EURO-MITY I EURO-OPINIE
Kto nie słyszał o unijnym zakazie sprzedaży krzywych ogórków? Każdy słyszał, każdy zna i pewnie nie raz powtarzał, nawet, jeżeli bez problemu kupuje w sklepie "krzywe" ogórki. To jeden najbardziej rozpowszechnionych euromitów – historyjek mających ośmieszyć integrację europejską, UE i jej instytucje.
Euromity
to specyficzna kategoria stereotypów: nie tworzą się same, fabrykują je i
rozpowszechniają przeciwnicy idei integracji europejskiej.
W
euromitach zwykle odnaleźć można ziarno prawdy. Na przykład prawdą jest, że z
pieniędzy unijnych są częściowo sfinansowane badania mające ustalić wartości
odżywcze białek zawartych w owadach. Nie jest natomiast prawdą, że UE zamierza
narzucić ludziom jedzenie "robaków" zamiast schabowego z kapustą.
UE
jest obca; UE jest z innej planety; UE jest gdzieś poza nam; UE to oni – na tym
zasadzają się wszystkie euromity. Twórcy euromitów nie zawracają sobie głowy
sposobem funkcjonowania UE. Stosują prosty podział: my i oni. Nie przyjmują do
wiadomości, że UE to państwa członkowskie i że głupie, niepotrzebne, absurdalne
ich zdaniem decyzje nie są narzucane przez enigmatyczną "Brukselę"
tylko podejmowane przez polityków wybranych przez ludzi, przez ich rządy i
przez wspólne organy tworzone przez te rządy.
W euromitologii stosuje się
głównie trzy proste metody ośmieszania i deprecjonowania "eurokracji"
i jej decyzji. Można wybrać sprawę potencjalnie śmieszną i – wbrew prawdzie -
przypisać UE odpowiedzialność za jej zaistnienie. Można wybrać bardzo
specyficzne (często techniczne) kwestie będące rzeczywiście przedmiotem debaty
lub decyzji w instytucjach UE i przedstawić je jako absurd – bazując na
nieznajomości tematu przez odbiorców. Można też zastosować mechanizm
przypominjący grę w pomidora, tyle, że słowem magicznym zamiast pomidora staje
się UE (lub któryś z jej odpowiedników: Bruksela, eurokraci, itp.). Decyzja
Brukseli, eurokraci postanowili, unijny nakaz – w wielu przypadkach decyzja,
postanowienie lub nakaz mogłyby nie zwrócić niczyjej uwagi, dopiero ich
euromitologizacja czyni je interesującymi.
Szerzej
napisałem o tym zjawisku na blogu (tutaj i tutaj). Sposób powstawania euromitu opisałem na przykładzie rzekomej legalizacji prostytucji przez UE poprzez uwzględnienie jej w statystykach dochodu narodowego. Poniżej zamieściłem wybór
kilku kluczowych i kilku mniej rozpowszechnionych euromitów podzielonych na
kategorie. Lista będzie uzupełniana. Będę wdzięczny za nadsyłanie sugestii
tematów.
Dodałem też kilka opinii – euro-opinii, które choć powstały i
funkcjonują inaczej niż euromity (są bowiem po prostu głosem w dyskusji, tak
samo ważnym, jak każdy inny), to jednak coraz częściej wykorzystywane są jak
banalne stereotypy. Te ostatnie dotyczą głównie strefy euro i przyszłości
wspólnej waluty.
UNIA – USTROJ, KOMPETENCJE,
SYMBOLE
- Unia jest prawicowa/
ultraliberalna / socjalistyczna
Przeciwnicy integracji europejskiej krytykują UE i
wzywają do ograniczenia jej kompetencji z powodu ideologii, której jest ona ostoją.
Dla jednych Unia jest zbyt socjalistyczna i lewicowa, bo broni praw
mniejszości, praw człowieka, równouprawnienia, bo stawia prawa pracownicze
ponad nieskrepowanym rozwojem przedsiębiorczości, bo jej ustrój gospodarczy
zwany jest społeczną (a więc socjalną, a więc socjalistyczną) gospodarką
rynkową. Dla innych z kolei jest ostoją bezdusznego liberalizmu, bo broni zasad
konkurencji i nie pozwala na protekcjonizm, zabrania praktyk monopolistycznych
(włączając w to monopole państwowe), broni przedsiębiorców (zamiast słuchać
postulatów pracowniczych) i wielkiego przemysłu, stoi na straży wolnego rynku i
dlatego niesłusznie nazywa swoją gospodarkę społeczną, skoro jest ona rynkowa.
Społeczna gospodarka rynkowa dość dobrze określa
ustrój gospodarczy UE. Tę ideę sygnatariusze traktatów unijnych starali się
wyrazić w unijnych prawach i zasadach. O UE nie można powiedzieć że jest
lewicowa lub prawicowa, socjalistyczna, liberalna lub konserwatywna, bo UE to
27 (wkrótce 28) państw, w których różne opcje polityczne dochodzą do władzy w
wyniku wyborów, tworzą rząd i większość w parlamencie. To 500 milionów
obywateli o różnych poglądach (lub bez poglądów), wyrażanych w wyborach
krajowych. Wyrażanych również w powszechnych wyborach do Parlamentu
Europejskiego, którego konfiguracja polityczna też zależy od wyniku tych
wyborów. Rządy państw członkowskich, o różnej proweniencji politycznej,
reprezentowane są w Radzie, która wraz z Parlamentem jest władzą ustawodawczą
UE. Obie instytucje decydują też o unijnym budżecie. Komisja Europejska
wreszcie skupia komisarzy, którzy nie mogą co prawda wykonywać poleceń rządów i
mają obowiązek bezstronnej obrony interesów UE jako całości, są jednak
politykami wywodzącymi się z różnych środowisk politycznych i reprezentujących
różne wrażliwości ideowe.
- Unia nie może nam mówić,
co mamy robić
Jesteśmy członkami UE, jej częścią, a UE nie jest
obcym mocarstwem. Nie mówi nam więc, co mamy robić. Polska uczestniczy w
procesie podejmowania decyzji i wspólnie z innym państwami ustala wspólne
zasady, działania, inicjatywy. Proces decyzyjny w UE oparty jest na budowaniu
koalicji. Głosy w Radzie i w Parlamencie podzielone są tak, że żadne państwo
nie jest w stanie zdominować innych. Ani nawet dwa państwa, nawet największe i
najbogatsze, takie Niemcy i Francja. Tak, państwa duże, bogate, z silną
gospodarką, prężnym handlem zagranicznym i politycznymi powiazaniami
międzynarodowymi mają w świecie więcej do powiedzenia niż państwa, które tylu
atutów nie posiadają. Integracja europejska jest najskuteczniejszą spośród
wszystkich znanych metod współpracy międzynarodowej i ponadnarodowej, która ten
brak równowagi niweluje i w której wspólny interes jest na pierwszym
miejscu.
- Unia jest
niedemokratyczna, nie ma mandatu by podejmować decyzje
Odpowiedź na ten zarzut znajduje się w dwóch
poprzednich punktach ("Unia jest niedemokratyczna, nie ma mandatu by
podejmować decyzje", "Unia jest prawicowa/ ultraliberalna /
socjalistyczna"). Unia nie jest bytem nadrzędnym wobec państw
członkowskich, UE to są państwa członkowskie: ich rządy, ich obywatele, ich
instytucje przedstawicielskie. Szefowie rządów i państw oraz ich ministrowie,
zasiadający w Radzie, posłowie w Parlamencie Europejskim, Komisarze w Komisji –
wszyscy pochodzą z demokratycznych państw i wspólnie, w ich imieniu podejmują
wspólne decyzje w oparciu o wspólne przepisy (traktaty UE). Parlamenty narodowe
mają wpływ na te decyzje, bo mają wpływ na swoje rządy. Traktat z Lizbony
dodatkowo wzmocnił ich uprawnienia jeśli chodzi o bezpośredni udział w
procesie decyzyjnym UE.
Kiedy najczęściej słyszy się, że Unia (Europa, Bruksela….)
coś "nakazała"? Wtedy, gdy politycy starają się usprawiedliwić przed
krajowym elektoratem niepopularne decyzje, które podejmują. Bez względu na to
czy sami wierzą w ich słuszność czy nie, czy rzeczywiście wynikają one z
ustaleń przyjętych wspólnie przez wszystkie państwa UE czy też mają charakter
zupełnie wewnętrzny – nic nie zaszkodzi powiedzieć, że odpowiedzialności ponosi
"Europa". A gdy decyzje nie cieszą się społecznym poparciem, ci,
którzy je kontestują, chętnie wytykają UE (w domyśle: jej instytucjom) brak
demokratycznej legitymacji do podejmowania tych decyzji.
- Unia Europejska jak ZSRR
Ktoś, kto tak twierdzi nie rozumie totalitarnego,
opresyjnego wobec obywateli, społeczeństw i narodów charakteru ZSRR. Oskarżenie
to pochodzi zwykle ze środowisk, dla których demokracja jest jedynie
narzędziem promowania antydemokratycznych rozwiązań ustrojowych: nie znając i
nie rozumiejąc, czym jest nowoczesna demokracja i praworządność, w swych sądach
nie biorą pod uwagę tych dwóch elementów wystarczających by ukazać bezsens tego
rodzaju porównań. Porównań, które budzą niesmak, tak bardzo są nieuczciwe,
intelektualnie i w ogóle nieuczciwe. Stoi za nimi w gruncie rzeczy niechęć do
wszelkiej współpracy pozytywnej (a więc takiej, której jednym sensem nie jest
zjednoczenie sił przeciwko wspólnemu wrogowi), szowinizm (objawiający się
mieszaniną narodowych kompleksów i arogancji), niezdolność do myślenia w
kategoriach dobra wspólnego (inaczej niż szowinistycznie zdefiniowany interes
narodowy) i do uznania praw jednostki (stad dość powszechna w tym środowisku
niechęć do praw człowieka). Tego rodzaju porównanie wyraża pewna postawę
mentalną, stan psychiki bardziej niż racjonalny pogląd, bo żadnej racjonalnej
próby taki pogląd nie wytrzymuje.
Unia powstała z woli suwerennych państw, u jej podstaw
nie było mocarstwa, które przejęło kontrole nad innymi państwami. Wszystkie
państwa przystępujące do UE robią to dobrowolnie. Unia nie jest strefą wpływów żadnego
mocarstwa, którego dominacja nad innymi państwami wynika z podziału łupów
usankcjonowanego traktatem międzynarodowym takim jak np. Jałta. Tworzące UE
państwa członkowskie wspólnie zdefiniowały interesy, których razem chcą bronić,
idee i zasady, którym podporządkowują swoje działania, instrumenty, które służą
ich realizacji. UE skupia wyłącznie państwa demokratyczne, z funkcjonującą
gospodarką rynkową i instytucjami państwa prawnego. Rządy państw członkowskich,
które wspólnie podejmują decyzje na forum UE, są powoływane w wyniku demokratycznych
wyborów. W procesie tworzenia unijnego prawa, wraz z Radą (przedstawiciele
rządów) uczestniczy Parlament Europejski, którego członkowie wybierani są w
bezpośrednich wyborach. Każdy z tych punktów – a można by je było mnożyć –
ukazuje bezsensowność tytułowego porównania, ale przecież tym, którzy go
używają, nie chodzi o sens: z braku argumentów używają najgorszej inwektywy,
która im przychodzi do głowy.
Innym objawem podobnej bezrozumności jest
porównywanie UE i NAFTA (tyle, że tym razem NAFTA ma być lepszą alternatywą dla
UE): również wynika z całkowitej niewiedzy.
- Członkostwo w UE sporo
nas kosztuje
© UE 2012
|
Polska wpłaciła do budżetu UE 15,7 miliardów złotych
w 2011 roku. Z unijnego budżetu wpłynęło do Polski 59,9 miliardów złotych. Jeśli
odjąć wpłaconą składkę, otrzymujemy 44,2 md złotych. Rachunek jest tak
prosty i oczywisty, że nie wymaga komentarza.
Polska jako jeden z biedniejszych członków UE
dostaje ze wspólnego budżetu znacznie więcej niż do niego wpłaca. Być może kiedyś
się to zmieni, jeśli Polska dołączy do płatników netto. Może się tak stać
w zasadniczej mierze dzięki członkostwu w UE. I również wtedy członkostwo to
pozostanie opłacalne, tak jak jest dziś dla Niemiec, Francji, Holandii czy
Luksemburga.
DŻUNGLA ZBĘDNYCH PRZEPISÓW
- Unia wszystko reguluje i normuje
Gdyby rzeczywiście to UE wymyśliła normy handlowe,
pewnie nagrodzono by ją nagrodą Nobla z dziedziny ekonomii. Ale nie wymyśliła.
Normy i standardy, którym muszą odpowiadać produkty dostępne na rynku, istniały
na długo przed pojawieniem się Unii Europejskiej, są stare tak jak stary jest
handel. Istnieją i istniały w każdym kraju bez względu na to, czy należy do
jakiejś międzynarodowej organizacji handlowej lub współpracy gospodarczej czy
nie. Na przykład standardy jakości i sprzedaży jabłek i innych owoców istnieją
w Wielkiej Brytanii od 1928 roku. Do dziś, nawet w krajach UE, obok norm
wspólnych istnieją bardzo często normy krajowe (PN: polska norma, NF: norme
française).
Od zawsze chodziło o to samo: o stworzenie podstaw zaufania między
kontrahentami (żeby było wiadomo co się kupuje od partnera handlowego) i o
kontrolę rynku (przez władzę królewską, przez państwo). Normy i standardy mogą
być narzędziem protekcjonizmu w handlu międzynarodowym, sposobem obrony
interesów korporacji, cechu, sektora handlu lub gospodarki, instrumentem
ochrony konsumenta.
Ponadnarodowe standardy tworzy nie tylko UE.
Wprowadza je też na przykład Europejska Komisja Gospodarcza (UNECE) – jedna z komisji
regionalnych Organizacji
Narodów Zjednoczonych powołana do życia w 1947 roku. Wspólne zasady dotyczące
handlu przyjmuje też Światowa Organizacja Handlu (WTO),
normy i standardy jakości (ISO, IFS/BRC, GMP/GHP) pozwalają porównywać oferty,
dają przepustkę do nowych kontraktów, są gwarancją, że otrzyma się właściwy
towar lub usługę.
Zanim dana norma handlowa lub techniczna zacznie
obowiązywać na poziomie UE, zwykle funkcjonuje już przynajmniej w kilku
państwach członkowskich. Jeżeli nie, pojawia się na życzenie jednego lub kilku
państw członkowskich. By zaczęła
obowiązywać, jej projekt (opracowany przez Komisję Europejską) muszą
zaakceptować rządy. Niektóre normy, na mocy upoważnienia udzielonego przez Radę
i Parlament, może wprowadzić bezpośrednio Komisja (po opracowaniu przez
odpowiedni komitet skupiający przedstawicieli rożnych instytucji i ekspertów). W
sytuacji, gdy państwa mają już swoje krajowe przepisy, ustalenie ich wspólnej
wersji wymaga oczywiście konsensusu. Wszystkie państwa chciałyby, żeby unijne
regulacje były najbliższe ich przepisom. Niekoniecznie dla tego, że są
najlepsze, ale dlatego, że już są. Czym bardzie przepis UE podobny jest do
przepisu danego państwa członkowskiego, tym łatwiej go wprowadzić i stosować.
Normalizacja i standaryzacja na poziomie UE są
niezbędne dla funkcjonowania jednolitego unijnego rynku. Dla producentów
stosowanie norm wspólnych dla wszystkich państw członkowskich, a wiec dla
całego unijnego rynku, raczej niż ich dostosowywanie do 27 różnych porządków
prawnych ma fundamentalne znaczenie. Również dla konsumentów ujednolicanie
praw, z których mogą skorzystać bez względu na to, w którym kraju zakupią
usługę lub produkt, też jest wygodą i źródłem oszczędności. Bez wspólnych zasad
handlowania nie byłoby wspólnego rynku.
Co jednak ciekawe, już nie raz zdarzyło się, że Komisja Europejska proponowała odstąpienie od norm unijnych, na przykład dlatego, że się zdezaktualizowały wraz z rozwojem technologii, albo dlatego, że pojawiły się normy globalne, ale kraje członkowskie się na to nie godzą.
- 75% naszych przepisów wymyślono w Brukseli!
Chodzi oczywiście o wywołanie wrażenia, że to „Bruksela”,
a nie krajowy parlament decyduje o prawodawstwie suwerennego państwa. Skąd się
dokładnie ta liczba wzięła, regularnie cytowana również w Polsce, nie wiadomo. Jak większość takich wyliczeń pochodzi
od brytyjskich eurosceptyków. Taką liczbą posługuje się na przykład w swych
antyunijnych tyradach wygłaszanych w Parlamencie Europejskim Nigel Farage.
Popatrzmy więc na sytuację w Wielkiej Brytanii. Raport opracowany w
2010 roku przez brytyjską Izbę Gmin pokazuje, że jedynie 6,8% prawa pierwotnego
i 14,1% prawa wtórnego ma cokolwiek wspólnego z prawodawstwem UE. Polski Sejm
takich szacunków się nie podjął, ale sytuacja zapewne wygląda podobnie. Problem
w tym, że policzyć dokładnie się nie da. Unijne rozporządzenia obowiązują we
wszystkich państwach członkowskich bezpośrednio. Ale już zapisy dyrektyw każde
państwo wprowadza do swego prawodawstwa jak mu się podoba. Czasem tworzy nową
ustawę. Czasem interpretuje i wprowadza poszczególne przepisy do kilku już
istniejących ustaw. Czasem nieco modyfikuje przepisy, które już obowiązują, a
czasem nie zmienia w nich nic, bo przyjęte na poziomie UE wspólne zasady są
zgodne z już istniejącymi przepisami tego państwa. Ważne jest też rozróżnienie
na prawo pierwotne (traktaty) i prawo wtórne (dyrektywy, rozporządzenia), które
słusznie wzięła pod uwagę Izba Gmin.
Jak by jednak nie liczyć, liczba 75% jest zupełnie wyssana z palca i wielokrotnie zawyżona. A Polska, jak jak inne państwa, współtworzy wspólne unijne przepisy.
Jak by jednak nie liczyć, liczba 75% jest zupełnie wyssana z palca i wielokrotnie zawyżona. A Polska, jak jak inne państwa, współtworzy wspólne unijne przepisy.
- Unia wyprodukowała 80 000 stron przepisów - ale biurokracja!
To zupełnie
możliwe, że jest 80 tysięcy stron przepisów. Możliwe też, że jest ich więcej.
Albo że jest ich o wiele mniej. Podawanie liczby stron przepisów to
statystyczny zabieg, mający na celu stworzyć wrażenie ogromu, ale – wbrew
pozorom – twierdzenie to nie jest oparte na żadnych statystykach. Jest też całkowicie
pozbawione sensu. Każdy, kto kiedykolwiek używał drukarki albo widział tę w samą
publikację w różnych wydaniach wie, że w zależności od prezentacji stron może
być więcej lub mniej. Na dobra sprawę, czemu nie wyrażać objętości unijnego prawa w kilogramach lub w centymetrach sześciennych albo w metrach bieżących?
Bez względu na przyjęta miare wielkość, zabieg ten pozbawiony jest sensu również dlatego, że oznacza wrzucenie do jednego worka dyrektyw, przepisów wykonawczych, technicznych aneksów, traktatów i rozporządzeń.
Właściwie nie
wiadomo tak naprawdę, jakie przepisy liczba 80 tysięcy obejmuje, ani kiedy i
jak strony policzono. Nikt nie jest w stanie powiedzieć ile stron przepisów ma
Francja, Polska czy Niemcy, nikt tego nie liczy bo byłby to zabieg całkowicie
bezrozumny. Z tego również powodu trudno też liczbę stron unijnych przepisów
porównać z czymkolwiek a tym samym powiedzieć, czy to dużo czy mało. Ale jeśli
już mamy porównywać, to można odwołać się do akt procesowych, często
przeliczanych przez media na strony (czasem na liczbę tomów akt). Skoro tak, to
przypomnijmy, że akta sądowe z procesu belgijskiego pedofila i seryjnego
zabójcy, Marca Dutroux liczą ponoć 400 tysięcy stron – tym też pasjonowała się
prasa. Polska prasa regularnie informowała też o śledztwie w sprawie katastrofy
smoleńskiej podając liczbę tomów lub stron przekazanych stronie polskiej przez
stronę rosyjską. 1300 stron, 14 tomów akt – to dużo czy mało? Afera budowlana w
Gorzowie w czerwcu 2011 roku - 33 000 stron. Akta sadowe w sprawie Jana R. ps.
Kulawy, szefa jednego z mazurskich gangów, w grudniu 2010 - 49 600 stron.
- Unia chce zalegalizować dochody z prostytucji, żeby poprawić statystyki PKB
Według polskiej prasy (w ślad za publikacją w
Dzienniku Gazecie Prawnej) przygnieciona kryzysem UE chce sztucznie napompować
PKB stosując kreatywną księgowość. W tym celu ponoć od 2014 państwa UE będą
musiały w swych statystykach ujmować szarą strefę obliczając PKB. W
rzeczywistości chodzi o nowelizację starego rozporządzenia, a nie o nowe
przepisy. Szara strefa, w tym prostytucja, wliczana jest w UE do PKB od
dwudziestu lat. A nowelizacja ogranicza się do techniki zbierania danych i
metod statystycznych, wprowadza nowych przepisów dotyczących szarej (ani
jakiejkolwiek innej) strefy. Znowelizowane metody statystyczne nie zostały
wymyślone przez "brukselskich biurokratów" tylko przez ONZ, a UE
jedynie dostosowała do stosowanych na świecie oenzetowskich standardów swoje
przepisy. To techniczne dostosowanie nie napompuje więc PKB państwa
członkowskich, nie wpłynie na stosunek długu publicznego do PKB ani na wysokość
skaładki wpłacanej przez państwa członkowskie UE do unijnego budżetu.
Doszacowywanie PKB przez włączanie do wyliczeń
szarej strefy jest powszechnie stosowane w krajach o gospodarce rynkowej.
Również w Polsce. To, jak dany kraj oblicza swój PKB nie zależy od fantazji
krajowych urzędników. Liczące się w świecie i konkurujące ze sobą gospodarczo
państwa chcą, żeby dane dotyczące poziomu życia obywateli, produktu krajowego,
wzrostu gospodarczego były ze sobą porównywalne. Dlatego metody liczenia PKB i
formy działalności gospodarczej, które tymi wyliczeniami są objęte, są
uzgadniane na poziomie międzynarodowym w ramach ONZ. Oenzetowskie standardy
znane są jako SNA (po ostatniej nowelizacji SNA 2008). Jest tak już od
kilkudziesięciu lat. Państwa członkowskie UE również tych uzgodnień
przestrzegają. Ale UE to nie tylko konglomerat państw, to również jednolity
rynek, wspólna gospodarka. Dane dotyczące całej UE, również jej PKB, ujmowane
są w światowych statystykach w oparciu o te same międzynarodowe standardy. Są
one jednak wynikiem agregacji danych zebranych w państwach członkowskich.
Metody zbierania tych danych, terminy i sposób ich przekazywania do Eurostatu
(unijnego GUS), dziedziny działalności gospodarczej, które należy uwzględnić są
uregulowane rozporządzeniem. Do niedawna obowiązywało w UE (a więc również w
Polsce) rozporządzenie z 1996 roku. W 2013 zostało znowelizowane, bo trzeba
było je dostosować do zaktualizowanych standardów ONZ. Ale nowelizacja dotyczy
tylko metod statystycznych. Nie nakłada na państwa członkowskie nowego
obowiązku wliczania do PKB szarej strefy (nielegalnych transakcji, handlu narkotykami,
prostytucji - która jako taka nota bene nie jest w Polsce zakazana), bo
obowiązek ten istniał już na mocy wcześniejszych przepisów, również tych z 1996
roku.
Przedstawicielstwo Komisji Europejskiej w Polsce umieściło nawet sprostowanie w tej sprawie na swojej stronie internetowej.
Przedstawicielstwo Komisji Europejskiej w Polsce umieściło nawet sprostowanie w tej sprawie na swojej stronie internetowej.
ŻYWNOŚĆ, GASTRONOMIA, USŁUGI
- Unia normuje kształt
warzyw i owoców
Powód i sposób przyjmowania norm i standardów,
którym muszą odpowiadać owoce i warzywa nie różni się w zasadzie od norm i
standardów dotyczących innych produktów.
W 1994 roku UE przyjęła własne normy jakości owoców. UE, to znaczy rządy
państw członkowskich reprezentowane w Radzie, a nie rozsławieni na
anty-unijnych portalach "brukselscy eurokraci".
© Kadmos-Europa
|
Standardy handlowe UE, którymi objęta jest
sprzedaż i import warzyw, owoców, nasion, orzechów i grzybów hodowlanych,
podzielone są na dwie grupy: obejmującą większość produktów ogólną normę
handlową (GMS, czyli general marketing standards, one też objęte są standardami
Europejskiej Komisji Gospodarczej działającej w ramach ONZ) i obejmujące
obecnie 10 produktów szczegółowe normy handlowe (SMS, czyli Specific Marketing
Standards). W 2009 roku Komisja Europejska doprowadziła do usunięcia z listy
produktów objętych specyficznymi normami 26 kategorii warzyw i owoców, między
innymi ogórków. Kilka państw protestowało przeciw uproszczeniu unijnych
przepisów.
- UE zakazuje
sprzedaży krzywych bananów
© Kadmos-Europa |
To nieprawda. Unia nie zakazuje sprzedaży krzywych
bananów. Przyjęto jednak sposoby ich klasyfikacji według jakości i wielkości.
Ułatwia to handel bananami, nie tylko międzynarodowy.
Banany nie są objęte ani
specyficzną ani ogólną normą handlową. Specyfika bananów w handlu
międzynarodowym (trudne negocjacje w ramach WTO) i ich znaczenie dla gospodarek
krajów rozwijających się zdecydowały o tym, że banan ma swoje własne przepisy.
Dotyczą one zarówno bananów importowanych (UE jest największym importerem
bananów na świecie) jak i produkowanych w UE (np. w zamorskich departamentach Francji,
ale też w w Grecji, na Cyprze, w Portugalii).
- UE zakazuje sprzedaży
krzywych ogórków
© Kadmos-Europa
|
Ogórek rzeczywiście figurował kiedyś na liście produktów
rolnych objętych specyficznymi normami handlowymi (zob. wyżej: Unia normuje
kształt warzyw i owoców). Norma jakości ogórków została przyjęta w UE w 1988
roku. Dzieliła ogórki na trzy kategorie, a stopień zakrzywienia ogórka
rzeczywiście był brany pod uwagę. Większe zakrzywienie ogórka nie oznaczało
jednak nigdy zakazu jego komercjalizacji! Kryterium to miało wpływ na sposób
pakowania ogórków przeznaczanych do masowej sprzedaży.
Podobnie jak 25 innych produktów, ogórek został z
tej listy skreślony w 2009 roku. Wbrew temu co regularnie czytujemy w prasie
nikt nie zakazuje w UE sprzedaży krzywych ogórków. Przeciwnie: wobec braku
normy na poziomie UE, gdyby któreś z państw członkowskich zakazało
komercjalizacji ogórków sprowadzanych z innego państwa członkowskiego pod
pretekstem "niewłaściwej krzywizny", złamałoby unijne prawo (zasada
swobodnego przepływu towarów) i mogłoby zostać ukarane wysoką grzywną przez
Komisję Europejską.
- W UE ślimak to ryba
Problem z klasyfikacją ślimaka – nie biologiczną, ale handlową – ma konkretny wymiar finansowy: tworzenie w supermarkecie specjalnego działu z winniczkami byłoby takim samym nonsensem, jak utworzenie samodzielnego rynku winniczków – z oddzielnymi przepisami, ze specyficzną organizacją tego rynku. A w UE produkty ziemi, hodowli i rybołówstwa i związane z nimi produkty pierwszego przerobu podzielone są na kategorie rynkowe, mówiąc krócej: na rynki. Każdy branżowy rynek działa w oparciu o rozporządzenie Rady. Obecnie jest kilkadziesiąt rynków branżowych: wołowiny i cielęciny, baraniny, mleka i przetworów mlecznych, warzyw i owoców, wina, jaj i mięsa drobiowego, ryb. Nie ma specjalnego rynku na ślimaki. Winniczki dołączono do tej samej kategorii, co ryby, ale też skorupiaki, małże i inne mięczaki.
Dobrze zorganizowany rynek jest niezbędny dla
opłacalności handlu i dla konkurencyjności sektora. Uprawy, hodowla, zajmujące
się nimi przedsiębiorstwa korzystają z dopłat i funduszy unijnych, z
preferencyjnych kredytów, zorganizowanych zgodnie z organizacją rynków z w ramach
wspólnej polityki rolnej i polityki rybołówstwa. Produkt musi być na liście, by
się do tych instrumentów wsparcia kwalifikować. Ślimaki to również produkt, to
również żywność. Wiedzą o tym ci, którzy je zbierają (również w Polsce:
pozyskiwaniem winniczków zajmuje się u nas około 10 tys., w 2011 w samym
województwie warmińsko-mazurskim zebrano ich 400 ton), sprzedają, kupują,
spożywają. Stworzenie dla ślimaka specyficznego rynku byłoby kosztownym
absurdem. Zaliczenie go do innej kategorii, niż ta, w której się znalazł (do
wołowiny? do cielęciny?) wywołałoby zapewne jeszcze bardziej zgryźliwe
komentarze, ale przede wszystkim nie byłoby uzasadnione.
- W UE marchewka
to owoc
© Kadmos-Europa
|
Kiedy Portugalia negocjowała swoje członkostwo w UE
(wtedy jeszcze we Wspólnotach Europejskich), zależało jej na takiej
kwalifikacji produktu, by móc sprzedawać swój tradycyjny dżem z marchewki
utrzymując jego unikalne etykiety. Marchewka to owoc - bo robi się z niej w
Portugalii przetwory - drzemy, tak jak z owoców. W UK robi się ciasto
marchewkowe - czy z faktu, że w Polsce marchewkę wrzuca się do rosołu, powinien
dla Brytyjczyków wynikać obowiązek traktowania ciasta marchewkowego jako tarty?
Nie, można je znaleźć na tej samej półce, na której są ciasta rabarbarowe i
poziomkowe - choć akurat łodygi rabarbaru też nie są owocami. Owocem jest
natomiast pomidor, traktowany jednak powszechnie jak warzywo - bo wynika to ze
sposobu jego konsumpcji. Czy powiedzenie, że pomidor to warzywo, wywołuje
śmiech? Tyko u tych, którzy grają w pomidora. Warzywo, owoc – kwestia umowna i
wcale nie taka oczywista. Ale gdy chodzi o regulacje prawne i wynikające z nich
konsekwencje ekonomiczne, przede wszystkim trzeba je zrozumieć.
A dżemu z marchewki może warto spróbować. Tutaj
jest przepis.
Nowy wpis
- UE zakaże używania cynamonu
To jedna z najbardziej typowych bzdur, jakie na temat UE
mogą rozpowszechniać ignoranci. Jeden z nich podpisał tekst na ten temat na Onecie, sensacja doczekała się publikacji też w
innych miejscach (TVN24 BiŚ). Autor powołuje się na jakiś raport
jakichś naukowców wskazujący na szkodliwy wpływ na ludzki organizm kumaryny
zawartej w cynamonie. Nic w tym dziwnego, wszak codziennie ukazują się raporty
wskazujące na szkodliwy lub, przeciwnie, zbawienny wpływ różnych substancji na
ludzkie zdrowie. Jaki to ma związek z UE? Zdaniem autora tekstu do Komisji
rolnictwa Parlamentu Europejskiego trafił projekt rozporządzenia ograniczający
używanie cynamonu. Wedle innych doniesień sprawą zajmuje się parlamentarna
komisja zdrowia.
Po pierwsze, żeby projekt mógł trafić do komisji
parlamentarnej, musiałby istnieć. A nie istnieje. Po drugie, Parlament
Europejski nie ma inicjatywy ustawodawczej, projekt musiałby przyjść z Komisji
Europejskiej, w której jednak nigdy, ani przez chwilę, nie rozważano możliwości
zakazu używania cynamonu. Po trzecie, komisje parlamentarne nie pracują
obecnie, bo trwa kampania wyborcza. Po czwarte, ani w Komisji ani w Parlamencie
nie ma żadnych nowych badań dotyczących cynamonowych zagrożeń dla zdrowia. Unia
Europejska nie zakazuje spożywania cynamonu. Tutaj więcej na ten temat.
- Unia zakazuje fryzjerkom noszenia
biżuterii i wysokich obcasów
Wikimedia commons |
W rzeczywistości chodzi o planowane porozumienie
między organizacjami branżowymi skupiającymi fryzjerów w Europie (nie tylko w
UE). Te organizacje to Coiffure EU i UNI Europa Hair & Beauty. Skupiają
fryzjerów z wielu krajów UE (np. z Francji, z Polski i z Wielkiej Brytanii) i
spoza UE (np. z Norwegii). Wiele branż w Europie i na świecie utworzyło takie
międzynarodowe organizacje: wydawcy, restauratorzy, itd. Występują wspólnie,
jako partnerzy społeczni Komisji Europejskiej albo Parlamentu, gdy podejmowane
są jakieś dotyczące ich branży decyzje (np. VAT na świadczone przez nich
usługi) lub gdy sami chcą przyjąć własne sektorowe ustalenia i
"zatwierdzić" je przez UE (artykuł 155 traktatu o partnerach
społecznych). Takie zatwierdzenie oznacza, że Komisja Europejska sprawdzi czy
porozumienie nie jest sprzeczne z unijnymi przepisami i przedstawi sprawę
Radzie. Na tym watek "unijny" się kończy. Tym razem chodzi o
porozumienie z dziedziny BHP zainicjowane przez samych fryzjerów. Chcą się
dogadać, co do zasad branżowych, które pomogą zmniejszyć liczbę zbyt licznych
chorób zawodowych: skóry, mięśni i kręgosłupa. Cel zbożny, ale UE, tzn. Rada,
Komisja Europejska ani Parlament nie są inicjatorami tego porozumienia.
To typowy przykład sytuacji, w której przeciwnicy
integracji europejskiej chcą ośmieszyć UE przypisując jej przedstawione w
karykaturalnej formie inicjatywy. Karykatura jest niezbędna, by metoda mogła
zadziałać, bo czy rzetelnie podana informacja, że ta czy inna grupa zawodowa
chce zadbać o swoje, zdrowie byłaby śmieszna? I czy można byłoby ją wykorzystać
przeciw UE inaczej niż oskarżając "eurobiurokratów" o kolejny
absurdalny przepis?
- Unia zamknie nocne sklepy
z alkoholem
Taka wiadomość podał dziennik. Gazeta Prawna (15 lutego 2012) i od tego
czasu pokutuje ona na niektórych portalach. Prawda jest taka, że nie ma
unijnego zakazu działania nocnych sklepów z alkoholem. Nie ma tez żadnego
projektu przepisów (dyrektywy, rozporządzenia) ograniczających
sprzedaż alkoholu w Unii Europejskiej. Nie ma go ani w komisji Europejskiej ani
w Parlamencie. To państwa członkowskie mogłyby wprowadzić przepisy w tej
dziedzinie. Mogą ograniczyć sprzedaż alkoholu ustalając godziny otwarcia
sklepów, albo w specyficzny sposób określić ich usytuowanie (na przykład – tak
jak w Polsce - z dala od kościołów).
Skąd wzięła się nieprawdziwa informacja? Nie wiadomo. Nie można było
pomylić UE z WHO (mimo bliskiej współpracy: nie ma przepisów WHO dotyczących
ograniczania sprzedaży alkoholu). Do końca 2012 aktualna pozostaje w UE
strategia wspierania państw członkowskich w ograniczaniu szkodliwych skutków
spożywania alkoholu, przyjęta w 2006 roku przez Komisję Europejską. Ale nie wprowadza
ona (i nie może wprowadzać) żadnych zakazów ani nakazów dotyczących godzin
otwarcia sklepów.
PRZEDMIOTY CODZIENNEGO UŻYTKU
- UE zakazuje sprzedaży tradycyjnych żarówek – co za głupota!
© Kadmos-Europa
|
Państwa członkowskie UE rzeczywiście postanowiły stopniowo (zapasy mogą być sprzedawane) wycofać ze sprzedaży tradycyjne żarówki. Jak sama nazwa wskazuje, światło powstaje w nich w wyniku żarzenia się metalowego włókna (dziś z wolframu, kiedyś m.in. z grafitu) zamkniętego w szklanej bańce. Wynalazek przypisywany Edisonowi pozwolił stopniowo wyeliminować mniej skuteczne źródła światła, takie jak lampa naftowa. Ponad 150 lat później wycofywane są lampy żarowe, bo pojawiły się lepsze zamienniki. Nowe lampy zużywają mniej energii (nawet o 80%!). Wycofanie wszystkich tradycyjnych żarówek zmniejszyłoby światowe zużycie energii o 2,3%. To tak, jakby wyłączyć prąd jednocześnie w Wielkiej Brytanii i w Danii. Oznaczałoby to oszczędności rzędu 45 miliardów euro (według danych ONZ). Stopniowe wycofywanie żarówek powinno pozwolić zaoszczędzić do 2020 roku 40 miliardów kilowatogodzin, mniej więcej tyle ile w ciągu roku zużywa Rumunia.
To prawda, że na razie jednostkowa cena nowych lamp jest znacznie wyższa od
cen żarówek, tę różnicę odczuwa pojedynczy konsument bardziej bezpośrednio niż
globalne oszczędności energii i płynące stąd oszczędności. Ale cena lamp
energooszczędnych spada w miarę, jak zwiększa się ich produkcja. Czym szybciej
przestawimy się całkowicie na energooszczędne lampy, tym szybciej spadnie cena
ich zakupu. Użytkowanie już staje się tańsze, bo owe lampy są nawet 10 razy
trwalsze niż żarówki – wyższa cena zakupu oznacza po prostu inwestycję w
lepszy, trwalszy produkt. Już dziś wymieniając żarówki przeciętna rodzina może
zaoszczędzić 200 złotych rocznie.
Nie tylko lampy, ale wszystkie urządzenia elektryczne, w tym AGD, są dziś
konstruowane w taki sposób, by zużywać jak najmniej energii. Czy to głupota?
Głupotą byłoby energii nie oszczędzać. Kiedy kupuję samochód, jest dla mnie ważne
ile pali, to kwestia rozsądku. Dlaczego zużycie prądu przez telewizor albo
lampy miałoby być mniej istotne?
Poza oszczędnościami liczonymi w euro, poza oszczędnością energii, ważna
jest też kwestia ochrony środowiska. Zmniejsza się ilość odpadów elektrycznych,
bo nowe lampy wymienia się rzadziej. Ich energooszczędność przyczynia się do
spadku zanieczyszczenia powietrza dwutlenkiem węgla. W skali UE oznacza to, że
15 milionów ton CO2 rocznie nie trafi do powietrza, którym oddychamy.
- Bruksela zakazała
dzieciom bawić się misiami i balonami
Testowanie zabawek wątpliwej jakości i proweniencji. Port w Roterdamie. ©EU2012 |
Ponieważ źródłem informacji jest prasa brytyjska, warto wspomnieć, że w
Wielkiej Brytanii każdego roku 15 000 dzieci poniżej 5 roku życia, i kolejne 10
000 między 5 i 14 rokiem życia trafia na pogotowie lub do szpitala z powodu
zadławień. Mniej niż połowa dotyczy udławienia żywnością. Dzieci połykają różne
rzeczy, między innymi pęknięte balony z lateksu. Z kolei badania przeprowadzone
przez amerykańską Konsumencką Komisję ds. bezpieczeństwa produktów dowodzą, że
spośród wszystkich produktów właśnie balony są główną przyczyną śmierci dzieci
przez uduszenie. Okazuje się, że wiele osób o tym nie wie. To właśnie im te
ostrzeżenia (jeśli chodzi o balony, wprowadzone w 1998 roku) przydadzą się
najbardziej. Ale umieszczanie ostrzeżeń na zabawkach nie oznacza zakazu
sprzedaży zabawek. Zgodnie z dyrektywą zabawki i ich części składowe, jeżeli
przeznaczone są do zabawy dzieci poniżej 3 roku życia, powinny być na tyle
duże, żeby dziecko nie mogło ich połknąć.
Ważny jest też skład chemiczny zabawek. Nie tylko dlatego, że dziecko może
zabawkę lub jej element połknąć. Chodzi o przedłużony kontakt z
substancjami, z których wykonane są zabawki. Czasem nawet śladowe ilości
substancji niebezpiecznych mogą zagrażać zdrowiu dziecka, a ich szkodliwy wpływ
objawić się dopiero latach. Na przykład w wielu zabawkach produkowanych w
Chinach i importowanych do Europy występowały sztuczne estrogeny mogące mieć
szkodliwy wpływ na system hormonalny dzieci i powodować bezpłodność, głównie u
chłopców.
GŁUPOTY i TEMATY ZASTĘPCZE
- UE zajmuje się głupotami
zamiast poświecić się sprawom ważnym dla obywateli
Przykładów "głupot", którymi – zdaniem
krytyków - zajmuje się UE jest oczywiście bardzo wiele. Często przypisywane UE
inicjatywy są zmyślone lub naciągane (jak w przypadku rzekomych unijnych
wymagań dotyczących butów fryzjerek). Zła wola wszystkiego jednak nie tłumaczy.
Zarzuty mogą wynikać z braku wiedzy (w końcu nie wszyscy muszą wiedzieć, jak
ważne jest dla gospodarki pszczelarstwo), z ideologii (są osoby, dla których na
przykład prawa pracownicze, prawa kobiet lub prawa człowieka to głupoty) lub z
rodzaju wrażliwości (lub jej braku). Ten ostatni przypadek łatwo zilustrować
stosunkiem do zwierząt: nie do każdego trafia argument, że zwierzętom też
należy się dobre traktowanie, a pewne formy hodowli mogą być objawem zwykłego
barbarzyństwa. Można mieć ukochanego psa lub uwielbiać konie, a jednocześnie
ironizować na temat UE, która zajmuje się "zwierzątkami" a nie ważnym
sprawami. Prawda jest taka, że unijne instytucje zajmują się różnymi sprawami,
zgodnie z kompetencjami przyznanymi im w traktatach i w zgodnie z wolą państw
członkowskich.
- UE zajmuje się pszczołami
©EU2012 |
Najwięcej prześmiewczych komentarzy na ten temat pojawiło się w listopadzie
2011. Wtedy Parlament Europejski debatował nad programem na rzecz zdrowia
pszczół. Jeden z najaktywniejszych na polskim twitterze dziennikarzy (z
dziennika Fakt) uznał poświęcanie czasu na takie błahostki za dowód, że unijny
decydenci (europosłowie w tym przypadku) są "z innej planety".
Mogliby się zająć ubóstwem –ich apel byłby może "trochę głupi, choć
słuszny".
Jak to jest z tym pszczołami? W dokumencie przyjętym przez Parlament
napisano, że "pszczelarstwo jako działalność gospodarcza i społeczna
odgrywa kluczową rolę w zrównoważonym rozwoju obszarów wiejskich, tworzy
miejsca pracy oraz istotnie wspomaga ekosystemy poprzez zapylanie roślin, które
z kolei przyczynia się do poprawy różnorodności biologicznej, ponieważ pozwala
na utrzymanie różnorodności genetycznej roślin". Parlament przypomniał też
znaczenie pszczół dla bezpieczeństwa żywnościowego i dla środowiska. Śmieszne?
Szacuje
się, że 84% gatunków roślin i 76% produkcji rolnej w Europie zależy od
zapylenia przez pszczoły, którego wartość ekonomiczna znacznie przewyższa
wartość wyprodukowanego miodu i jest szacowana na 15 mld EUR rocznie w UE. Szacuje
się, że jeśli pszczoły nie zapylą rzepaku, plony tej rośliny spadają o 20-30
proc. Pszczelarstwo jest w UE źródłem dochodu ponad 600 tys. obywateli Unii
Europejskiej. W Polsce produkuje się średnio 15 tys. ton rocznie miodu (dane na
podstawie ostatnich 10 lat, podane przez ministra rolnictwa Marka Sawickiego w
marcu 2012). W Polsce ponad 65 proc. miodu sprzedawane jest konsumentom
bezpośrednio przez pszczelarzy; jedna czwarta trafia do firm pakujących miód, a
10 proc. – bezpośrednio.
- Bruksela każe
nam zastąpić schabowego jedzeniem z robaków
© Kadmos-Europa
|
Eurosceptycy dopisali niedawno na listę
euro-absurdów finansowanie projektu badawczego "Insekty jako nowe źródło
protein". Z unijnego budżetu finansowane są przeróżne projekty badań
naukowych, wiele z nich może się wydać laikom zabawnych. A informacja, że
Bruksela chce zastąpić schabowego robakami wygląda szczególnie atrakcyjnie. Tego
rodzaju badania prowadzone są jednak na całym świecie. Niestety, to nie w UE
badania te się zaczęły. Opóźnienie stara się nadgonić między innymi holenderski
uniwersytet Wageningen, którego projekt badawczy rzeczywiście otrzymał trzy
miliony euro dofinansowania. Celem badań nie jest- jak można było tu i ówdzie
przeczytać (np. w dzienniku Fakt) zmuszanie do jedzenia robali, ani promocja
potraw na bazie karaluchów i koników polnych, tylko naukowe określenie wartości
odżywczych owadów. Owady są elementem tradycyjnej kuchni wielu narodów na
świecie, i choć pozostają obce kulinarnym tradycjom Europy, są bogate w białka
i minerały. Według opublikowanych już w 2008 roku badań Niezależnego
Uniwersytetu Narodowego w Meksyku, przynajmniej 1700 gatunków owadów w 113 krajach
jest jadalnych. Do badań w tej dziedzinie od lat zachęca FAO (Food and
Agriculture Organisation Narodów Zjendoczonych). Temat nie jest więc nowy, dla
niektórych stał się jednak atrakcyjny – i zabawny - dopiero z chwilą, gdy można
było wspomnieć o nim w kontekście UE.
- UE chce komfortowych klatek
dla kur
©EU2012
|
Pozostaje jednak kwestia uzasadnienia nowych standardów.
Dla niektórych osób dobrostan zwierząt pozostaje fanaberią. Nie trafiają do
nich argumenty dotyczące zależności między jakością żywności a warunkami życia
zwierząt hodowlanych. Pozostają też głusi na argumenty etyczne. Warto
przypomnieć kilka faktów. Według nowych przepisów klatka nie może być niższa
niż 35 cm. Czy ktokolwiek, kto widział w swoim życiu kurę, mógłby przypuszczać,
że żywe zwierzę przetrzymuje się przez całe jego życie w klatce niższej niż
pudełko na buty? Nowe klatki są też większe. Dzięki unijnej
"fanaberii" klatka stala się luksusowa: jej powierzchnia była mniej
więcej równa powierzchni kartki formatu A4. Teraz zwiększyła się o powierzchnię
odpowiadającą dwom-trzem biletom autobusowym.
To, co jedni uważają za fanaberie, dla innych jest reformowaniem
zwykłego barbarzyństwa. Tak hodowane kury nadal będą miały obcinane dzioby, by
się nie zadziobać nawzajem. Udomowiona 8 tysięcy lat temu kura wciąż jeszcze
nie utraciła całkowicie sposobu zachowania swoich przodków. Nic dziwnego.
Dopiero od 50 lat jest hodowana na skalę przemysłową. Nie dostosowała się.
Dlatego nadal na przykład stara się dziobać ziemię i drapać ją (ale spód klatki
to też kratownica). Ponieważ kury nie mogą zachowywać się zgodnie ze swym
instynktem, dziobią się nawzajem i okaleczają, zdarzają się przypadki kanibalizmu.
Obcinanie im dziobów ma ograniczyć wynikające stąd straty dla hodowli. Tylko, że
dziób kury jest silnie unerwiony. Zabieg jest bardzo bolesny. Krzyżując różne
odmiany, by znosiły więcej jajek (z 60 jajek rocznie udało się dojść do 300)
zapomniano jednak o konsekwencjach dla samego zwierzęcia. Po wykluciu, pisklęta-samce
– jako niepotrzebne - są oddzielane od samic, gazowane lub … mielone w
specjalnej maszynie.
- UE każe rolnikom robić
obory dla krów lepsze niż ich łazienki
Najwięcej o przepisach dotyczących warunków, którym
powinny odpowiadać pomieszczenia dla zwierząt hodowlanych mówiono tuz przed
przystąpieniem Polski do UE. Wtedy te standardy były dla wielu nowością, ich
wprowadzanie wiązało się z inwestycjami. Ale do dziś można je znaleźć na eurosceptycznych
portalach. Unijne przepisy mają na celu dobrostan zwierząt oraz higienę ich
chowu, jedno i drugie wpływa na jakość tego, co jemy i na wydajność
hodowli.
Jeden przykład: prawie nieobecna kiedyś w Polsce
rasa krów holsztyńsko-fryzyjska stała się bardzo popularna wśród polskich
hodowców, bo jest bardzo wydajna. W ilości produkowanego mleka krowa tej rasy
bije inne na głowę. Ale coś za coś: za swoją wydajność krowa płaci wrażliwą
konstrukcją i mizernym zdrowiem. Żeby inwestycja w takie stado się opłacała,
krowa musi być w stanie przeżyć i dawać dużo mleka. Wymaga to modernizacji
budynków. Muszą na przykład mieć świetną wentylację, dobry obieg powietrza, bo
inaczej wydzielająca 15 litrów wody dziennie krowa nabawi się zapalenia płuc. I
zdechnie. Nie wszystkie "luksusy", z których taka krowa skorzysta, wynikają
z unijnych przepisów. Wymaga ich rodzaj hodowli, wymaga ich rachunek
ekonomiczny. Ale hodowca na te usprawnienia może dostać pieniądze z unijnych
funduszy.
EUROKRACI
- Brukselska
eurobiurokracja wydaje pieniądze sama na siebie
©EU2012
|
- Brukselska
eurobiurokracja jest zbyt droga
Budżet UE to ok. 1% PKB 27 państw członkowskich (w 2011 stanowiło to 130 miliardów euro). Wypada
jakieś 70 eurocentów na obywatela UE dziennie. Chodzi o cały unijny budżet, z
którego 94% wraca do obywateli UE (regiony, gminy, przedsiębiorstwa,
rolnictwo…). Niewielka cześć tej kwoty – ok. 6% (8,3 miliarda euro)
przeznaczona jest na finansowanie administracji zarządzającej funduszami
strukturalnymi, programami unijnymi (np. Erazmusem), przygotowującej projekty
legislacyjne i obsługującej unijne instytucje. Największa cześć tej kwoty (40%) finansuje
administrację i działania Komisji Europejskiej. Każdy obywatel ponosi z tego
tytułu wydatek rzędu 2 eurocentów dziennie. Wydatek, który się opłaca. Jeden
przykład: w 2010 Komisja podjęła 14 decyzji o nałożeniu kar finansowych na
podmioty łamiące zasady konkurencji (zmowy handlowe, wykorzystywanie pozycji
dominującej na rynku, itd.), który przyniosły budżetowi UE 2,9 miliarda euro.
Takie przychody zmniejszają wpłaty państw członkowskich do budżetu UE.
- Brukselska biurokracja
jest olbrzymia
W sumie w instytucjach UE pracuje 56 tysięcy ludzi. 56 tysięcy na 500
milionów obywateli UE, w 27 (a od lipca 2012 w 28) państwach członkowskich,
pracując w 22 oficjalnych językach UE.
Pracują nie tylko w Brukseli. W tej liczbie mieszczą się wszyscy pracownicy zatrudnieni w stolicach państw członkowskich, w przedstawicielstwach Komisji i Parlamentu, w krajach trzecich na całym świecie, w agencjach i innych instytucjach, takich jak np. Frontex w Warszawie. Dla porównania, administracja Paryża zatrudnia 50 tysięcy osób, rzymski ratusz – 30 tysięcy. Federalne (więc bez administracji landów) ministerstwo finansów w Niemczech zatrudnia 1850 mianowanych urzędników, więcej niż trzy dyrekcje generalne Komisji Europejskiej zajmujące się finansami UE (budżet, podatki i cła, system finansowy). W Wielkiej Brytanii Urząd Celno-Skarbowy Jej Królewskiej Mości (HM Revenue & Customs) zatrudnia 82 tysiące osób.
Pracują nie tylko w Brukseli. W tej liczbie mieszczą się wszyscy pracownicy zatrudnieni w stolicach państw członkowskich, w przedstawicielstwach Komisji i Parlamentu, w krajach trzecich na całym świecie, w agencjach i innych instytucjach, takich jak np. Frontex w Warszawie. Dla porównania, administracja Paryża zatrudnia 50 tysięcy osób, rzymski ratusz – 30 tysięcy. Federalne (więc bez administracji landów) ministerstwo finansów w Niemczech zatrudnia 1850 mianowanych urzędników, więcej niż trzy dyrekcje generalne Komisji Europejskiej zajmujące się finansami UE (budżet, podatki i cła, system finansowy). W Wielkiej Brytanii Urząd Celno-Skarbowy Jej Królewskiej Mości (HM Revenue & Customs) zatrudnia 82 tysiące osób.
STREFA EURO
- Kryzys udowodnił, że euro
się nie sprawdziło
Euro przyspiesza integrację unijnego rynku i wymianę gospodarczą nie tylko
między państwami, ale też między przedsiębiorstwami. Różne waluty spowalniały
ten proces.
Strefa euro to również solidne instytucje gospodarcze, ważne dla
gospodarczej stabilności całego regionu. To prawda, że nie okazały się
wystarczającym zabezpieczeniem przed kryzysem. Ale czy cokolwiek w świecie się
okazało takim niezawodnym zabezpieczeniem? Czy choć jedna instytucja finansowa
czy gospodarcza stanowiła nieprzekraczalna barierę dla kryzysu? Ekonomiści od
lat wskazywali słabości strefy euro, obecny kryzys potwierdził, ze niektórzy
mieli racje. Inny przebieg kryzysu potwierdziłby pewnie słuszność innych
ostrzeżeń. Ostrzeżenia przed potencjalnymi problemach strefy były dyskutowane
przez ekonomistów, ale ponieważ przez lata wszystko dobrze funkcjonowało,
zajęci codziennością politycy nie widzieli potrzeby reform. Kryzys pokazał, że
tak nie wolno.
I wreszcie, czy to strefa euro i jej instytucje były źródłem i przyczyną
kryzysu? Oczywiście, że nie. Strefy euro trudno by było bronić w jej obecnej
postaci, ale przecież jej instytucje i system zabezpieczeń podlegają głębokiej
reformie. Chodzi o to, by z kryzysu wyciągnąć wnioski i usunąć luki i słabości
systemu. I właśnie jest to robione: kontrola poziomu zadłużenia, wzmocnienie
kontroli sektora bankowego, fundusz ratunkowy. Zarzucanie strefie Euro, która z
perspektywy historii gospodarki jest w wieku niemowlęcym, że nie miała od
samego początku niezbędnych jej instytucji jest niedorzeczne. Unie walutowe
starsze niż euro ewoluowały, zwykle w reakcji na kryzysy. Prof. Cezary Wójcik
przypominał niedawno,
że amerykański system Rezerwy Federalnej (FED) powstał 120 lat po przyjęciu
wspólnej waluty. Decyzje podjęto w reakcji na kryzys. Federalna polityka
budżetowa powstała 140 lat potem, znów po nauczce, jaka była recepcja lat 30.
Zasady zrównoważonego budżetu też były reakcją na bankructwa poszczególnych
stanów.
W trudnych czasach, kraje grają kursami swoich walut. Prowadzi to do
równania w dół, poprzez dewaluację narodowych walut. Wspólna waluta zmusza do
szukania przewag konkurencyjnych gdzie indziej, przede wszystkim w stabilizacji
instytucji i w zdrowej polityce budżetowej. Ci, którzy maja z tym problem,
przegrywają. Grecja jest najlepszym tego przykładem. Ale nie tylko ona boryka
się z niewydolnymi instytucjami, życiem ponad stan, korupcją. Psucie państwa,
nieprzestrzeganie reguł a nie ich istnienie jest powodem zapaści. Zreformowane
instytucje strefy euro mają temu zapobiec.
- Rezygnacja z euro i
powrót do walut narodowych pozwoli wyjść z kryzysu.
Bez gorsetu narzuconego przez euro, państwa członkowskie mogłyby
manipulować swoją walutą tak, by łatwiej im było przejść przez kryzys. To
przekonanie kryje się za postulatem powrotu do walut narodowych.
Gdyby nie było euro, tylko – jak dawniej- 17 walut narodowych, to w reakcji
na kryzys każdy kraj dewaluowałby swoja walutę kosztem sąsiadów. Tak postępuje
dzisiaj Szwajcaria, stając się sztucznie obniżyć kurs franka. Gdy jednak taką metodę zastosowała większa grupa krajów, również tych o większym potencjale niż
Szwajcaria, doszło do złamania handlu międzynarodowego i do depresji.
Dewaluacja wprowadzona przez jeden kraj natychmiast wywołałaby reakcje jego
sąsiadów. Ponadto, przy obecnym poziomie przepływu kapitałów wewnątrz UE,
zupełnie zdestabilizowałoby to kursy walutowe. Z kolei ograniczenie przepływu
kapitałów oznaczałoby koniec wspólnego rynku. Rynku nie tylko członków euro,
ale całej UE. Swobodny przepływ towarów, usług, kapitału i siły roboczej,
postawy wspólnego rynku wzmocnione dzięki integracji europejskiej i
przyspieszeniu, jakim było wprowadzenie euro, przestałby funkcjonować. Nie
byłoby to dobre dla nikogo.
Ponadto, jak zauważa
profesor Stanisław Gomułka, "kryzys nie ma związku ze wspólną walutą. Jest
kryzys w niektórych państwach, a nie w strefie euro. W Niemczech kryzysu nie
ma. A w USA czy Wielkiej Brytanii, które posiadają własne waluty - jest,
związany z nadmiernym zadłużeniem prywatnym."
- Rozwiązanie strefy euro
nie miałoby większego znaczenia dla przyszłości UE
Chaos polityczny, który by nastąpił, wstrząsnąłby posadami UE i światowego
systemu finansowego. Nic dziwnego, że wśród proponujących to rozwiązanie jest
wielu takich, którzy po prostu są przeciwnikami UE. Powrót państw do walut
narodowych byłby dla nich niesłychanie kosztowny, trwałby bardzo długo,
powodując panikę na rynkach światowych, przyczyniłby się do pogłębienia
podziałów między odtworzonymi strefami gospodarek najsłabszych i
najsilniejszych. Oznaczałby koniec wspólnego rynku a tym samym integracji
europejskiej w jej obecnej postaci.
- Ze strefy euro trzeba
wyrzucić najsłabsze kraje, takie jak Grecja
Przede wszystkim, traktat nie przewiduje takiego ruchu. Prawdę mówiąc, nie
przewiduje dobrowolnego opuszczenia eurolandu przez któregoś z jego członków.
Stephane Deo, Paul Donovan i Larry Hatheway, autorzy badan i raportu
UBS na temat konsekwencji rozpadu strefy euro, uważają, że wyjście z
eurolandu słabego kraju, takiego jak na przykład Grecja, kosztowałoby każdego
obywatela tego kraju od 9500 do 11500 euro w pierwszym roku i od 3000 do 4000
euro w kilku kolejnych latach. Odpowiada to 40-50% PKB w pierwszym roku.
Konsekwencjami takiego kroku byłaby zapaść systemu bankowego i handlu międzynarodowego.
Z kolei raport Narodowego Banku Grecji, opublikowany 29 maja 2012, przewiduje,
że w przypadku wyjścia Grecji ze strefy euro i powrotu do drachmy przychody
przeciętnego Greka spadłyby o 55% (byłyby niższe niż w Polsce czy na Łotwie) a
gospodarka skurczy się o kolejne 22%. Bezrobocie wzrosłoby do 34% (dziś wynosi
22%).
Wyjście Grecji ze strefy euro przyniosłoby pogłębienie recesji w UE na tyle
silne, że wyraźnie odczułaby to także w Polska. Pozbycie się najsłabszych ze
strefy euro umocniłoby wspólną walutę osłabiając jednocześnie konkurencyjność
najbogatszych w eksporcie a to odbiłoby się negatywnie na dynamice gospodarczej
całej strefy euro. Pomijając już polityczne uwarunkowania, również z
gospodarcze go puntu widzenia bardziej opłaca się pomoc finansowo Grecji – pod
jasno określonymi i twardymi warunkami – niż pozwolić jej wyjść ze strefy euro.
Wyjście Grecji ze strefy euro nie oznaczałoby jej wyjścia z kryzysu, ani końca
pomocy dla tego kraju. Pomoc jeszcze kosztowniejszej niż teraz.
François Baroin, francuski minister finansów
oświadczył 8 maja 2012 w radio, że wyjście
Grecji ze strefy euro kosztowałoby Francję 50 mld euro, i że francuskie
instytucje finansowe poradziłyby sobie z tym obciążeniem. Również jego
niemiecki kolega, Wofgang Schäuble, poinformował media, że Niemcy są w
stanie ponieść koszty wyjścia Grecji ze strefy euro. Przewodniczący Komisji Europejskiej José
Manuel Barroso, nie wymieniając Grecji, powiedział 11 maja 2012, że "lepiej, żeby
członek klubu, który nie przestrzega reguł klubowych opuścił ten klub"
Deklarowana gotowość dwóch najbogatszych państw
eurolandu i uwaga szefa komisji nie oznaczają jednak, że pozostałe państwa
strefy euro, i w ogóle UE, są w stanie stawić czoła olbrzymim kosztom
ewentualnego opuszczenia eurolandu przez Grecje, nie obniżają tez kosztów tego
przedsięwzięcia.
- Najbogatsze kraje powinny
wyjść ze strefy euro…
… bo strefa euro, w której są Niemcy, nie ma
sensu: z jednej strony, nikt za nimi nie nadąży, nie mogą wiec dyktować
warunków. Z drugiej, sami Niemcy nie chcą utrzymywać słabych krajów, takich jak
Grecja. Najbogatsze kraje powinny wyjść ze strefy euro.
Wyjście Niemiec ze strefy Euro to political fiction. Pomijając ekonomiczna
zasadność tego rozwiązania, trudno by było wytłumaczyć Niemcom, którzy widzą korzyści ze wspólnego rynku i z przynależności do strefy euro, aby zrezygnowali nagle ze
wspólnej waluty, żeby ulżyć tym, którzy za nimi nie nadążają. Dlaczego rachunek
maja płacić wierzyciele? Zdaniem profesora Stanisława Gomułki "Domagać
się, by rewolucyjnych kroków dokonywali ci, którzy do tej pory postępowali
dobrze, to polityczny nonsens". "Dlaczego Niemcy, Francja czy
Holandia mają wyjść ze strefy euro tylko po to, by pomóc Grecji? Główny koszt
muszą ponosić te kraje, które dopuściły do zbyt dużego zadłużenia, prowadząc
nadmiernie rozrzutną politykę."
Z kolei ci, którzy w strefie euro radzą sobie najgorzej, też by sobie tego
nie życzyli: postrzegaliby to, jako ucieczkę kapitana z okrętu, nawet jeśli
dziś zarzucają Niemcom zbyt duży wpływ na kształt wprowadzanych reform. Powrót
do własnej waluty byłby niezwykle kosztowny. Niemcy mogłoby sobie na to pewnie
pozwolić, w odróżnieniu od Grecji, za cenę olbrzymiego i szybkiego wzrostu
zadłużenia. Barry Eichengreen (wywiad) z
uniwersytetu Berkley w Kalifornii zwraca uwagę na oczywistość: wychodzenie
najsilniejszych krajów ze strefy euro trwałoby miesiącami, jeśli nie dłużej.
Techniczne i polityczne procedury wymagają czasu. Panika finansowa, która by
była wynikiem tego procesu doprowadziłaby do kolejnego, głębokiego kryzysu.
Stephane Deo, Paul Donovan i Larry Hatheway, autorzy badań i raportu UBS na
temat konsekwencji rozpadu strefy euro, uważają, że wyjście Niemiec z eurolandu
kosztowałoby każdego Niemca od 9500 do 11500 euro w pierwszym roku i od 3000 do
4000 euro w kilku kolejnych latach. Odpowiada to 40-50% PKB w pierwszym roku.
Wyjście najbogatszych zapewne podniosłoby konkurencyjność najbiedniejszych.
Euro uległoby bowiem dewaluacji względem przywróconych walut najsilniejszych
graczy. Konkurencyjność eksportowa Niemiec i innych krajów o silnej walucie
bardzo by się obniżyła. Zmusiłoby to ich do dalszych reform modernizujących
gospodarkę, biedni pozostali by jeszcze bardzo w tyle. Najsłabsi uzyskaliby
przewagę konkurencyjną tylko na krótka metę. Ich długi publiczne by nie
zniknęły. Instytucje – nie stałyby się bardziej wydolne. Natomiast trwały byłby
podział na dwie strefy walutowe, destrukcyjny dla nich i dla całego wspólnego
rynku UE. Podział na strefę silnych gospodarkę i na obszar gospodarek
słabujących, nisko notowanych, o małych perspektywach rozwoju. Nie pomogłoby to
nikomu, a już na pewno nie najsłabszym. Byłoby de facto rezygnacją z
mechanizmów, które stoją u podstaw integracji europejskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz