Komisarz Karel De Gucht uchodzi za skrajnego liberała ©EU2013 |
Francja stawia jednak ultimatum: domaga się wyłączenia sektora kultury z umowy o wolnym handlu. Francuskie starania poparli pisemnie ministrowie z 14 państw członkowskich (13 maja). Za "wyjątkiem kulturalnym" opowiedział się też Parlament Europejski. Podpisy pod petycją zbierają twórcy.
Termin "wyjątek kulturalny" wprowadzili do języka handlu międzynarodowego Francuzi w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w czasie negocjacji GATT. Odnosi się on do prostej zasady: dobra kultury nie są towarem. Są zbyt ważne w kształtowaniu tożsamości jednostki i wspólnoty by potraktować je jak mydło, ser albo silnik samolotowy. Specyficzny jest sposób ich wytwarzania, a twórcy to nie wytwórcy. Wtedy chodziło jednak głównie o produkcję audiowizualną. Europejski przemysł filmowy nie mógł prowadzić na rynku równej walki z amerykańskim gigantem. I to nie tylko dlatego, że ludzie wolą filmy amerykańskie, bo więcej się tam dzieje, bo są krwawsze, zawsze dobrze się kończą i szybsze jest tempo ich akcji.
Siła amerykańskiej soft power w dziedzinie kultury ma oczywiście znaczenie. Z rynkowego punktu widzenia ważniejsze jednak było to, że rozpowszechnianie filmu wyprodukowanego w USA przynosi szybsze i wyższe zyski. Jeden wielki rynek, jeden język, żadnego dubbingu lub podpisów w kilkunastu językach, lokalnych dostosowań, olbrzymia sieć dystrybucji. Do każdego amerykańskiego filmu, który Europejczycy chcieli kupić, Ameryaknie dorzucali obowiązkowo chłam, który też trzeba był gdzieś pokazać i który zajmował miejsce europejskiej produkcji. Dorzucali często za darmo lub prawie, tylko po to, by oswoić i zdominować rynki. Bez straty, bo film, zanim trafi do Europy, już dawno się zwrócił, jeżeli tylko ktoś go chciał oglądać: w kinach, na kasetach a potem płytach, w telewizji. Sami natomiast europejskich filmów nie kupują. Zdarzają się remake'i europejskich, głównie francuskich, filmów, lub brytyjskich seriali, dostosowane do gustu amrykańskiego konsumenta produktu kinematograficznego. Niektóre filmy są rozpowszechniane, ale raczej dla nowojorskiej czy bostońskiej elity. Produkt luksusowy, snobistyczny, bez szans (z kilkoma wyjątkami) na pokaz w "normalnych" kinach.
W UE kulturalny wyjątek oznacza nie tylko wyłączenie kultury z normalnego obiegu handlowego. Wiąże się też z obowiązkiem rozpowszechniania europejskiej produkcji muzycznej i filmowej. "Europejskiej" oznacza zwykle - krajowej. A de facto - nieamerkańskiej. Dlatego między innymi, że taki obowiązek jest, da się jeszcze w Polsce obejrzeć polski film i usłyszeć polską muzykę. Wyjątek kulturalny oznacza też, że wolnorynkowe zasady nie są przeszkodą w subwencjonowaniu kultury przez państwo. Jedne państwa z tego korzystają mniej, inne bardziej. Trudno na przykład trafić na europejską koprodukcję, w której nie byłoby francuskich pieniędzy. Komisja Europejska zapewnia, że w żadnym wypadku nie zamierza unijnych zasad negocjować z Amerykanami. Że nie ustąpi, gdyby siębtego domagali. Ale kultury jako sektora gospodarki wyłączyć z negocjacji nie chce. Bo wie, że wyłączenie przez którąś ze stron jednego sektora zaowocuje podobnym postulatem z drugiej strony. A żeby porozumienie o wolnym handlu działało i miało sens nie może być usiane wyjątkami i odstępstwami. Europejski eksport do USA to 260 miliardów euro. Import z USA do Unii Europejskiej wynosi 192 miliardy. Amerykanie też mają co negocjować.
Ilustracja z wydania "Les cahiers du numérique" nt. zagrożenia jakie nowe technologie stanowią dla wyjątku kulturalnego |
Obrońców "wyjątku kulturalnego" te zapewnienia jednak nie zadowalają. Dotyczą bowiem status quo. A największe obawy budzi nie to, co wczoraj było przedmiotem ochrony, ale to, co takiej ochrony może potrzebować za rok lub za dziesięć lat. I czego nikt nie jest w stanie dziś przewidzieć. Tak jak w latach osiemdziesiątych nie był w stanie przewidzieć internetu, możliwości oglądania filmów, słuchania muzyki i czytania książek na ekranie komputera albo smartfona. Po wniesieniu opłaty lub po piracku. Gliniany dzbanek i żeliwny dzbanek: tak obrońcy kulturalnego wyjątku określają szanse Europy, podzielonej na 27 rynków, mówiącej różnymi językami, w starciu z amerkańskim gigantem. Dlatego dzisiaj w centrum sporu nie leży już produkcja audiowizualna tylko internet i nowe technologie. Kto może zmierzyć się z takimi potentatami jak YouTube, Google, Netflix, Facebook, dla których dobra kultury są tylko jednym z wielu produktów, a dostęp do nich tylko jedą z szerokiej gamy usług?
Nikt. Nawet administracja USA. Amerykanie zresztą przyznają, że nie mają większego wpływu na rzeczywistość w sektorze kultury. Rynkiem audiowizualnym zarządzają prywatne korporacje, stowarzyszenia producentów i dystrybutorów. Internetem rządzą właściele firm globalnych, choć pochodzących z USA. Amerykańskie władze federalne bronią ich interesów na forach międzynarodowych, dostosowują przepisy do ich potrzeb. Ale gdy siadają do stołu negocjacji z UE mówią: nie mamy na to wpływu.
Wiadomo było, że droga do zawarcia porowzumienia handlowego ze Stanami Zjednoczonymi nie będzie usłana różami. W piątek może się okazać, że w ogóle w tę drogę nie wyruszymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz