Prof. Jan Tomasz Gross |
O tezie postawionej przez Grossa wiele napisano i powiedziano. Odwołuje się ona do statystyk trudno sprawdzalnych, bez względu na to, czy analizuje się je by hipotezę profesora potwierdzić czy obalić. Wybitny polsko-amerykański uczony, wykładowca w Princeton, socjolog i specjalista od holocaustu i historii stosunków polsko-żydowskich jest pewnie w stanie udowodnić słuszność swych wyliczeń, co nie znaczy, że inni eksperci muszą uznać je za odzwieciedlające prawdę. Nie w tym rzecz. Chodzi o absurd, nad którym polski prezydent z całą powagą się pochylił. Odbierać ordery za naukowe hipotezy? Albo nawet za opinie polityczne? Czy literackie lub sceniczne skojarzenia? I może za rzeźby i obrazy?
Są w prawie przewidziane sankcje za promowanie wrogich ludzkości i jednostce ideologii. Wypowiedź Grossa oczywiście pod te paragrafy nie podpada. Przypinanie i dopinanie odznaczeń to jednak działanie innej natury. Nie wyobrażam sobie, żeby amerykański rząd odbierał wyróżnienia czy ordery historykowi albo literatowi, który krytycznie napisze o ludobójstwie Indian leżącym przecież u podwalin Stanów Zjednoczonych. Albo o niewolnictwie i appartheidzie: tak, w państwie uznawanym przez wielu, nie wiedzieć czemu, za symbol i oazę demokracji, jeszcze w latach w sześćdziesiątych czarni nie mieli tych samych praw co biali. A wojna w Wietnamie, niewyczerpane źródło inspiracji dla niezwykle ktrytycznych wobec amerykańskiego państwa filmów, książek i historycznych opracowań? Nie znam przypadku, by uznany izraelski pisarz czy naukowiec był przez władze karany odebraniem dystynkcji z tego powodu, że oskarża państwo Izrael o segregację rasową i czystki etniczne. Przykład Niemców, którzy jak żaden inny naród potrafili poradzi sobie z przeszłością, jest zbyt oczywisty, by go rozwijać. Ale również Francuzi, Belgowie, Holendrzy czy Brytyjczycy nie wpadliby na pomysł, żeby odbierać dyplomy czy odznaczenia komukolwiek za to, że formułuje przykre dla narodowego ego hipotezy dotyczące kolonializmu lub wojen światowych.
W Polsce obrona dobrego imienia narodu poprzez zabieranie odznaczeń najwyraźniej tylko przez mniejszość uznawana jest za absurd. To niezwykle interesujące w kraju, którym rządzi obóz polityczny tak często odwołujący się do przeszłości i do historii. Do tradycji i dziedzictwa. Słusznie mówił Sołżenicyn, że dziedzictwem narodu są również zbrodnie jego przodków, "winy naszych ojców". Naród to nie tylko wspólnota dumy, ale i poczucia winy. Nie da się jednego od drugiego oddzielić, bo duma zbudowana na kłamstwie i konsensusie przemilczenia to uzurpacja. Ten sam Sołżenicyn zwracał uwagę, że narody to nie tylko wspólnoty polityczne, ale i duchowe. Ten pogląd powinien być ideologom z PiS szczególnie bliski. Na pewno bardziej niż zasada, wedle której demokracja to również odpowiedzialność: zbiorowa i indywidualna, polityczna (obywatelska) i historyczna. Odpowiedzialność nawet nie w sensie winy i kary, ale w znaczeniu gotowości do wzięcia odpowiedzialności: za siebie, za swoje dzieci, a więc i za swoich ojców i dziadów. To miał na myśli Gilbert K. Chesterton, gdy w "Ortodoksji" pisał o "demokracji umarłych". Niechże o tym pamiętają apologeci tak zwanej "polityki historycznej".
Przyjęcie na siebie chwały za dokonania i odpowiedzialności za przewiny przodków może objawić się w postaci przerysowanych metafor i zbyt wybujałych hiperbol. Po to jest wolność słowa i myśli, żeby z nimi dyskutować. Ale odbieranie orderów aktywnym i publicznie uznanym uczestnikom takiej dyskusji to gorzej niż małostkowość: to głupota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz