2016-01-06

Przyjdzie Unia i wyrówna

W środę 13 stycznia unijni komisarze będą omawiać sytuację w Polsce. Tydzień później, 19 stycznia, o praworządności w naszym kraju debatować będzie na sesji plenarnej Parlament Europejski. Dzień wcześniej do Brukseli udaje się prezydent Duda. Europejska i światowa prasa coraz częściej analizuje stan polskiej demokracji. KOD i opozycja prodemokratyczna patrzy z nadzieją na kontrolne działania UE i nacisk międzynarodowej opinii publicznej. W kraju, gdzie znajomość polityki międzynarodowej jest tak ograniczona, że nawet szef MSZ nie wie, że jest dyplomatą, emfaza w opisie sytuacji zaczyna być nużąca. Kilka słów wyjaśnienia.

W reakcji na zainteresowanie Europy i świata sytuacją w Polsce, PiS przestrzega "obcych" przed ingerowaniem w wewnętrzne sprawy kraju, którym niepodzielnie rządzi. Znamy tę reakcję z czasów PRL i z innych reżymów autorytarnych: Białorusi czy Korei Północnej. Zwracając się do polskiej opinii publicznej politycy PiS rozbudzają ksenofobiczne i germanofobiczne nastroje. Tych, którzy chcąc powstrzymać demontaż demokracji w Polsce, organizują protesty w kraju i wypatrują odsieczy z zagranicy, oskarżają o zdradę narodową.

W święto Trzech Króli faktyczny przywódca państwa, Jarosław Kaczyński, spotyka się z Viktorem Orbànem, który jak mało kto jest wprawiony w bojach z europejską opinią publiczną i z krytyką działań swego rządu formułowaną w Brukseli, Strasburgu czy Waszyngtonie. Niewątpliwie chodzi o tak zwaną "wymianę dobrych praktyk" w demontowaniu demokracji i dezintegracji Europy (rozmowa odbyła się przeddzień spotkania Orbàn - Cameron).

Próby tłumaczenia stanowiska polskich władz podjęte przez ministra Waszczykowskiego obrodziły jedynie zabawnymi cytatami, ośmieszającymi polski rząd i pokazującymi, że państwo PiS jest z innego świata, z innej czasoprzestrzeni, z innej, nieistniejącej (jeszcze?) Europy. Co do jednego PiS jednak już się przekonał: założenie, że wymierzony przeciw demokracji i praworządności blitzkrieg da się zrealizować niepostrzeżenie, okazało się blędne, bo zarówno w Polsce jak i w Europie pojawili się ludzie i instytucje, którzy postanowili się działaniom PiS przeciwstawić. Warto jednak zrozumieć, jak ten sprzeciw na europejskiej arenie działa. Choćby po to, żeby uniknąć rozczarowań.

Komisja Europejska poruszy temat

W niedzielę 3 stycznia rzeczniczka Komisji Europejskiej zapowiedziała, że kwestia Polski zostanie omówiona na posiedzeniu 13 stycznia oraz, że oznacza to rozpoczęcie procedury zwanej "działaniami UE na rzecz umacniania praworządności". W prasie zinterpretowano tę zapowiedź jako zastosowanie w stosunku do Polski artykułu 7. traktatu, zwanego "opcją nuklearną". Przewiduje on możliwość nałożenia sankcji na kraj systematycznie naruszający zasady praworządności. Najcięższą sankcją jest pozbawienie takiego kraju prawa głosu w Radzie UE. Ale skoro o sankcjach mowa, to w prasie pojawiły się też dywagacje na temat pozbawienia Polski funduszy unijnych.

Jednak nieco później Komisja zmieniła stanowisko, tłumacząc, że chodzi tylko "debatę orientacyjną", a nie o rozpoczęcie "procedury". Wyjaśniła, że wiceprzewodniczący Komisji Timmermans wysłał do polskich władz pismo z prośbą o wyjaśnienie wątpliwości, jakie budzą w Brukseli niektóre poczynania rządzącej większości parlamentarnej, i że nie może wszczynać żadnych procedur przed otrzymaniem odpowiedzi. A więc: czekamy.

Kilka słów wyjaśnienia. Po pierwsze, ta zmiana stanowiska Komisji odzwierciedla wewnętrzne podziały w unijnej egzekutywie. Jak sama nazwa wskazuje, chodzi o ciało kolegialne. Są w Komisji takie osoby, które szczerze wierzą, że praworządność i demokracja to fundamenty Unii i trzeba ich bronić. Ale zdarzają się komisarze, którzy nie mają tak jednoznacznego stanowiska w tej sprawie. A na przykład Węgier Tibor Navracsics, człowiek Orbàna, ma zdanie przeciwne, co oczywiste. Poza przekonaniami, jest też kwestia taktyki. Komisarze wiedzą, że uprawnienia pozwalające instytucjom UE na przeciwdziałanie demontażowi demokracji w państwach członkowskich są bardzo ograniczone. Czy warto spieszyć się z wykonywaniem gestów, o których z góry wiadomo, że mogą okazać się symboliczne?

Takie wątpliwości ma na przykład pierwszy wiceprzewodniczący Komisji, Timmermans. Podobnie jak kilku innych komisarzy uważa, że działania wobec Węgier nie przyniosły zamierzonego skutku (myślę, że się myli: na tyle, ile mogły, skutek przyniosły: Budapeszt, ale również Bułgaria, Słowacja, Rumunia czy Francja musiały wycofać się z działań uznanych w Brukseli za sprzeczne z unijnymi wartościami). Z kolei szara eminencja Komisji, szef gabinetu Junckera, Martin Selmayr, jest przeciwnego zdania. Uważa, że działania wobec Węgier przyniosłyby lepsze efekty, gdyby były bardziej zdecydowane i dlatego wobec władz w Warszawie trzeba być twardym od samego początku.

Po drugie, Komisja nie ma w Polsce, w odróżnieniu od Węgier, oczywistego interlokutora. Tam szefem jest premier. Kto jest szefem w Polsce? Jak rozmawiać z tym, kto o wszystkim decyduje, choć nie pełni żadnej państwowej funkcji? Orbàn miał (i ma) oddanego sobie ambasadora w Brukseli. Jaki jest mandat polskiego ambasadora? Czy go zaraz nie odwołają? Za czasów Barroso, gdy spór z Orbànem sięgał zenitu, Komisja wiedziała też, kto jest jego przedstawicielem w Parlamencie Europejskim. A w przypadku Polski: Czarnecki? Śmiech na sali. Są pretendenci, ale nikt nie ma mandatu.

"Debata" w Komisji Europejskiej, uruchomienie "procedury" i perspektywa "sankcji"

I wreszcie, kilka słów o "debacie" i o "procedurze". W najbliższą środę sytuacja w Polsce będzie jednym z punktów porządku dnia cotygodniowego posiedzenia 28 komisarzy. Jednym z punktów. Cotygodniowego. Nie chodzi więc o żadną wielką, publiczną "debatę" w znaczeniu parlamentarnym. Ma ona być orientacyjna i, faktycznie, ma pomóc komisarzom w zorientowaniu się w sytuacji oraz przedyskutowaniu taktyki. Poprzez kolejne inicjatywy i oświadczenia PiS robi wszystko, pewnie nieświadomie, żeby wygrała wizja Selmayra. Ale to oznacza jedynie, że rozpocznie się "procedura". Przyjęte w 2014 roku "ramy działań na rzecz" są niczym innym, jak kodyfikacją działań przećwiczonych wcześniej z Orbànem: współpraca z Radą Europy, wymiana korespondencji, celem wyjaśnienia wątpliwości.

Korespondencja już właściwie zaczęła krążyć i zgodnie z taktyką wypracowaną wcześniej przez Orbàna, polskie władze grają na zwłokę. Dość idiotycznie, bo z jednej strony krytykują Komisję, że opiera zarzuty na "doniesieniach prasowych", z drugiej zwlekają z udzieleniem wyjaśnień. Jednocześnie na monity z Brukseli reagują publicznie groteskowymi stwierdzeniami niektórych swych przedstawicieli, że niby Timmermans nie ma mandatu, by domagać się wyjaśnień od "demokratycznie wybranego rządu". Wszczęcie "procedury" nie oznacza bynajmniej automatycznego przejścia do działań opisanych w artykule 7. traktatu. Zwane są one "opcją nuklearną" nie tyle z powodu niszczącej siły rażenia, ile z trudności jej zastosowania. Komisja (podobnie jak Parlament) może tę procedurę zainicjować, ale w praktyce głównym rozgrywającym są państwa członkowskie: Rada UE i Rada Europejska. A one niechętnie patrzą na nakładanie sankcji przez unijne instytucje na któreś z państw. Po pierwsze dlatego, że mają złe wspomnienia z czasów, gdy podobną procedurę zamierzano zastosować przeciw Austrii. Po drugie dla zasady: a gdyby nam się kiedyś coś takiego wydarzyło?

Komisja ma jednak inne sposoby działania. Głównym jest trzystopniowa procedura wszczynana przeciw państwu członkowskiemu w przypadku naruszenia konkretnych zapisów traktatowych i aktów prawa wtórnego: dyrektyw i rozporządzeń. Procedura taka może doprowadzić państwo członkowskie przed unijny Trybunał Sprawiedliwości. Tyle, że to droga technicznie skomplikowana, długa, wymagająca wyszukiwania kruczków prawnych. Nakładanie sankcji w postaci zamrożenia funduszy strukturalnych wchodzi w grę w kwestiach gospodarczych, a nie konstytucyjno-politycznych.

Debata w Parlamencie Europejskim

Parlament miał debatować już w grudniu, ale Schetyna i Petru przekonali swych unijnych partnerów, że jest za wcześnie (przeczytaj). Okazało się jednak, że sama groźba debaty PiSu nie powstrzymała i w tej sytuacji debatę zorganizować trzeba. Debata w Parlamencie może ograniczyć się do krótkich wystąpień liderów klubów politycznych. Ale może być dłuższa: wtedy do jednominutowych wystąpień będą mieli prawo inni posłowie. Na początku debaty wypowie się Rada. Gdyby Radzie przewodniczył nadal Luksemburg, moglibyśmy się spodziewać ostrego wystąpienia. Ale zaczęła się prezydencja holenderska. Wystąpienie będzie raczej stonowane. Komisja przedstawi niewątpliwie to, co ustali 13 stycznia.

Debata może skończyć się przyjęciem rezolucji nielegislacyjnej (czyli prawnie niewiążącej). Ale na razie nie jest to przewidziane. Gdyby do tego miało dojść, rezolucja będzie prawdopodobnie głosowana dopiero na kolejnej sesji, w pierwszym tygodniu lutego. Od PiS będzie zależało, czy w międzyczasie doprowadzi kolejnymi decyzjami do zaognienia sytuacji czy nie. Podczas debaty i w późniejszej rezolucji (do której prędzej czy później dojdzie) posłowie będą oczywiście wzywać Komisję do zastosowania artykułu 7. wiedząc, jak jest to trudne i przemilczając fakt, że i Parlament mógłby zarządać od Rady zainicjowania wynikającej z tego artykułu procedury, gdyby udało się uzyskać odpowiednią wiekszość.

Debata za dwa tygodnie i kolejne debaty w sprawie Polski, będą się odbywały w innej atmosferze niż te dotyczące wcześniej Węgier. Polska jest ważniejszym graczem niż Węgry. FIDESZ, partia Orbàna, jest członkiem największej grupy politycznej w Parlamencie, konserwatywnej EPL, która skutecznie neutralizowała zbyt dramatyczne zapisy w kolejnych rezolucjach. Nie tylko na temat Węgier zresztą, również, swego czasu, dotyczące Berslusconiego, innego członka EPL. Ale PiS jest członkiem mniejszej grupy: eurosceptycznego EKR. Ma przeciw sobie dużą część EPL, socjalistów z S&D, liberałów z ALDE, Zielonych. Potępienie PiS może więc być donieślejsze niż potępienie FIDESZu. Z drugiej jednak strony nigdy jeszcze liczba eurofobów, eurosceptyków, suwerenistów i nacjonalistów nie była w Parlamencie tak duża. Głosy broniące PiS też mogą być liczne.

Wizyta Dudy w Brukseli

To najmniej istotne wydarzenie w kontekście europejskiej debaty o Polsce. Duda jedzie do Brukseli przeddzień debaty w Parlamencie, ale do Strasburga się nie wybiera. Orbàn robił to kilkakrotnie, ale Duda nie jest politykiem tego formatu. Brak mu odwagi, doświadczenia i, najwyraźniej, mandatu od Prezesa. Prezydent będzie w Brukseli kilka dni po dyskusji w Komisji Europejskiej, ale spotkania z Junckerem nie ma w jego programie. Spotyka się z Tuskiem, szefem Rady Europejskiej. Ale to gest obliczony głównie na polską opinię publiczną: wiadomo, po której stronie jestem, ale z Tuskiem się spotkam, a co tam. To wydarzenie na miarę oddania na aukcję WOŚP roweru: wiadomo, że bliżej mi do Radia Maryja, ale co tam, mam gest. Ludzki pan.

Duda pojedzie też do Mons, europejskiej kwatery NATO. To główny pretekst wizyty w Belgii przed zbliżającym się szczytem Paktu w Warszawie. Niewątpliwie przyciągnie tym uwagę polskich mediów, ale czy odciągnie ich uwagę od tego, co następnego dnia będzie się działo w Strasburgu? Wątpię, choć pewnie taki był cel zorganizowania wizyty akurat teraz.

Spór o Europę

Niska ranga wizyty Dudy w Brukseli, ograniczone pole manewru Komisji i trudności w zastosowaniu wobec Polski artykułu 7. traktatu upuszczają nieco powietrza z nadmuchanego ponad miarę medialnego balonu, którym dziennikarze chcą zwrócić uwagę opinii publicznej na wielką mobilizację Europy w sprawie Polski. Co jednak nie zmienia faktu, że ta mobilizacja jest i będzie przybierać na sile. Obrady w Komisji poświęcone Polsce, nawet niezakończone spektakularnymi decyzjami, są znaczące: tak, Polska pod władzami PiS stanowi dla demokratycznej Europy problem. Debata w Parlamencie, nawet jeśli jej owocem nie może być prawnie wiążąca decyzja adresowana do polskich władz ma znaczenie, bo jej konkluzją będzie zaniepokojenie stanem praworządności i demokracji w Polsce. To ważne. Odbije się to niestety na wizerunku Polski w mediach, w opinii publicznej, w decyzjach podejmowanych przez inwestorów, turystów, a nawet pielgrzymów wybierających się na Światowe Dni Młodzieży (katolicy mogą równie mocno kochać Boga i demokrację, naprawdę).

Ale Unia Europejska nie może milczeć, nawet gdyby miała tysiąc innych trosk: migrację, terroryzm, wojnę w Syrii i Iraku, napięcia między Arabią Saudyjską a Iranem, kryzys ukraiński, trudne relacje z Rosją, próby nuklearne w Korei Północnej, zbliżające się wybory w USA i wzrost poparcia dla ugrupowań skrajnych w wielu państwach UE. Nie może, bo chodzi o fundamenty, na których powstała, a które w sposób systemowy i w niespotykanym dotąd zakresie są w Polsce podważane przez antyeuropejskie władze o zapędach autorytarnych. Nie może, bo chodzi o zasadniczy spór między obrońcami Europy opartej na wartościach będących podstawą i motorem integracji europejskiej a orędownikami Europy alternatywnej, opartej na nacjonalizmie, europejskiej dezintegracji i a-liberalnej demokraturze, takimi jak Orbàn i Kaczyński.

Na podobny temat:

Po co Waszczykowskiemu opinia Rady Europy (28/12/2015)

Komu leży a komu nie debata o Polsce w Parlamencie Europejskim (08/12/2015)

Państwo PiS jest nie z tej Europy (8) Cała wstecz, cała w bok: damy radę (03/09/2015)

UE nie chce liczyć na Radę Europy w obronie demokracji (11/03/2014)

Państwo PiS jest nie z tej Europy (5) Polityka zagraniczna: nasza miedza, nasz płot (01/02/2014)



Zróbmy porządek z demokracją (10/03/2013)

Jak zakazać psucia demokracji w demokratycznych państwach (20/09/2012)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...