2016-02-28

Murem za Wałęsą?

Pierwszy raz tekst na tym blogu piszę sam do siebie. Muszę. Bo dziś, pod flagami Polski i UE, skandowałem na manifestacji KOD "Polska murem za Wałęsą". I czuję potrzebę powiedzenia dlaczego. Przychodzi mi do głowy odpowiedź najprostsza: dlatego, że kiedyś skandowałem: "Mazowiecki na prezydenta!"

Odpowiedź może wydać się paradoksalna. Przecież kontrkandydatem Mazowieckiego był wtedy, w 1990 roku, właśnie Lech Wałęsa. To on stanął na czele obozu politycznego, który wywołał tak zwaną "wojnę na górze", trwającą do dziś, by sięgnąć po stanowisko prezydenta. Tak jak dziś, za sznurki pociągał Jarosław Kaczyński. Opozycjonista z czwartego szeregu, praktycznie wówczas nieznany, na plecach Wałęsy wdarł się na szczyt i stworzył polityczną strukturę, w której stał się głównym rozgrywającym. Zbyt mało znaczący, by osobiście pretendować do najwyższych stanowisk, posłużył się autorytetem Wałęsy i sprawnie wykorzystał wybujałą ambicję historycznego szefa Solidarności by poszczuć go przeciw dorastającej dopiero polskiej demokracji. Stawiając na Kaczyńskiego, Wałęsa  odwrócił się od wielu ludzi (Mazowieckiego, Geremka, Turowicza, Kuronia, Michnika), bez których nie byłoby Wałęsy i sojuszu intelektualistów z robotnikami, solidarności głównych sił narodu.

Gdy słucham dziś, nie po raz pierwszy przecież, jak Wałęsa opowiada o swojej próbie zmanipulowania SB w latach siedemdziesiątych, nie wnikam w historię prostego, dwudziestoparoletniego robotnika, ledwie piśmiennego, który w samotności musiał stawić czoła oficerom bezpieki. Myślę raczej jak później, już jako laureat Nagrody Nobla, narodowy bohater, człowiek rozpoznawany na świecie jako symbol demokratycznego zrywu, Wałęsa znów myślał, że to on manipuluje, że jest cwańszy, i że to on Kaczyńskich wykorzysta, by dojść do upragnionej władzy. I znów stało się inaczej.

Gdyby Wałęsa się wtedy nie skusił, gdyby - tak jak w 1980 - potrafił stanąć na wysokości zadania, które nieświadoma zakamarków ludzkiej psychiki historia mu wyznaczyła, Polska wyglądałaby dziś pewnie inaczej. Wojna na górze pewnie nie doprowadziłaby w 1990 do sukcesu tępawego populisty znikąd, Stana Tymińskiego, który wypchnął Mazowieckiego z wyścigu o prezydenturę. Nie byłoby prezydentury Wałęsy: zaspakajającej jego ambicję, ale kiepskiej dla Polski. Nie byłoby drastycznego końca legendy wodza Solidarności, człowieka, który na legendę przecież zasłużył. Nie nastąpiłoby weliminowanie z życia politycznego tylu odważnych, zasłużonych i świadomych sensu polskich przemian ludzi. Ale przede wszystkim nie byłoby sukcesu zrodzonej wtedy formacji, przekształconej później w Prawo i Sprawiedliwość. Formacji, która stała się grabarzem polskiej demokracji, praworządności i europejskości. Największego i wczoraj i dziś zagrożenia przyszłości Polaków.

Czemu jednak służy gdybanie? Pewnie rację mają ci, co mówią, że inaczej być nie mogło: na ówczesnej scenie politycznej nie było miejsca dla Wałęsy, którego nie zadowolała ani rola lidera związkowego ani historycznej postaci. Chciał być częścią teraźniejszości, nie przeszłości. Budować historię a nie odchodzić do historii. I dlatego też nie było możliwe funkcjonowanie rządu z Wałęsą pozostającym poza szczytami władzy. Na tym defekcie dziejów, na małości wielkiego Wałęsy, swą karierę zbudował Kaczyński.

Po latach znów możemy powiedzieć: inaczej być nie mogło. Sprawna przecież PO, jeśli oceniać po wynikach gospodarczych i miejscu Polski w Europie, była jednocześnie gnuśna i bezideowa, a więc upośledzona w sporze o wartości i idee; ślepa na socjalne potrzeby Polaków a tym samym na zagrożenie populizmu i imperatyw sprawiedliwości; naiwna i zadufana wobec marszu PiS po władzę. Władzę absolutną, bo inna Kaczyńskiego nie zadowala. Jest niezdolny do funkcjonowania w demokracji. Przestrzegam jednak przed prostym skojarzeniem: o, to jak kiedyś Wałęsa. Nie, bo niezdolny do działania w demokracji Wałęsa demokracji nie zniszczył i zniszczyć nie chciał. Nie, bo Wałęsa dokonał tak wiele, że starczyłoby dla armii Kaczyńskich. Jego ludzkie błędy nie mogą tych dokonań przekreślić, bo dziś wszyscy jesteśmy depozytariuszami pamięci o tych dokonaniach, jesteśmy ich spadkobiercami. I dlatego to mądre, i oczywiste, że dzisiejsza manifestacja KOD odbyła się pod hasłem "My, naród", tym samym cytatem z amerykańskiej Konstytucji, którym kiedyś wystąpienie w Kongresie USA rozpoczął Wałęsa.

Dziś, obrona fundamentów wolnej i demokratycznej Polski, obrona nas samych przed destrukcyjnym zalewem pisowskiego błota, polega również na obronie naszej zasłużonej dumy z tego, co udało się dokonać; na obronie przed splugawieniem naszej zbiorowej pamięci; naszego świeżego jeszcze imaginarium; naszych mitów założycielskich. Wałęsa, czy się to komu podoba czy nie, jest częścią tego, czego bronimy. I dlatego dziś, na manifestacji w obronie demokracji, tak jak za czasów komuny, wyrażając poparcie dla Wałęsy, wyrażaliśmy wierność tym ideom i wartościom, które od czasu rządu Mazowieckiego stały się kamieniem węgielnym nowej Polski: demokracji, praworządności, wolności, integracji europejskiej.

----------------------------------
Ciekawy materiał: Kropka nad i z udzialem prof. A. Friszke i Jana Litynskiego: "Wchodzi w kontakty z bezpieką, kiedy jeszcze są niepochowane trupy" (http://www.tvn24.pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...