępny na stronie Komisji od lat. A Polska, jako kraj członkowski UE, nie tylko umowę miała, ale nawet współdecydowała w sprawie określenia mandatu negocjacyjnego Komisji. Dokładnie tak, jak ostatnio w sprawie mandatu na negocjacje handlowe z USA. Kto zabronił polskiemu rządowi wywieszenia projektu umowy ACTA na wszystkich płotach? Nikt i nic, poza odwieczną praktyką międzynarodowych negocjacji: ich przebieg nie jest sprawa publiczną. Jeżeli ktoś się w wyniku afery z ACTA czegoś nauczył, to na pewno polski rząd. Mówię to bez ironii i z błyskiem pochwały w oku. Nauczył się, że debata się przydaje. Nie wystarczy jednak ogłosić, że debata jest, żeby była. To po pierwsze. Po drugie, niestety tak jak w przypadku ACTA, w Polsce ochrona wolności w intrenecie najczęściej oznacza wolność niepłacenia za muzykę, filmy i książki. Rzadko dotyczy wolności obywatelskich, prawa jednostki do prywatności. Indywidualny użytkownik Facebooka, który co pięć minut aktualizuje swój liczący tysiące wpisów życiorys, dokonuje pewnego wyboru. Ale również on powinien mieć pewność, że informacje na jego temat trafiają do tych odbiorców, których sobie sam wybrał. Państwo, na mocy przepisów krajowych i unijnych, powinno mu to zagwarantować, bo chodzi przecież o prawo fundamentalne. Społeczność Facebooka, użytkownicy Google'a, podskakując przeciw ACTA, powinni pewnie wykazać się większą troską również o tak pojęte prawa indywidualne. Nie sądzę, żeby ucierpiał na tym rynek, generujący miejsca pracy i obroty firm, o co martwi się Boni. Na pewno zyskałaby na tym demokracja. A ministrowi Boniemu życzę nieugiętej postawy w obronie tych wartości na forum Rady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...