Euromity






EURO-MITY I EURO-OPINIE

Kto nie słyszał o unijnym zakazie sprzedaży krzywych ogórków? Każdy słyszał, każdy zna i pewnie nie raz powtarzał, nawet, jeżeli bez problemu kupuje w sklepie "krzywe" ogórki. To jeden najbardziej rozpowszechnionych euromitów – historyjek mających ośmieszyć integrację europejską, UE i jej instytucje.

Euromity to specyficzna kategoria stereotypów: nie tworzą się same, fabrykują je i rozpowszechniają przeciwnicy idei integracji europejskiej.

W euromitach zwykle odnaleźć można ziarno prawdy. Na przykład prawdą jest, że z pieniędzy unijnych są częściowo sfinansowane badania mające ustalić wartości odżywcze białek zawartych w owadach. Nie jest natomiast prawdą, że UE zamierza narzucić ludziom jedzenie "robaków" zamiast schabowego z kapustą.

UE jest obca; UE jest z innej planety; UE jest gdzieś poza nam; UE to oni – na tym zasadzają się wszystkie euromity. Twórcy euromitów nie zawracają sobie głowy sposobem funkcjonowania UE. Stosują prosty podział: my i oni. Nie przyjmują do wiadomości, że UE to państwa członkowskie i że głupie, niepotrzebne, absurdalne ich zdaniem decyzje nie są narzucane przez enigmatyczną "Brukselę" tylko podejmowane przez polityków wybranych przez ludzi, przez ich rządy i przez wspólne organy tworzone przez te rządy. 

W euromitologii stosuje się głównie trzy proste metody ośmieszania i deprecjonowania "eurokracji" i jej decyzji. Można wybrać sprawę potencjalnie śmieszną i – wbrew prawdzie - przypisać UE odpowiedzialność za jej zaistnienie. Można wybrać bardzo specyficzne (często techniczne) kwestie będące rzeczywiście przedmiotem debaty lub decyzji w instytucjach UE i przedstawić je jako absurd – bazując na nieznajomości tematu przez odbiorców. Można też zastosować mechanizm przypominjący grę w pomidora, tyle, że słowem magicznym zamiast pomidora staje się UE (lub któryś z jej odpowiedników: Bruksela, eurokraci, itp.). Decyzja Brukseli, eurokraci postanowili, unijny nakaz – w wielu przypadkach decyzja, postanowienie lub nakaz mogłyby nie zwrócić niczyjej uwagi, dopiero ich euromitologizacja czyni je interesującymi.

Szerzej napisałem o tym zjawisku na blogu (tutaj i tutaj). Sposób powstawania euromitu opisałem na przykładzie rzekomej legalizacji prostytucji przez UE poprzez uwzględnienie jej w statystykach dochodu narodowego. Poniżej zamieściłem wybór kilku kluczowych i kilku mniej rozpowszechnionych euromitów podzielonych na kategorie. Lista będzie uzupełniana. Będę wdzięczny za nadsyłanie sugestii tematów.

Dodałem też kilka opinii – euro-opinii, które choć powstały i funkcjonują inaczej niż euromity (są bowiem po prostu głosem w dyskusji, tak samo ważnym, jak każdy inny), to jednak coraz częściej wykorzystywane są jak banalne stereotypy. Te ostatnie dotyczą głównie strefy euro i przyszłości wspólnej waluty.

UNIA – USTROJ, KOMPETENCJE, SYMBOLE

  • Unia jest prawicowa/ ultraliberalna / socjalistyczna
Przeciwnicy integracji europejskiej krytykują UE i wzywają do ograniczenia jej kompetencji z powodu ideologii, której jest ona ostoją. Dla jednych Unia jest zbyt socjalistyczna i lewicowa, bo broni praw mniejszości, praw człowieka, równouprawnienia, bo stawia prawa pracownicze ponad nieskrepowanym rozwojem przedsiębiorczości, bo jej ustrój gospodarczy zwany jest społeczną (a więc socjalną, a więc socjalistyczną) gospodarką rynkową. Dla innych z kolei jest ostoją bezdusznego liberalizmu, bo broni zasad konkurencji i nie pozwala na protekcjonizm, zabrania praktyk monopolistycznych (włączając w to monopole państwowe), broni przedsiębiorców (zamiast słuchać postulatów pracowniczych) i wielkiego przemysłu, stoi na straży wolnego rynku i dlatego niesłusznie nazywa swoją gospodarkę społeczną, skoro jest ona rynkowa.

Społeczna gospodarka rynkowa dość dobrze określa ustrój gospodarczy UE. Tę ideę sygnatariusze traktatów unijnych starali się wyrazić w unijnych prawach i zasadach. O UE nie można powiedzieć że jest lewicowa lub prawicowa, socjalistyczna, liberalna lub konserwatywna, bo UE to 27 (wkrótce 28) państw, w których różne opcje polityczne dochodzą do władzy w wyniku wyborów, tworzą rząd i większość w parlamencie. To 500 milionów obywateli o różnych poglądach (lub bez poglądów), wyrażanych w wyborach krajowych. Wyrażanych również w powszechnych wyborach do Parlamentu Europejskiego, którego konfiguracja polityczna też zależy od wyniku tych wyborów. Rządy państw członkowskich, o różnej proweniencji politycznej, reprezentowane są w Radzie, która wraz z Parlamentem jest władzą ustawodawczą UE. Obie instytucje decydują też o unijnym budżecie. Komisja Europejska wreszcie skupia komisarzy, którzy nie mogą co prawda wykonywać poleceń rządów i mają obowiązek bezstronnej obrony interesów UE jako całości, są jednak politykami wywodzącymi się z różnych środowisk politycznych i reprezentujących różne wrażliwości ideowe.

  • Unia nie może nam mówić, co mamy robić
Jesteśmy członkami UE, jej częścią, a UE nie jest obcym mocarstwem. Nie mówi nam więc, co mamy robić. Polska uczestniczy w procesie podejmowania decyzji i wspólnie z innym państwami ustala wspólne zasady, działania, inicjatywy. Proces decyzyjny w UE oparty jest na budowaniu koalicji. Głosy w Radzie i w Parlamencie podzielone są tak, że żadne państwo nie jest w stanie zdominować innych. Ani nawet dwa państwa, nawet największe i najbogatsze, takie Niemcy i Francja. Tak, państwa duże, bogate, z silną gospodarką, prężnym handlem zagranicznym i politycznymi powiazaniami międzynarodowymi mają w świecie więcej do powiedzenia niż państwa, które tylu atutów nie posiadają. Integracja europejska jest najskuteczniejszą spośród wszystkich znanych metod współpracy międzynarodowej i ponadnarodowej, która ten brak równowagi niweluje i w której wspólny interes jest na pierwszym miejscu. 

  • Unia jest niedemokratyczna, nie ma mandatu by podejmować decyzje
Odpowiedź na ten zarzut znajduje się w dwóch poprzednich punktach ("Unia jest niedemokratyczna, nie ma mandatu by podejmować decyzje", "Unia jest prawicowa/ ultraliberalna / socjalistyczna"). Unia nie jest bytem nadrzędnym wobec państw członkowskich, UE to są państwa członkowskie: ich rządy, ich obywatele, ich instytucje przedstawicielskie. Szefowie rządów i państw oraz ich ministrowie, zasiadający w Radzie, posłowie w Parlamencie Europejskim, Komisarze w Komisji – wszyscy pochodzą z demokratycznych państw i wspólnie, w ich imieniu podejmują wspólne decyzje w oparciu o wspólne przepisy (traktaty UE). Parlamenty narodowe mają wpływ na te decyzje, bo mają wpływ na swoje rządy. Traktat z Lizbony dodatkowo wzmocnił ich uprawnienia jeśli chodzi o bezpośredni udział w procesie decyzyjnym UE. 

Kiedy najczęściej słyszy się, że Unia (Europa, Bruksela….) coś "nakazała"? Wtedy, gdy politycy starają się usprawiedliwić przed krajowym elektoratem niepopularne decyzje, które podejmują. Bez względu na to czy sami wierzą w ich słuszność czy nie, czy rzeczywiście wynikają one z ustaleń przyjętych wspólnie przez wszystkie państwa UE czy też mają charakter zupełnie wewnętrzny – nic nie zaszkodzi powiedzieć, że odpowiedzialności ponosi "Europa". A gdy decyzje nie cieszą się społecznym poparciem, ci, którzy je kontestują, chętnie wytykają UE (w domyśle: jej instytucjom) brak demokratycznej legitymacji do podejmowania tych decyzji.

  • Unia Europejska jak ZSRR
Ktoś, kto tak twierdzi nie rozumie totalitarnego, opresyjnego wobec obywateli, społeczeństw i narodów charakteru ZSRR. Oskarżenie to pochodzi zwykle ze środowisk, dla których demokracja jest jedynie narzędziem promowania antydemokratycznych rozwiązań ustrojowych: nie znając i nie rozumiejąc, czym jest nowoczesna demokracja i praworządność, w swych sądach nie biorą pod uwagę tych dwóch elementów wystarczających by ukazać bezsens tego rodzaju porównań. Porównań, które budzą niesmak, tak bardzo są nieuczciwe, intelektualnie i w ogóle nieuczciwe. Stoi za nimi w gruncie rzeczy niechęć do wszelkiej współpracy pozytywnej (a więc takiej, której jednym sensem nie jest zjednoczenie sił przeciwko wspólnemu wrogowi), szowinizm (objawiający się mieszaniną narodowych kompleksów i arogancji), niezdolność do myślenia w kategoriach dobra wspólnego (inaczej niż szowinistycznie zdefiniowany interes narodowy) i do uznania praw jednostki (stad dość powszechna w tym środowisku niechęć do praw człowieka). Tego rodzaju porównanie wyraża pewna postawę mentalną, stan psychiki bardziej niż racjonalny pogląd, bo żadnej racjonalnej próby taki pogląd nie wytrzymuje.

Unia powstała z woli suwerennych państw, u jej podstaw nie było mocarstwa, które przejęło kontrole nad innymi państwami. Wszystkie państwa przystępujące do UE robią to dobrowolnie. Unia nie jest strefą wpływów żadnego mocarstwa, którego dominacja nad innymi państwami wynika z podziału łupów usankcjonowanego traktatem międzynarodowym takim jak np. Jałta. Tworzące UE państwa członkowskie wspólnie zdefiniowały interesy, których razem chcą bronić, idee i zasady, którym podporządkowują swoje działania, instrumenty, które służą ich realizacji. UE skupia wyłącznie państwa demokratyczne, z funkcjonującą gospodarką rynkową i instytucjami państwa prawnego. Rządy państw członkowskich, które wspólnie podejmują decyzje na forum UE, są powoływane w wyniku demokratycznych wyborów. W procesie tworzenia unijnego prawa, wraz z Radą (przedstawiciele rządów) uczestniczy Parlament Europejski, którego członkowie wybierani są w bezpośrednich wyborach. Każdy z tych punktów – a można by je było mnożyć – ukazuje bezsensowność tytułowego porównania, ale przecież tym, którzy go używają, nie chodzi o sens: z braku argumentów używają najgorszej inwektywy, która im przychodzi do głowy.

Innym objawem podobnej bezrozumności jest porównywanie UE i NAFTA (tyle, że tym razem NAFTA ma być lepszą alternatywą dla UE): również wynika z całkowitej niewiedzy.

  • Członkostwo w UE sporo nas kosztuje
© UE 2012
Państwo należące do UE zyskuje w oczach zagranicznych inwestorów, staje się bardziej pożądanym partnerem politycznym i handlowym dla partnerów na całym świecie, jego przedsiębiorstwa, konsumenci, usługodawcy,  banki korzystają z zalet wspólnego unijnego rynku. Te wszystkie oczywiste zalety członkostwa w UE nie zawsze łatwo wyrazić w konkretnych kwotach. Krytycy integracji europejskiej i polskiej przynależności do UE  zwracają uwagę na wielomiliardowa składkę, jaką Polska musi wpłacać do unijnego budżetu. Nic za darmo – mówią. Oczywiście, mają rację: każdy kraj należący do UE wpłaca składkę. Wiele krajów (tzw. płatnicy netto, m.in. Francja, Niemcy, Holandia, Luksemburg) wpłaca więcej niż dostaje, jeżeli oczywiście ograniczyć się do samych łatwych do kwotowania przepływów finansowych (składka do budżetu UE z jednej strony, a z drugiej unijne środki płynące do państw członkowskich poprzez unijne programy, fundusze regionalne, spójności, inne specjalne działania lub instrumenty finansowe). A mimo to bilans członkostwa w UE nawet dla tych krajów jest pozytywny, właśnie z powodu trudniejszych do wyliczenia, ale oczywistych zysków dla gospodarki i politycznej pozycji państwa w świecie.

Polska wpłaciła do budżetu UE 15,7 miliardów złotych w 2011 roku. Z unijnego budżetu wpłynęło do Polski 59,9 miliardów złotych. Jeśli odjąć wpłaconą składkę,  otrzymujemy 44,2 md złotych. Rachunek jest tak prosty i oczywisty, że nie wymaga komentarza.

 Polska jako jeden z biedniejszych członków UE dostaje ze wspólnego budżetu znacznie więcej niż do niego wpłaca. Być może kiedyś się to zmieni, jeśli Polska dołączy do płatników netto.  Może się tak stać w zasadniczej mierze dzięki członkostwu w UE. I również wtedy członkostwo to pozostanie opłacalne, tak jak jest dziś dla Niemiec, Francji, Holandii czy Luksemburga.


DŻUNGLA ZBĘDNYCH PRZEPISÓW

  • Unia wszystko reguluje i normuje 
Gdyby rzeczywiście to UE wymyśliła normy handlowe, pewnie nagrodzono by ją nagrodą Nobla z dziedziny ekonomii. Ale nie wymyśliła. Normy i standardy, którym muszą odpowiadać produkty dostępne na rynku, istniały na długo przed pojawieniem się Unii Europejskiej, są stare tak jak stary jest handel. Istnieją i istniały w każdym kraju bez względu na to, czy należy do jakiejś międzynarodowej organizacji handlowej lub współpracy gospodarczej czy nie. Na przykład standardy jakości i sprzedaży jabłek i innych owoców istnieją w Wielkiej Brytanii od 1928 roku. Do dziś, nawet w krajach UE, obok norm wspólnych istnieją bardzo często normy krajowe (PN: polska norma, NF: norme française). 

Od zawsze chodziło o to samo: o stworzenie podstaw zaufania między kontrahentami (żeby było wiadomo co się kupuje od partnera handlowego) i o kontrolę rynku (przez władzę królewską, przez państwo). Normy i standardy mogą być narzędziem protekcjonizmu w handlu międzynarodowym, sposobem obrony interesów korporacji, cechu, sektora handlu lub gospodarki, instrumentem ochrony konsumenta.

Ponadnarodowe standardy tworzy nie tylko UE. Wprowadza je też na przykład Europejska Komisja Gospodarcza (UNECE) – jedna z komisji regionalnych Organizacji Narodów Zjednoczonych powołana do życia w 1947 roku. Wspólne zasady dotyczące handlu przyjmuje też Światowa Organizacja Handlu (WTO), normy i standardy jakości (ISO, IFS/BRC, GMP/GHP) pozwalają porównywać oferty, dają przepustkę do nowych kontraktów, są gwarancją, że otrzyma się właściwy towar lub usługę.

Zanim dana norma handlowa lub techniczna zacznie obowiązywać na poziomie UE, zwykle funkcjonuje już przynajmniej w kilku państwach członkowskich. Jeżeli nie, pojawia się na życzenie jednego lub kilku państw członkowskich.  By zaczęła obowiązywać, jej projekt (opracowany przez Komisję Europejską) muszą zaakceptować rządy. Niektóre normy, na mocy upoważnienia udzielonego przez Radę i Parlament, może wprowadzić bezpośrednio Komisja (po opracowaniu przez odpowiedni komitet skupiający przedstawicieli rożnych instytucji i ekspertów). W sytuacji, gdy państwa mają już swoje krajowe przepisy, ustalenie ich wspólnej wersji wymaga oczywiście konsensusu. Wszystkie państwa chciałyby, żeby unijne regulacje były najbliższe ich przepisom. Niekoniecznie dla tego, że są najlepsze, ale dlatego, że już są. Czym bardzie przepis UE podobny jest do przepisu danego państwa członkowskiego, tym łatwiej go wprowadzić i stosować. 

Normalizacja i standaryzacja na poziomie UE są niezbędne dla funkcjonowania jednolitego unijnego rynku. Dla producentów stosowanie norm wspólnych dla wszystkich państw członkowskich, a wiec dla całego unijnego rynku, raczej niż ich dostosowywanie do 27 różnych porządków prawnych ma fundamentalne znaczenie. Również dla konsumentów ujednolicanie praw, z których mogą skorzystać bez względu na to, w którym kraju zakupią usługę lub produkt, też jest wygodą i źródłem oszczędności. Bez wspólnych zasad handlowania nie byłoby wspólnego rynku.

Co jednak ciekawe, już nie raz zdarzyło się, że Komisja Europejska proponowała odstąpienie od norm unijnych, na przykład dlatego, że się zdezaktualizowały wraz z rozwojem technologii, albo dlatego, że pojawiły się normy globalne, ale kraje członkowskie się na to nie godzą. 


  • 75% naszych przepisów wymyślono w Brukseli!

Chodzi oczywiście o wywołanie wrażenia, że to „Bruksela”, a nie krajowy parlament decyduje o prawodawstwie suwerennego państwa. Skąd się dokładnie ta liczba wzięła, regularnie cytowana również w Polsce, nie wiadomo. Jak większość takich wyliczeń pochodzi od brytyjskich eurosceptyków. Taką liczbą posługuje się na przykład w swych antyunijnych tyradach wygłaszanych w Parlamencie Europejskim Nigel Farage.


Popatrzmy więc na sytuację w Wielkiej Brytanii. Raport opracowany w 2010 roku przez brytyjską Izbę Gmin pokazuje, że jedynie 6,8% prawa pierwotnego i 14,1% prawa wtórnego ma cokolwiek wspólnego z prawodawstwem UE. Polski Sejm takich szacunków się nie podjął, ale sytuacja zapewne wygląda podobnie. Problem w tym, że policzyć dokładnie się nie da. Unijne rozporządzenia obowiązują we wszystkich państwach członkowskich bezpośrednio. Ale już zapisy dyrektyw każde państwo wprowadza do swego prawodawstwa jak mu się podoba. Czasem tworzy nową ustawę. Czasem interpretuje i wprowadza poszczególne przepisy do kilku już istniejących ustaw. Czasem nieco modyfikuje przepisy, które już obowiązują, a czasem nie zmienia w nich nic, bo przyjęte na poziomie UE wspólne zasady są zgodne z już istniejącymi przepisami tego państwa. Ważne jest też rozróżnienie na prawo pierwotne (traktaty) i prawo wtórne (dyrektywy, rozporządzenia), które słusznie wzięła pod uwagę Izba Gmin. 

Jak by jednak nie liczyć, liczba 75% jest zupełnie wyssana z palca i wielokrotnie zawyżona. A Polska, jak jak inne państwa, współtworzy wspólne unijne przepisy. 

  • Unia wyprodukowała 80 000 stron przepisów - ale biurokracja!  

To zupełnie możliwe, że jest 80 tysięcy stron przepisów. Możliwe też, że jest ich więcej. Albo że jest ich o wiele mniej. Podawanie liczby stron przepisów to statystyczny zabieg, mający na celu stworzyć wrażenie ogromu, ale – wbrew pozorom – twierdzenie to nie jest oparte na żadnych statystykach. Jest też całkowicie pozbawione sensu. Każdy, kto kiedykolwiek używał drukarki albo widział tę w samą publikację w różnych wydaniach wie, że w zależności od prezentacji stron może być więcej lub mniej. Na dobra sprawę, czemu nie wyrażać objętości unijnego prawa w kilogramach lub w centymetrach sześciennych albo w metrach bieżących? Bez względu na przyjęta miare wielkość,  zabieg ten pozbawiony jest sensu również dlatego, że oznacza wrzucenie do jednego worka dyrektyw, przepisów wykonawczych, technicznych aneksów, traktatów i rozporządzeń. 

Właściwie nie wiadomo tak naprawdę, jakie przepisy liczba 80 tysięcy obejmuje, ani kiedy i jak strony policzono. Nikt nie jest w stanie powiedzieć ile stron przepisów ma Francja, Polska czy Niemcy, nikt tego nie liczy bo byłby to zabieg całkowicie bezrozumny. Z tego również powodu trudno też liczbę stron unijnych przepisów porównać z czymkolwiek a tym samym powiedzieć, czy to dużo czy mało. Ale jeśli już mamy porównywać, to można odwołać się do akt procesowych, często przeliczanych przez media na strony (czasem na liczbę tomów akt). Skoro tak, to przypomnijmy, że akta sądowe z procesu belgijskiego pedofila i seryjnego zabójcy, Marca Dutroux liczą ponoć 400 tysięcy stron – tym też pasjonowała się prasa. Polska prasa regularnie informowała też o śledztwie w sprawie katastrofy smoleńskiej podając liczbę tomów lub stron przekazanych stronie polskiej przez stronę rosyjską. 1300 stron, 14 tomów akt – to dużo czy mało? Afera budowlana w Gorzowie w czerwcu 2011 roku - 33 000 stron. Akta sadowe w sprawie Jana R. ps. Kulawy, szefa jednego z mazurskich gangów, w grudniu 2010 - 49 600 stron.


  •      Unia chce zalegalizować dochody z prostytucji, żeby poprawić statystyki PKB

Według polskiej prasy (w ślad za publikacją w Dzienniku Gazecie Prawnej) przygnieciona kryzysem UE chce sztucznie napompować PKB stosując kreatywną księgowość. W tym celu ponoć od 2014 państwa UE będą musiały w swych statystykach ujmować szarą strefę obliczając PKB. W rzeczywistości chodzi o nowelizację starego rozporządzenia, a nie o nowe przepisy. Szara strefa, w tym prostytucja, wliczana jest w UE do PKB od dwudziestu lat. A nowelizacja ogranicza się do techniki zbierania danych i metod statystycznych, wprowadza nowych przepisów dotyczących szarej (ani jakiejkolwiek innej) strefy. Znowelizowane metody statystyczne nie zostały wymyślone przez "brukselskich biurokratów" tylko przez ONZ, a UE jedynie dostosowała do stosowanych na świecie oenzetowskich standardów swoje przepisy. To techniczne dostosowanie nie napompuje więc PKB państwa członkowskich, nie wpłynie na stosunek długu publicznego do PKB ani na wysokość skaładki wpłacanej przez państwa członkowskie UE do unijnego budżetu.

Doszacowywanie PKB przez włączanie do wyliczeń szarej strefy jest powszechnie stosowane w krajach o gospodarce rynkowej. Również w Polsce. To, jak dany kraj oblicza swój PKB nie zależy od fantazji krajowych urzędników. Liczące się w świecie i konkurujące ze sobą gospodarczo państwa chcą, żeby dane dotyczące poziomu życia obywateli, produktu krajowego, wzrostu gospodarczego były ze sobą porównywalne. Dlatego metody liczenia PKB i formy działalności gospodarczej, które tymi wyliczeniami są objęte, są uzgadniane na poziomie międzynarodowym w ramach ONZ. Oenzetowskie standardy znane są jako SNA (po ostatniej nowelizacji SNA 2008). Jest tak już od kilkudziesięciu lat. Państwa członkowskie UE również tych uzgodnień przestrzegają. Ale UE to nie tylko konglomerat państw, to również jednolity rynek, wspólna gospodarka. Dane dotyczące całej UE, również jej PKB, ujmowane są w światowych statystykach w oparciu o te same międzynarodowe standardy. Są one jednak wynikiem agregacji danych zebranych w państwach członkowskich. Metody zbierania tych danych, terminy i sposób ich przekazywania do Eurostatu (unijnego GUS), dziedziny działalności gospodarczej, które należy uwzględnić są uregulowane rozporządzeniem. Do niedawna obowiązywało w UE (a więc również w Polsce) rozporządzenie z 1996 roku. W 2013 zostało znowelizowane, bo trzeba było je dostosować do zaktualizowanych standardów ONZ. Ale nowelizacja dotyczy tylko metod statystycznych. Nie nakłada na państwa członkowskie nowego obowiązku wliczania do PKB szarej strefy (nielegalnych transakcji, handlu narkotykami, prostytucji - która jako taka nota bene nie jest w Polsce zakazana), bo obowiązek ten istniał już na mocy wcześniejszych przepisów, również tych z 1996 roku. 

Przedstawicielstwo Komisji Europejskiej w Polsce umieściło nawet sprostowanie w tej sprawie na swojej stronie internetowej.



ŻYWNOŚĆ, GASTRONOMIA, USŁUGI

  • Unia normuje kształt warzyw i owoców
Powód i sposób przyjmowania norm i standardów, którym muszą odpowiadać owoce i warzywa nie różni się w zasadzie od norm i standardów dotyczących innych produktów.  W 1994 roku UE przyjęła własne normy jakości owoców. UE, to znaczy rządy państw członkowskich reprezentowane w Radzie, a nie rozsławieni na anty-unijnych portalach "brukselscy eurokraci".  

© Kadmos-Europa
Standardy handlowe UE, którymi objęta jest sprzedaż i import warzyw, owoców, nasion, orzechów i grzybów hodowlanych, podzielone są na dwie grupy: obejmującą większość produktów ogólną normę handlową (GMS, czyli general marketing standards, one też objęte są standardami Europejskiej Komisji Gospodarczej działającej w ramach ONZ) i obejmujące obecnie 10 produktów szczegółowe normy handlowe (SMS, czyli Specific Marketing Standards). W 2009 roku Komisja Europejska doprowadziła do usunięcia z listy produktów objętych specyficznymi normami 26 kategorii warzyw i owoców, między innymi ogórków. Kilka państw protestowało przeciw uproszczeniu unijnych przepisów.
  • UE zakazuje sprzedaży krzywych bananów
© Kadmos-Europa
To nieprawda. Unia nie zakazuje sprzedaży krzywych bananów. Przyjęto jednak sposoby ich klasyfikacji według jakości i wielkości. Ułatwia to handel bananami, nie tylko międzynarodowy. 

Banany nie są objęte ani specyficzną ani ogólną normą handlową. Specyfika bananów w handlu międzynarodowym (trudne negocjacje w ramach WTO) i ich znaczenie dla gospodarek krajów rozwijających się zdecydowały o tym, że banan ma swoje własne przepisy. Dotyczą one zarówno bananów importowanych (UE jest największym importerem bananów na świecie) jak i produkowanych w UE (np. w zamorskich departamentach Francji, ale też w w Grecji, na Cyprze, w Portugalii). 

  • UE zakazuje sprzedaży krzywych ogórków
© Kadmos-Europa
Ogórek rzeczywiście figurował kiedyś na liście produktów rolnych objętych specyficznymi normami handlowymi (zob. wyżej: Unia normuje kształt warzyw i owoców). Norma jakości ogórków została przyjęta w UE w 1988 roku. Dzieliła ogórki na trzy kategorie, a stopień zakrzywienia ogórka rzeczywiście był brany pod uwagę. Większe zakrzywienie ogórka nie oznaczało jednak nigdy zakazu jego komercjalizacji! Kryterium to miało wpływ na sposób pakowania ogórków przeznaczanych do masowej sprzedaży.

Podobnie jak 25 innych produktów, ogórek został z tej listy skreślony w 2009 roku. Wbrew temu co regularnie czytujemy w prasie nikt nie zakazuje w UE sprzedaży krzywych ogórków. Przeciwnie: wobec braku normy na poziomie UE, gdyby któreś z państw członkowskich zakazało komercjalizacji ogórków sprowadzanych z innego państwa członkowskiego pod pretekstem "niewłaściwej krzywizny", złamałoby unijne prawo (zasada swobodnego przepływu towarów) i mogłoby zostać ukarane wysoką grzywną przez Komisję Europejską.

  • W UE ślimak to ryba
Unia nie zmienia taksonomii zwierząt i roślin. Zajmuje się jednak rynkiem i hodowlą. Z biologicznego puntu widzenia ślimak to ślimak. Ale handlowy punktu widzenia bywa inny: na długo przed wprowadzaniem przepisów w UE, w krajach, w których jada się ślimaki winniczki, każdy wiedział, że idąc do supermarketu nie znajdzie ich w specjalnym dziale poświęconym ślimakom winniczkom. Bo nie ma takiego. To zbyt mała kategoria produktów.
Problem z klasyfikacją ślimaka – nie biologiczną, ale handlową – ma konkretny wymiar finansowy: tworzenie w supermarkecie specjalnego działu z winniczkami byłoby takim samym nonsensem, jak utworzenie samodzielnego rynku winniczków – z oddzielnymi przepisami, ze specyficzną organizacją tego rynku. A w UE produkty ziemi, hodowli i rybołówstwa i związane z nimi produkty pierwszego przerobu podzielone są na kategorie rynkowe, mówiąc krócej: na rynki. Każdy branżowy rynek działa w oparciu o rozporządzenie Rady. Obecnie jest kilkadziesiąt rynków branżowych: wołowiny i cielęciny, baraniny, mleka i przetworów mlecznych, warzyw i owoców, wina, jaj i mięsa drobiowego, ryb. Nie ma specjalnego rynku na ślimaki. Winniczki dołączono do tej samej kategorii, co ryby, ale też skorupiaki, małże i inne mięczaki.
Dobrze zorganizowany rynek jest niezbędny dla opłacalności handlu i dla konkurencyjności sektora. Uprawy, hodowla, zajmujące się nimi przedsiębiorstwa korzystają z dopłat i funduszy unijnych, z preferencyjnych kredytów, zorganizowanych zgodnie z organizacją rynków z w ramach wspólnej polityki rolnej i polityki rybołówstwa. Produkt musi być na liście, by się do tych instrumentów wsparcia kwalifikować. Ślimaki to również produkt, to również żywność. Wiedzą o tym ci, którzy je zbierają (również w Polsce: pozyskiwaniem winniczków zajmuje się u nas około 10 tys., w 2011 w samym województwie warmińsko-mazurskim zebrano ich 400 ton), sprzedają, kupują, spożywają. Stworzenie dla ślimaka specyficznego rynku byłoby kosztownym absurdem. Zaliczenie go do innej kategorii, niż ta, w której się znalazł (do wołowiny? do cielęciny?) wywołałoby zapewne jeszcze bardziej zgryźliwe komentarze, ale przede wszystkim nie byłoby uzasadnione.
  • W UE marchewka to owoc
© Kadmos-Europa
Kiedy Portugalia negocjowała swoje członkostwo w UE (wtedy jeszcze we Wspólnotach Europejskich), zależało jej na takiej kwalifikacji produktu, by móc sprzedawać swój tradycyjny dżem z marchewki utrzymując jego unikalne etykiety. Marchewka to owoc - bo robi się z niej w Portugalii przetwory - drzemy, tak jak z owoców. W UK robi się ciasto marchewkowe - czy z faktu, że w Polsce marchewkę wrzuca się do rosołu, powinien dla Brytyjczyków wynikać obowiązek traktowania ciasta marchewkowego jako tarty? Nie, można je znaleźć na tej samej półce, na której są ciasta rabarbarowe i poziomkowe - choć akurat łodygi rabarbaru też nie są owocami. Owocem jest natomiast pomidor, traktowany jednak powszechnie jak warzywo - bo wynika to ze sposobu jego konsumpcji. Czy powiedzenie, że pomidor to warzywo, wywołuje śmiech? Tyko u tych, którzy grają w pomidora. Warzywo, owoc – kwestia umowna i wcale nie taka oczywista. Ale gdy chodzi o regulacje prawne i wynikające z nich konsekwencje ekonomiczne, przede wszystkim trzeba je zrozumieć.
A dżemu z marchewki może warto spróbować. Tutaj jest przepis.

  •       UE zakaże używania cynamonu

 Nowy wpis

To jedna z najbardziej typowych bzdur, jakie na temat UE mogą rozpowszechniać ignoranci. Jeden z nich podpisał tekst na ten temat na Onecie, sensacja doczekała się publikacji też w innych miejscach (TVN24 BiŚ). Autor powołuje się na jakiś raport jakichś naukowców wskazujący na szkodliwy wpływ na ludzki organizm kumaryny zawartej w cynamonie. Nic w tym dziwnego, wszak codziennie ukazują się raporty wskazujące na szkodliwy lub, przeciwnie, zbawienny wpływ różnych substancji na ludzkie zdrowie. Jaki to ma związek z UE? Zdaniem autora tekstu do Komisji rolnictwa Parlamentu Europejskiego trafił projekt rozporządzenia ograniczający używanie cynamonu. Wedle innych doniesień sprawą zajmuje się parlamentarna komisja zdrowia. 

Po pierwsze, żeby projekt mógł trafić do komisji parlamentarnej, musiałby istnieć. A nie istnieje. Po drugie, Parlament Europejski nie ma inicjatywy ustawodawczej, projekt musiałby przyjść z Komisji Europejskiej, w której jednak nigdy, ani przez chwilę, nie rozważano możliwości zakazu używania cynamonu. Po trzecie, komisje parlamentarne nie pracują obecnie, bo trwa kampania wyborcza. Po czwarte, ani w Komisji ani w Parlamencie nie ma żadnych nowych badań dotyczących cynamonowych zagrożeń dla zdrowia. Unia Europejska nie zakazuje spożywania cynamonu. Tutaj więcej na ten temat.

  • Unia zakazuje fryzjerkom noszenia biżuterii i wysokich obcasów
Wikimedia commons
Pojawiła się informacja (w ślad za brytyjskimi tabloidami The Sun i Daily Mail), że nowa "unijna" dyrektywa wprowadzi rygorystyczne zasady ubierania się fryzjerów i fryzjerek i ustali limity ściętych dziennie włosów. UE miałaby ponoć zakazać fryzjerkom noszenia butów na wysokim obcasie, obrączek, pierścionków i zegarków. Bzdura: nie ma projektu takiej dyrektywy.

W rzeczywistości chodzi o planowane porozumienie między organizacjami branżowymi skupiającymi fryzjerów w Europie (nie tylko w UE). Te organizacje to Coiffure EU i UNI Europa Hair & Beauty. Skupiają fryzjerów z wielu krajów UE (np. z Francji, z Polski i z Wielkiej Brytanii) i spoza UE (np. z Norwegii). Wiele branż w Europie i na świecie utworzyło takie międzynarodowe organizacje: wydawcy, restauratorzy, itd. Występują wspólnie, jako partnerzy społeczni Komisji Europejskiej albo Parlamentu, gdy podejmowane są jakieś dotyczące ich branży decyzje (np. VAT na świadczone przez nich usługi) lub gdy sami chcą przyjąć własne sektorowe ustalenia i "zatwierdzić" je przez UE (artykuł 155 traktatu o partnerach społecznych). Takie zatwierdzenie oznacza, że Komisja Europejska sprawdzi czy porozumienie nie jest sprzeczne z unijnymi przepisami i przedstawi sprawę Radzie. Na tym watek "unijny" się kończy. Tym razem chodzi o porozumienie z dziedziny BHP zainicjowane przez samych fryzjerów. Chcą się dogadać, co do zasad branżowych, które pomogą zmniejszyć liczbę zbyt licznych chorób zawodowych: skóry, mięśni i kręgosłupa. Cel zbożny, ale UE, tzn. Rada, Komisja Europejska ani Parlament nie są inicjatorami tego porozumienia.

To typowy przykład sytuacji, w której przeciwnicy integracji europejskiej chcą ośmieszyć UE przypisując jej przedstawione w karykaturalnej formie inicjatywy. Karykatura jest niezbędna, by metoda mogła zadziałać, bo czy rzetelnie podana informacja, że ta czy inna grupa zawodowa chce zadbać o swoje, zdrowie byłaby śmieszna? I czy można byłoby ją wykorzystać przeciw UE inaczej niż oskarżając "eurobiurokratów" o kolejny absurdalny przepis?

  • Unia zamknie nocne sklepy z alkoholem
Taka wiadomość podał dziennik. Gazeta Prawna (15 lutego 2012) i od tego czasu pokutuje ona na niektórych portalach. Prawda jest taka, że nie ma unijnego zakazu działania nocnych sklepów z alkoholem. Nie ma tez żadnego projektu przepisów (dyrektywy, rozporządzenia) ograniczających sprzedaż alkoholu w Unii Europejskiej. Nie ma go ani w komisji Europejskiej ani w Parlamencie. To państwa członkowskie mogłyby wprowadzić przepisy w tej dziedzinie. Mogą ograniczyć sprzedaż alkoholu ustalając godziny otwarcia sklepów, albo w specyficzny sposób określić ich usytuowanie (na przykład – tak jak w Polsce - z dala od kościołów).

Skąd wzięła się nieprawdziwa informacja? Nie wiadomo. Nie można było pomylić UE z WHO (mimo bliskiej współpracy: nie ma przepisów WHO dotyczących ograniczania sprzedaży alkoholu). Do końca 2012 aktualna pozostaje w UE strategia wspierania państw członkowskich w ograniczaniu szkodliwych skutków spożywania alkoholu, przyjęta w 2006 roku przez Komisję Europejską. Ale nie wprowadza ona (i nie może wprowadzać) żadnych zakazów ani nakazów dotyczących godzin otwarcia sklepów.

PRZEDMIOTY CODZIENNEGO UŻYTKU

  • UE zakazuje sprzedaży tradycyjnych żarówek – co za głupota!
© Kadmos-Europa
Państwa członkowskie UE rzeczywiście postanowiły stopniowo (zapasy mogą być sprzedawane) wycofać ze sprzedaży tradycyjne żarówki. Jak sama nazwa wskazuje, światło powstaje w nich w wyniku żarzenia się metalowego włókna (dziś z wolframu, kiedyś m.in. z grafitu) zamkniętego w szklanej bańce. Wynalazek przypisywany Edisonowi pozwolił stopniowo wyeliminować mniej skuteczne źródła światła, takie jak lampa naftowa. Ponad 150 lat później wycofywane są lampy żarowe, bo pojawiły się lepsze zamienniki. Nowe lampy zużywają mniej energii (nawet o 80%!). Wycofanie wszystkich tradycyjnych żarówek zmniejszyłoby światowe zużycie energii o 2,3%. To tak, jakby wyłączyć prąd jednocześnie w Wielkiej Brytanii i w Danii. Oznaczałoby to oszczędności rzędu 45 miliardów euro (według danych ONZ). Stopniowe wycofywanie żarówek powinno pozwolić zaoszczędzić do 2020 roku 40 miliardów kilowatogodzin, mniej więcej tyle ile w ciągu roku zużywa Rumunia.

To prawda, że na razie jednostkowa cena nowych lamp jest znacznie wyższa od cen żarówek, tę różnicę odczuwa pojedynczy konsument bardziej bezpośrednio niż globalne oszczędności energii i płynące stąd oszczędności. Ale cena lamp energooszczędnych spada w miarę, jak zwiększa się ich produkcja. Czym szybciej przestawimy się całkowicie na energooszczędne lampy, tym szybciej spadnie cena ich zakupu. Użytkowanie już staje się tańsze, bo owe lampy są nawet 10 razy trwalsze niż żarówki – wyższa cena zakupu oznacza po prostu inwestycję w lepszy, trwalszy produkt. Już dziś wymieniając żarówki przeciętna rodzina może zaoszczędzić 200 złotych rocznie.

Nie tylko lampy, ale wszystkie urządzenia elektryczne, w tym AGD, są dziś konstruowane w taki sposób, by zużywać jak najmniej energii. Czy to głupota? Głupotą byłoby energii nie oszczędzać. Kiedy kupuję samochód, jest dla mnie ważne ile pali, to kwestia rozsądku. Dlaczego zużycie prądu przez telewizor albo lampy miałoby być mniej istotne?
Poza oszczędnościami liczonymi w euro, poza oszczędnością energii, ważna jest też kwestia ochrony środowiska. Zmniejsza się ilość odpadów elektrycznych, bo nowe lampy wymienia się rzadziej. Ich energooszczędność przyczynia się do spadku zanieczyszczenia powietrza dwutlenkiem węgla. W skali UE oznacza to, że 15 milionów ton CO2 rocznie nie trafi do powietrza, którym oddychamy.

  • Bruksela zakazała dzieciom bawić się misiami i balonami
Testowanie zabawek wątpliwej jakości i proweniencji. Port w Roterdamie.    ©EU2012
Misie mają poprzyszywane oczka – dziecko może je połknąć. Gdy pęknie balon – może się udusić. Bruksela zakazuje więc ich używania – ta informacja pojawiała się wielokrotnie w polskiej prasie (np. w artykule "Bruksela chce zabrać dzieciom misie i balony" opublikowanym w "Rzeczpospolitej" 13/10/2011). Jak to często bywa, jej źródłem nie były przepisy unijne, tylko brytyjskie tabloidy. W UE 20 lipca 2011 zaczęły obowiązywać znowelizowane przepisy (z 1998 roku!) dotyczące bezpieczeństwa zabawek. Nie oznaczają one, wbrew temu, co napisała cześć prasy, zakazu bawienia się misiami i balonami. Dyrektywa wymaga od producentów przestrzegania pewnych reguł dotyczących własności fizycznych i toksyczności zabawek, zamieszczania ostrzeżeń na opakowaniach i na samych zabawkach. Śmieszne? Oczywiście, są miejsca na świecie, gdzie te zasady nie obowiązują albo nie są rygorystycznie przestrzegane. Od wielu lat UE i USA toczą negocjacje, i robią to skutecznie, z Chinami, skąd pochodzi olbrzymia cześć zabawek sprzedawanych na europejskim rynku. Unijne zasady są zresztą bardzo podobne do tych, które obowiązują na przykład w USA.

Ponieważ źródłem informacji jest prasa brytyjska, warto wspomnieć, że w Wielkiej Brytanii każdego roku 15 000 dzieci poniżej 5 roku życia, i kolejne 10 000 między 5 i 14 rokiem życia trafia na pogotowie lub do szpitala z powodu zadławień. Mniej niż połowa dotyczy udławienia żywnością. Dzieci połykają różne rzeczy, między innymi pęknięte balony z lateksu. Z kolei badania przeprowadzone przez amerykańską Konsumencką Komisję ds. bezpieczeństwa produktów dowodzą, że spośród wszystkich produktów właśnie balony są główną przyczyną śmierci dzieci przez uduszenie. Okazuje się, że wiele osób o tym nie wie. To właśnie im te ostrzeżenia (jeśli chodzi o balony, wprowadzone w 1998 roku) przydadzą się najbardziej. Ale umieszczanie ostrzeżeń na zabawkach nie oznacza zakazu sprzedaży zabawek. Zgodnie z dyrektywą zabawki i ich części składowe, jeżeli przeznaczone są do zabawy dzieci poniżej 3 roku życia, powinny być na tyle duże, żeby dziecko nie mogło ich połknąć.

Ważny jest też skład chemiczny zabawek. Nie tylko dlatego, że dziecko może zabawkę lub jej element połknąć. Chodzi o przedłużony kontakt z substancjami, z których wykonane są zabawki. Czasem nawet śladowe ilości substancji niebezpiecznych mogą zagrażać zdrowiu dziecka, a ich szkodliwy wpływ objawić się dopiero latach. Na przykład w wielu zabawkach produkowanych w Chinach i importowanych do Europy występowały sztuczne estrogeny mogące mieć szkodliwy wpływ na system hormonalny dzieci i powodować bezpłodność, głównie u chłopców.

GŁUPOTY i TEMATY ZASTĘPCZE

  • UE zajmuje się głupotami zamiast poświecić się sprawom ważnym dla obywateli
Przykładów "głupot", którymi – zdaniem krytyków - zajmuje się UE jest oczywiście bardzo wiele. Często przypisywane UE inicjatywy są zmyślone lub naciągane (jak w przypadku rzekomych unijnych wymagań dotyczących butów fryzjerek). Zła wola wszystkiego jednak nie tłumaczy. Zarzuty mogą wynikać z braku wiedzy (w końcu nie wszyscy muszą wiedzieć, jak ważne jest dla gospodarki pszczelarstwo), z ideologii (są osoby, dla których na przykład prawa pracownicze, prawa kobiet lub prawa człowieka to głupoty) lub z rodzaju wrażliwości (lub jej braku). Ten ostatni przypadek łatwo zilustrować stosunkiem do zwierząt: nie do każdego trafia argument, że zwierzętom też należy się dobre traktowanie, a pewne formy hodowli mogą być objawem zwykłego barbarzyństwa. Można mieć ukochanego psa lub uwielbiać konie, a jednocześnie ironizować na temat UE, która zajmuje się "zwierzątkami" a nie ważnym sprawami. Prawda jest taka, że unijne instytucje zajmują się różnymi sprawami, zgodnie z kompetencjami przyznanymi im w traktatach i w zgodnie z wolą państw członkowskich.

  • UE zajmuje się pszczołami
 ©EU2012
Najwięcej prześmiewczych komentarzy na ten temat pojawiło się w listopadzie 2011. Wtedy Parlament Europejski debatował nad programem na rzecz zdrowia pszczół. Jeden z najaktywniejszych na polskim twitterze dziennikarzy (z dziennika Fakt) uznał poświęcanie czasu na takie błahostki za dowód, że unijny decydenci (europosłowie w tym przypadku) są "z innej planety". Mogliby się zająć ubóstwem –ich apel byłby może "trochę głupi, choć słuszny".

Jak to jest z tym pszczołami? W dokumencie przyjętym przez Parlament napisano, że "pszczelarstwo jako działalność gospodarcza i społeczna odgrywa kluczową rolę w zrównoważonym rozwoju obszarów wiejskich, tworzy miejsca pracy oraz istotnie wspomaga ekosystemy poprzez zapylanie roślin, które z kolei przyczynia się do poprawy różnorodności biologicznej, ponieważ pozwala na utrzymanie różnorodności genetycznej roślin". Parlament przypomniał też znaczenie pszczół dla bezpieczeństwa żywnościowego i dla środowiska. Śmieszne?

Szacuje się, że 84% gatunków roślin i 76% produkcji rolnej w Europie zależy od zapylenia przez pszczoły, którego wartość ekonomiczna znacznie przewyższa wartość wyprodukowanego miodu i jest szacowana na 15 mld EUR rocznie w UE. Szacuje się, że jeśli pszczoły nie zapylą rzepaku, plony tej rośliny spadają o 20-30 proc. Pszczelarstwo jest w UE źródłem dochodu ponad 600 tys. obywateli Unii Europejskiej. W Polsce produkuje się średnio 15 tys. ton rocznie miodu (dane na podstawie ostatnich 10 lat, podane przez ministra rolnictwa Marka Sawickiego w marcu 2012). W Polsce ponad 65 proc. miodu sprzedawane jest konsumentom bezpośrednio przez pszczelarzy; jedna czwarta trafia do firm pakujących miód, a 10 proc. – bezpośrednio.
  • Bruksela każe nam zastąpić schabowego jedzeniem z robaków
© Kadmos-Europa
Eurosceptycy dopisali niedawno na listę euro-absurdów finansowanie projektu badawczego "Insekty jako nowe źródło protein". Z unijnego budżetu finansowane są przeróżne projekty badań naukowych, wiele z nich może się wydać laikom zabawnych. A informacja, że Bruksela chce zastąpić schabowego robakami wygląda szczególnie atrakcyjnie. Tego rodzaju badania prowadzone są jednak na całym świecie. Niestety, to nie w UE badania te się zaczęły. Opóźnienie stara się nadgonić między innymi holenderski uniwersytet Wageningen, którego projekt badawczy rzeczywiście otrzymał trzy miliony euro dofinansowania. Celem badań nie jest- jak można było tu i ówdzie przeczytać (np. w dzienniku Fakt) zmuszanie do jedzenia robali, ani promocja potraw na bazie karaluchów i koników polnych, tylko naukowe określenie wartości odżywczych owadów. Owady są elementem tradycyjnej kuchni wielu narodów na świecie, i choć pozostają obce kulinarnym tradycjom Europy, są bogate w białka i minerały. Według opublikowanych już w 2008 roku badań Niezależnego Uniwersytetu Narodowego w Meksyku, przynajmniej 1700 gatunków owadów w 113 krajach jest jadalnych. Do badań w tej dziedzinie od lat zachęca FAO (Food and Agriculture Organisation Narodów Zjendoczonych). Temat nie jest więc nowy, dla niektórych stał się jednak atrakcyjny – i zabawny - dopiero z chwilą, gdy można było wspomnieć o nim w kontekście UE.

  • UE chce komfortowych klatek dla kur
©EU2012
Ta "unijna fanaberia" jest powodem wzrostu cen jajek – twierdzą krytycy przepisów, które weszły w życie w styczniu 2012. To prawda, że ceny jajek wzrosły. Zwłaszcza tych przemysłowych, używanych do produkcji suszu jajecznego. Wzrost cen był najbardziej odczuwalny w marcu 2012. Spadla wtedy podaż jajek. Czy przepisy unijne nakazujące stosowanie większych klatek dla kur niosek były przyczyną tej sytuacji? Tak i nie. Po pierwsze, sezonowe wzrosty cen jajek w marcu i w kwietniu, przed świętami wielkanocnymi, zdarzają się co roku. Zgodnie z przewidywaniami sytuacja już dawno się ustabilizowała. Po drugie, sytuacja wygląda rożnie w różnych krajach, wynika m.in. ze struktury produkcji. Natomiast jest rzeczą bezsporną, że nowe klatki, które zastąpią stare, kosztują. Ale właśnie dlatego przepisy wdrażano tak, by koszty można był rozłożyć w czasie. Dyrektywa została przyjęta w … 1999 roku. Komisja Europejska, która zaproponowała tak długi okres przejściowy (zaakceptowany przez rządy państw członkowskich i przez Parlament Europejski) była wtedy mocno krytykowana przez organizacje broniące praw zwierząt za tę opieszałość. Hodowcy mieli 12 lat na dostosowanie kurników do nowych standardów. Ci, którzy zrobili to odpowiednio wcześnie, nie odczuli wydatków tak, jak hodowcy instalujący nowe klatki z dwunastoletni opóźnieniem. Dodatkowo kryzys uczynił każdy wydatek bardziej bolesnym.

Pozostaje jednak kwestia uzasadnienia nowych standardów. Dla niektórych osób dobrostan zwierząt pozostaje fanaberią. Nie trafiają do nich argumenty dotyczące zależności między jakością żywności a warunkami życia zwierząt hodowlanych. Pozostają też głusi na argumenty etyczne. Warto przypomnieć kilka faktów. Według nowych przepisów klatka nie może być niższa niż 35 cm. Czy ktokolwiek, kto widział w swoim życiu kurę, mógłby przypuszczać, że żywe zwierzę przetrzymuje się przez całe jego życie w klatce niższej niż pudełko na buty? Nowe klatki są też większe. Dzięki unijnej "fanaberii" klatka stala się luksusowa: jej powierzchnia była mniej więcej równa powierzchni kartki formatu A4. Teraz zwiększyła się o powierzchnię odpowiadającą dwom-trzem biletom autobusowym.  To, co jedni uważają za fanaberie, dla innych jest reformowaniem zwykłego barbarzyństwa. Tak hodowane kury nadal będą miały obcinane dzioby, by się nie zadziobać nawzajem. Udomowiona 8 tysięcy lat temu kura wciąż jeszcze nie utraciła całkowicie sposobu zachowania swoich przodków. Nic dziwnego. Dopiero od 50 lat jest hodowana na skalę przemysłową. Nie dostosowała się. Dlatego nadal na przykład stara się dziobać ziemię i drapać ją (ale spód klatki to też kratownica). Ponieważ kury nie mogą zachowywać się zgodnie ze swym instynktem, dziobią się nawzajem i okaleczają, zdarzają się przypadki kanibalizmu. Obcinanie im dziobów ma ograniczyć wynikające stąd straty dla hodowli. Tylko, że dziób kury jest silnie unerwiony. Zabieg jest bardzo bolesny. Krzyżując różne odmiany, by znosiły więcej jajek (z 60 jajek rocznie udało się dojść do 300) zapomniano jednak o konsekwencjach dla samego zwierzęcia. Po wykluciu, pisklęta-samce – jako niepotrzebne - są oddzielane od samic, gazowane lub … mielone w specjalnej maszynie.

  • UE każe rolnikom robić obory dla krów lepsze niż ich łazienki
Najwięcej o przepisach dotyczących warunków, którym powinny odpowiadać pomieszczenia dla zwierząt hodowlanych mówiono tuz przed przystąpieniem Polski do UE. Wtedy te standardy były dla wielu nowością, ich wprowadzanie wiązało się z inwestycjami. Ale do dziś można je znaleźć na eurosceptycznych portalach. Unijne przepisy mają na celu dobrostan zwierząt oraz higienę ich chowu, jedno i drugie wpływa na jakość tego, co jemy i na wydajność hodowli.

Jeden przykład: prawie nieobecna kiedyś w Polsce rasa krów holsztyńsko-fryzyjska stała się bardzo popularna wśród polskich hodowców, bo jest bardzo wydajna. W ilości produkowanego mleka krowa tej rasy bije inne na głowę. Ale coś za coś: za swoją wydajność krowa płaci wrażliwą konstrukcją i mizernym zdrowiem. Żeby inwestycja w takie stado się opłacała, krowa musi być w stanie przeżyć i dawać dużo mleka. Wymaga to modernizacji budynków. Muszą na przykład mieć świetną wentylację, dobry obieg powietrza, bo inaczej wydzielająca 15 litrów wody dziennie krowa nabawi się zapalenia płuc. I zdechnie. Nie wszystkie "luksusy", z których taka krowa skorzysta, wynikają z unijnych przepisów. Wymaga ich rodzaj hodowli, wymaga ich rachunek ekonomiczny. Ale hodowca na te usprawnienia może dostać pieniądze z unijnych funduszy.

EUROKRACI

  • Brukselska eurobiurokracja wydaje pieniądze sama na siebie
©EU2012
Wydatki na administrację to mniej niż 6% budżetu UE. Obejmują pensje, budynki i inne koszty logistyczne i operacyjne. 94% budżetu wraca do państw członkowskich, nie tylko tych, które w największym stopniu korzystają z unijnych funduszy, jak Polska. W tej kwocie mieszczą się też wydatki na realizację celów polityki rozwojowej i stosunków zagranicznych UE w państwach spoza UE, np. w ramach partnerstwa wschodniego. Wydatki na administrację UE są łatwe do policzenia, bo wszystkie liczby są publicznie dostępne. Ale nie zawsze łatwo je porównać z wydatkami organizacji międzynarodowych. Koszty zatrudnienia i infrastruktury stanowią 65% wydatków OBWE. W OECD i różnych agendach ONZ koszty te zawsze przekraczają 15%. Do 5,7% (8,3 miliarda euro w 2012 roku) wydatków na administrację w UE wlicza się również emerytury, w odróżnieniu od większości organizacji międzynarodowych.

  • Brukselska eurobiurokracja jest zbyt droga
Budżet UE to ok. 1% PKB 27 państw członkowskich (w  2011 stanowiło to 130 miliardów euro). Wypada jakieś 70 eurocentów na obywatela UE dziennie. Chodzi o cały unijny budżet, z którego 94% wraca do obywateli UE (regiony, gminy, przedsiębiorstwa, rolnictwo…). Niewielka cześć tej kwoty – ok. 6% (8,3 miliarda euro) przeznaczona jest na finansowanie administracji zarządzającej funduszami strukturalnymi, programami unijnymi (np. Erazmusem), przygotowującej projekty legislacyjne i obsługującej unijne instytucje. Największa cześć tej kwoty (40%) finansuje administrację i działania Komisji Europejskiej. Każdy obywatel ponosi z tego tytułu wydatek rzędu 2 eurocentów dziennie. Wydatek, który się opłaca. Jeden przykład: w 2010 Komisja podjęła 14 decyzji o nałożeniu kar finansowych na podmioty łamiące zasady konkurencji (zmowy handlowe, wykorzystywanie pozycji dominującej na rynku, itd.), który przyniosły budżetowi UE 2,9 miliarda euro. Takie przychody zmniejszają wpłaty państw członkowskich do budżetu UE.

  • Brukselska biurokracja jest olbrzymia
W sumie w instytucjach UE pracuje 56 tysięcy ludzi. 56 tysięcy na 500 milionów obywateli UE, w 27 (a od lipca 2012 w 28) państwach członkowskich, pracując w 22 oficjalnych językach UE.  
Pracują nie tylko w Brukseli. W tej liczbie mieszczą się wszyscy pracownicy zatrudnieni w stolicach państw członkowskich, w przedstawicielstwach Komisji i Parlamentu, w krajach trzecich na całym świecie, w agencjach i innych instytucjach, takich jak np. Frontex w Warszawie. Dla porównania, administracja Paryża zatrudnia 50 tysięcy osób, rzymski ratusz – 30 tysięcy. Federalne (więc bez administracji landów) ministerstwo finansów w Niemczech zatrudnia 1850 mianowanych urzędników, więcej niż trzy dyrekcje generalne Komisji Europejskiej zajmujące się finansami UE (budżet, podatki i cła, system finansowy).  W Wielkiej Brytanii Urząd Celno-Skarbowy Jej Królewskiej Mości (HM Revenue & Customs) zatrudnia 82 tysiące osób. 

STREFA EURO

  • Kryzys udowodnił, że euro się nie sprawdziło
Euro przyspiesza integrację unijnego rynku i wymianę gospodarczą nie tylko między państwami, ale też między przedsiębiorstwami. Różne waluty spowalniały ten proces.
Strefa euro to również solidne instytucje gospodarcze, ważne dla gospodarczej stabilności całego regionu. To prawda, że nie okazały się wystarczającym zabezpieczeniem przed kryzysem. Ale czy cokolwiek w świecie się okazało takim niezawodnym zabezpieczeniem? Czy choć jedna instytucja finansowa czy gospodarcza stanowiła nieprzekraczalna barierę dla kryzysu? Ekonomiści od lat wskazywali słabości strefy euro, obecny kryzys potwierdził, ze niektórzy mieli racje. Inny przebieg kryzysu potwierdziłby pewnie słuszność innych ostrzeżeń. Ostrzeżenia przed potencjalnymi problemach strefy były dyskutowane przez ekonomistów, ale ponieważ przez lata wszystko dobrze funkcjonowało, zajęci codziennością politycy nie widzieli potrzeby reform. Kryzys pokazał, że tak nie wolno.

I wreszcie, czy to strefa euro i jej instytucje były źródłem i przyczyną kryzysu? Oczywiście, że nie. Strefy euro trudno by było bronić w jej obecnej postaci, ale przecież jej instytucje i system zabezpieczeń podlegają głębokiej reformie. Chodzi o to, by z kryzysu wyciągnąć wnioski i usunąć luki i słabości systemu. I właśnie jest to robione: kontrola poziomu zadłużenia, wzmocnienie kontroli sektora bankowego, fundusz ratunkowy. Zarzucanie strefie Euro, która z perspektywy historii gospodarki jest w wieku niemowlęcym, że nie miała od samego początku niezbędnych jej instytucji jest niedorzeczne. Unie walutowe starsze niż euro ewoluowały, zwykle w reakcji na kryzysy. Prof. Cezary Wójcik przypominał niedawno, że amerykański system Rezerwy Federalnej (FED) powstał 120 lat po przyjęciu wspólnej waluty. Decyzje podjęto w reakcji na kryzys. Federalna polityka budżetowa powstała 140 lat potem, znów po nauczce, jaka była recepcja lat 30. Zasady zrównoważonego budżetu też były reakcją na bankructwa poszczególnych stanów.
W trudnych czasach, kraje grają kursami swoich walut. Prowadzi to do równania w dół, poprzez dewaluację narodowych walut. Wspólna waluta zmusza do szukania przewag konkurencyjnych gdzie indziej, przede wszystkim w stabilizacji instytucji i w zdrowej polityce budżetowej. Ci, którzy maja z tym problem, przegrywają. Grecja jest najlepszym tego przykładem. Ale nie tylko ona boryka się z niewydolnymi instytucjami, życiem ponad stan, korupcją. Psucie państwa, nieprzestrzeganie reguł a nie ich istnienie jest powodem zapaści. Zreformowane instytucje strefy euro mają temu zapobiec.

  • Rezygnacja z euro i powrót do walut narodowych pozwoli wyjść z kryzysu.
Bez gorsetu narzuconego przez euro, państwa członkowskie mogłyby manipulować swoją walutą tak, by łatwiej im było przejść przez kryzys. To przekonanie kryje się za postulatem powrotu do walut narodowych.

Gdyby nie było euro, tylko – jak dawniej- 17 walut narodowych, to w reakcji na kryzys każdy kraj dewaluowałby swoja walutę kosztem sąsiadów. Tak postępuje dzisiaj Szwajcaria, stając się sztucznie obniżyć kurs franka. Gdy jednak taką metodę zastosowała większa grupa krajów, również tych o większym potencjale niż Szwajcaria, doszło do złamania handlu międzynarodowego i do depresji.

Dewaluacja wprowadzona przez jeden kraj natychmiast wywołałaby reakcje jego sąsiadów. Ponadto, przy obecnym poziomie przepływu kapitałów wewnątrz UE, zupełnie zdestabilizowałoby to kursy walutowe. Z kolei ograniczenie przepływu kapitałów oznaczałoby koniec wspólnego rynku. Rynku nie tylko członków euro, ale całej UE. Swobodny przepływ towarów, usług, kapitału i siły roboczej, postawy wspólnego rynku wzmocnione dzięki integracji europejskiej i przyspieszeniu, jakim było wprowadzenie euro, przestałby funkcjonować. Nie byłoby to dobre dla nikogo.

Ponadto, jak zauważa profesor Stanisław Gomułka, "kryzys nie ma związku ze wspólną walutą. Jest kryzys w niektórych państwach, a nie w strefie euro. W Niemczech kryzysu nie ma. A w USA czy Wielkiej Brytanii, które posiadają własne waluty - jest, związany z nadmiernym zadłużeniem prywatnym."

  • Rozwiązanie strefy euro nie miałoby większego znaczenia dla przyszłości UE
Chaos polityczny, który by nastąpił, wstrząsnąłby posadami UE i światowego systemu finansowego. Nic dziwnego, że wśród proponujących to rozwiązanie jest wielu takich, którzy po prostu są przeciwnikami UE. Powrót państw do walut narodowych byłby dla nich niesłychanie kosztowny, trwałby bardzo długo, powodując panikę na rynkach światowych, przyczyniłby się do pogłębienia podziałów między odtworzonymi strefami gospodarek najsłabszych i najsilniejszych. Oznaczałby koniec wspólnego rynku a tym samym integracji europejskiej w jej obecnej postaci.

  • Ze strefy euro trzeba wyrzucić najsłabsze kraje, takie jak Grecja
Przede wszystkim, traktat nie przewiduje takiego ruchu. Prawdę mówiąc, nie przewiduje dobrowolnego opuszczenia eurolandu przez któregoś z jego członków.
Stephane Deo, Paul Donovan i Larry Hatheway, autorzy badan i raportu UBS na temat konsekwencji rozpadu strefy euro, uważają, że wyjście z eurolandu słabego kraju, takiego jak na przykład Grecja, kosztowałoby każdego obywatela tego kraju od 9500 do 11500 euro w pierwszym roku i od 3000 do 4000 euro w kilku kolejnych latach. Odpowiada to 40-50% PKB w pierwszym roku. Konsekwencjami takiego kroku byłaby zapaść systemu bankowego i handlu międzynarodowego. Z kolei raport Narodowego Banku Grecji, opublikowany 29 maja 2012, przewiduje, że w przypadku wyjścia Grecji ze strefy euro i powrotu do drachmy przychody przeciętnego Greka spadłyby o 55% (byłyby niższe niż w Polsce czy na Łotwie) a gospodarka skurczy się o kolejne 22%. Bezrobocie wzrosłoby do 34% (dziś wynosi 22%).
Wyjście Grecji ze strefy euro przyniosłoby pogłębienie recesji w UE na tyle silne, że wyraźnie odczułaby to także w Polska. Pozbycie się najsłabszych ze strefy euro umocniłoby wspólną walutę osłabiając jednocześnie konkurencyjność najbogatszych w eksporcie a to odbiłoby się negatywnie na dynamice gospodarczej całej strefy euro. Pomijając już polityczne uwarunkowania, również z gospodarcze go puntu widzenia bardziej opłaca się pomoc finansowo Grecji – pod jasno określonymi i twardymi warunkami – niż pozwolić jej wyjść ze strefy euro. Wyjście Grecji ze strefy euro nie oznaczałoby jej wyjścia z kryzysu, ani końca pomocy dla tego kraju. Pomoc jeszcze kosztowniejszej niż teraz.
François Baroin, francuski minister finansów oświadczył 8 maja 2012 w radio, że wyjście Grecji ze strefy euro kosztowałoby Francję 50 mld euro, i że francuskie instytucje finansowe poradziłyby sobie z tym obciążeniem. Również jego niemiecki kolega, Wofgang Schäuble, poinformował media, że Niemcy są w stanie ponieść koszty wyjścia Grecji ze strefy euro.  Przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso, nie wymieniając Grecji, powiedział 11 maja 2012, że "lepiej, żeby członek klubu, który nie przestrzega reguł klubowych opuścił ten klub"
Deklarowana gotowość dwóch najbogatszych państw eurolandu i uwaga szefa komisji nie oznaczają jednak, że pozostałe państwa strefy euro, i w ogóle UE, są w stanie stawić czoła olbrzymim kosztom ewentualnego opuszczenia eurolandu przez Grecje, nie obniżają tez kosztów tego przedsięwzięcia.

  • Najbogatsze kraje powinny wyjść ze strefy euro…
… bo strefa euro, w której są Niemcy, nie ma sensu: z jednej strony, nikt za nimi nie nadąży, nie mogą wiec dyktować warunków. Z drugiej, sami Niemcy nie chcą utrzymywać słabych krajów, takich jak Grecja. Najbogatsze kraje powinny wyjść ze strefy euro.
Wyjście Niemiec ze strefy Euro to political fiction. Pomijając ekonomiczna zasadność tego rozwiązania, trudno by było wytłumaczyć Niemcom, którzy widzą korzyści ze wspólnego rynku i z przynależności do strefy euro, aby zrezygnowali nagle ze wspólnej waluty, żeby ulżyć tym, którzy za nimi nie nadążają. Dlaczego rachunek maja płacić wierzyciele? Zdaniem profesora Stanisława Gomułki "Domagać się, by rewolucyjnych kroków dokonywali ci, którzy do tej pory postępowali dobrze, to polityczny nonsens". "Dlaczego Niemcy, Francja czy Holandia mają wyjść ze strefy euro tylko po to, by pomóc Grecji? Główny koszt muszą ponosić te kraje, które dopuściły do zbyt dużego zadłużenia, prowadząc nadmiernie rozrzutną politykę."
Z kolei ci, którzy w strefie euro radzą sobie najgorzej, też by sobie tego nie życzyli: postrzegaliby to, jako ucieczkę kapitana z okrętu, nawet jeśli dziś zarzucają Niemcom zbyt duży wpływ na kształt wprowadzanych reform. Powrót do własnej waluty byłby niezwykle kosztowny. Niemcy mogłoby sobie na to pewnie pozwolić, w odróżnieniu od Grecji, za cenę olbrzymiego i szybkiego wzrostu zadłużenia. Barry Eichengreen (wywiad) z uniwersytetu Berkley w Kalifornii zwraca uwagę na oczywistość: wychodzenie najsilniejszych krajów ze strefy euro trwałoby miesiącami, jeśli nie dłużej. Techniczne i polityczne procedury wymagają czasu. Panika finansowa, która by była wynikiem tego procesu doprowadziłaby do kolejnego, głębokiego kryzysu. Stephane Deo, Paul Donovan i Larry Hatheway, autorzy badań i raportu UBS na temat konsekwencji rozpadu strefy euro, uważają, że wyjście Niemiec z eurolandu kosztowałoby każdego Niemca od 9500 do 11500 euro w pierwszym roku i od 3000 do 4000 euro w kilku kolejnych latach. Odpowiada to 40-50% PKB w pierwszym roku.
Wyjście najbogatszych zapewne podniosłoby konkurencyjność najbiedniejszych. Euro uległoby bowiem dewaluacji względem przywróconych walut najsilniejszych graczy. Konkurencyjność eksportowa Niemiec i innych krajów o silnej walucie bardzo by się obniżyła. Zmusiłoby to ich do dalszych reform modernizujących gospodarkę, biedni pozostali by jeszcze bardzo w tyle. Najsłabsi uzyskaliby przewagę konkurencyjną tylko na krótka metę. Ich długi publiczne by nie zniknęły. Instytucje – nie stałyby się bardziej wydolne. Natomiast trwały byłby podział na dwie strefy walutowe, destrukcyjny dla nich i dla całego wspólnego rynku UE. Podział na strefę silnych gospodarkę i na obszar gospodarek słabujących, nisko notowanych, o małych perspektywach rozwoju. Nie pomogłoby to nikomu, a już na pewno nie najsłabszym. Byłoby de facto rezygnacją z mechanizmów, które stoją u podstaw integracji europejskiej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...