Dobra wiadomość dla zwolenników prostoty w przedstawianiu świata: stan, w jakim znalazła się dziś integracja europejska jest bardzo prosty do opisania.
Jest kryzys. Jesteśmy w Europie. Dla jednych wyjść z kryzysu to wyjść z Europy (to znaczy wrócić do stanu sprzed integracji). Dla drugich, przeciwnie, żeby sobie z kryzysem poradzić, trzeba integrację wzmocnić (dziś jest przede wszystkim gospodarcza, powinna być polityczna, pójść w stronę federacji). Skutki wyborów, których dokonamy pod presją kryzysu, pozostaną, gdy kryzys się skończy.
Jest kryzys. Jesteśmy w Europie. Dla jednych wyjść z kryzysu to wyjść z Europy (to znaczy wrócić do stanu sprzed integracji). Dla drugich, przeciwnie, żeby sobie z kryzysem poradzić, trzeba integrację wzmocnić (dziś jest przede wszystkim gospodarcza, powinna być polityczna, pójść w stronę federacji). Skutki wyborów, których dokonamy pod presją kryzysu, pozostaną, gdy kryzys się skończy.
Zmniejszyć Unię, zwiększyć Polskę
W Polsce słychać przede wszystkim zwolenników tej pierwszej teorii, zgrabnie wyrażonej wyborczym hasłem partii Jarosława Gowina „Polska Razem”: „Wielka Polska w małej Unii”. Powinno być chyba „słaba” Unia, „albo płytka” bo w swoim programie gowinowcy domagają się, wbrew tytułowi, powiększenia UE, ale to szczegół. Jeśli ktoś chce powiedzieć „Wszechpolska” zamiast „Wielka Polska”, to też proszę się nie krępować: różnica jest jedynie retoryczna. Bo poza retoryką i polityczną gestykulacją, wzmocnioną na czas kampanii wyborczej (nie ma się co dziwić, bo dla niektórych partyjek miejsca w Europarlamencie to szansa na przetrwanie) poglądy w sprawie UE takich partii jak PiS, SP, PR JG i RN są praktycznie identyczne. Dosyć dobrze scharakteryzował je Robert Winnicki, lider Ruchu Narodowego, kandydat na europosła (poważnie!): Europa ojczyzn, związek suwerennych państw, precz z traktatem lizbońskim, skończyć z polityką klimatyczną i bronić palenia węglem, nigdy nie przyjmować euro (w rozmowie z francuskim Nouvel Observateur).
Ten program można wzbogacić innymi punktami z programu PR Gowina, na przykład postulatem by organizować referendum narodowe za każdym razem, gdy Unia miałaby uzyskać nowe kompetencje, albo oskarżeniem UE o wszystko, jak leci, na przykład o to, że za dużo Polaków wyjeżdża do pracy w Norwegii i Islandii. Albo opiniami Solidarnej Polski Ziobry, który lubi na przykład powoływać się na „wybitnych ekonomistów” przewidujących „upadek i katastrofę” strefy euro. Jego poglądy idealnie pokrywają się w tej sprawie z poglądami Jarosława Kaczyńskiego, co zresztą otwarcie podkreśla, mimo, że PiS jest partią konkurencyjną w wyborach do PE, obie partie zabiegają przecież o ten sam elektorat. Ale jeśli chodzi o Unię Europejską, to różnic programowych i ideologicznych nie ma, konsensus jest całkowity, i niemal wszystko co na temat programu europejskiego PiS piszę od paru tygodni na tym blogu (Państwo PiS jest nie z tej Europy), można by też powiedzieć o SP, PR i, w dużej mierze, o RN.
Dalsza integracja czy status quo
Zwolenników dalszej integracji politycznej Europy wyraźnie widać właściwie tylko w Twoim Ruchu Palikota. To ugrupowanie, w przeciwieństwie PR Gowina, widzi wielką Polskę w wielkiej UE. Czym silniejsza Unia, a przede wszystkim jej wspólnotowy wymiar, tym lepiej dla Polski. Ale nawet w deklaracjach polityków tego ugrupowania nie dostrzegam głębokiej wiary w sens integracji europejskiej i zrozumienia tego procesu. To bardziej kwestia usytuowania na politycznym rynku, odróżnienia od innych, zbudowania tożsamości. Więcej w tym PR, polityki wizerunkowej, pragmatyzmu, niż idei. U polskich zwolenników integracji europejskiej zaobserwować można syndrom sierocy, zagubienie adoptowanego dziecka, bolesną nieświadomość korzeni. To wynik nieuczestniczenia Polski i Polaków w procesie integracji europejskiej od samego początku. Chcemy, jesteśmy za, ale nie czujemy do końca tego procesu.
W koalicji rządowej dominuje postawa utrzymania status quo. PO jest oczywiście bardziej proeuropejska niż jej koalicyjny partner, integracja europejska to dla Tuska najlepszy, i jedyny, sposób na budowę zasobnej Polski (zasobnej, bo zasoby są jednak na pierwszym miejscu). Proeuropejskość PSL jest, po pierwsze, objawem politycznego mimetyzmu, w końcu są w rządzie; a po drugie wynikiem pewnej ewolucji, której motorem - jak zawsze w przypadku tej partii – jest korporacyjny pragmatyzm: dzięki unijnym funduszom możemy zaproponować więcej naszym wyborcom niż bez nich. Utrzymanie status quo i program minimum: to uznawana za typową postawa PO i PSL wobec rzeczywistości, ironicznie nazywana polityką ciepłej wody w kranie, która ma zastosowanie również wobec UE. Trzeba przyznać, że nie różni się zasadniczo od polityki innych większości parlamentarnych obecnie u władzy w państwach europejskich. Rządzeni przez socjalistów Francuzi i Niemcy z chadekami u władzy też chcą status quo w UE. O dalszej integracji mówią coraz wyraźniej, ale jedynie w strefie euro. A to oznacza tylko tyle, że dziś już bez owijania w bawełnę politycznej poprawności wzywają do powrotu do małej Unii, tej sprzed wielkiego rozszerzenia, bo dzisiejsza wydaje im się zbyt kosztowna i niespójna (gospodarczo, społecznie, kulturowo i politycznie).
Wymarzone miejsce w przeszłości
Wyjątkowość Wielkiej Brytanii,,rządzonej przez torysów, w tym kontekście jest banalna. Nie jestem nawet pewien, czy wyjątkowość do dobre słowo, bo ma ono sens tylko, gdy możliwe jest porównanie bytów porównywalnych. A stosunek wyspiarskiego Zjednoczonego Królestwa do kontynentu zawsze charakteryzował się izolacjonizmem i silnym poczuciem odrębności celów i interesów. Ich relacja wobec UE nie odbiega od tej zasady. Oni też zresztą chcą powrotu, tyle, że jeszcze bardziej w przeszłość niż Francuzi i Niemcy: do czasu, gdy jednocząca się Europa nie wiedziała jeszcze, czy rzeczywiście chce być czymś więcej niż ograniczoną do rynku i unii celnej EFTA. O ile można zrozumieć zbieżność programów polskiej opcji narodowo-eurosceptycznej (PiS, PRJG, SP, RN) z brytyjską wizją (nacjonalistów z UKIP i większości torysów) co do postulatu ograniczenia Unii do minimum, o tyle ich uwikłanie w sojusz z Brytyjczykami w innych sprawach jest wbrew naturze. Brytyjski egoizm i izolacjonizm wyklucza przecież bezinteresowną szczodrość, której od tak zwanego Zachodu oczekują polscy eurosceptycy z tytułu zadośćuczynienia za historyczną krzywdę Polski.
Chęć powrotu do przeszłości i izolacjonizm to cechy charakteryzujące postawę wobec integracji europejskiej w większości państw UE. Niepewność jutra w czasach kryzysu gospodarczego rozbraja polityczną odwagę i dalekowzroczność. Idea postępu (jakbyśmy tego terminu nie definiowali) trafiła do muzeum, którego kustoszami są zatwardziali konserwatyści. Ich konserwatyzm należy rozumieć dosłownie: jako determinację w zakonserwowaniu swoich własnych (swojego kraju, społeczeństwa) zdobyczy. Zdobyczy (na przykład socjalnych, na przykład poziomu życia), które kiedyś w takich krajach jak Niemcy, Włochy czy Francja uważano za objaw postępu. Które z kolei w takich krajach jak Polska czy Czechy też definiować trzeba dosłownie: nie damy sobie odebrać tego co zdobyliśmy, a więc i prawa do dalszych zdobyczy (z unijnego budżetu), bo jako biedniejsi i – jak lubi powtarzać prezes Kaczyński – „na dorobku”, potrzebujemy ich do życia. Ponieważ potrzebujemy, to nie chcemy wracać do czasu sprzed rozszerzenia. Wygląda na to, że w przypadku krajów korzystających z funduszy spójności koncepcja powrotu, kroku wstecz w integracji europejskiej, nie ma zastosowania.
Czy rzeczywiście? Polskie partie narodowo—eurosceptyczne domagają się Unii bez tych zasad, które - wedle chociażby definicji Joschki Fischera - są siłą napędową integracji europejskiej: zaufania, solidarności i kompromisu. Bo zaufanie miedzy państwami i narodami jest wbrew naturze, bo solidarność polega na tym, że oni dają nam pieniądze a my im logo „Solidarności”, bo kompromis to zdrada, która dowodzi, że skoro interesy każdy ma inne, zaufania być nie może. Można się jedynie spierać, czy rozumujący w ten sposób politycy i wyborcy chcą powrotu do sytuacji, gdy te integracyjne mechanizmy i pryncypia nie działały, czy też po prostu nie przyjmują ich do wiadomości, bo w głowie się im nie mieszczą. Jeśli ta druga interpretacja jest prawdziwa, to na ich usprawiedliwienie można jedynie powiedzieć, że w głowie im się zasady europejskiej integracji nie mieszczą dlatego, że byli po drugiej stronie żelaznej kurtyny, gdy się one krystalizowały. I chyba spoza tej kurtyny nie wyszli do dziś. To specyficzna odmiana ukąszenia heglowskiego. Niestety, jego ofiarami padli nie tylko narodowcy-eurosceptycy, ale i spora cześć zwolenników integracji europejskiej, tak otumanionych historycyzmem, że utracili zdolność zrozumienia na czym integrowanie Europy polega, choć bronią tego projektu, bo wiedzą, że do czegoś się może przydać, że się opłaca. Czysty pragmatyzm.
Rower z napędem na ciepłą wodę
Podejście do historycznych zdobyczy i długość doświadczenia w integrowaniu Europy to różnice decydujące o stosunku do UE państw bogatych, które wymyśliły i nadały bieg integracji europejskiej, i tych „na dorobku”, które jako ostatnie przystąpiły do UE. W roku dziesiątej rocznicy polskiego członkostwa warto sobie te różnice uświadomić. To, co praktycznie wszystkie państwa UE dziś łączy, to pokusa powrotu (do lepszych czasów albo do bardziej zrozumiałej rzeczywistości) i izolacjonizm. Na tym właśnie polega kryzys integracji europejskiej, poważniejszy niż wszystkie pozostałe. Do tej pory przekonanie, że co cię nie zabije, to cię wzmocni świetnie sprawdzało się w odniesieniu do integracji europejskiej: każdy kryzys stawał się bodźcem do pogłębienia i przyspieszenia procesu, bo siła powiązań między państwami zmuszała do poszukiwania wspólnych rozwiązań.
Dziś prawdziwość tej reguły potwierdza się przede wszystkim w odniesieniu do strefy euro, czy jednak rzeczywiście gwarantuje to trwałą konsolidację należących do niej państw? A jeśli tak, to co z tymi, którzy znajdą się poza tym obszarem? Trudno przewidzieć. Ale jeżeli dzisiejsze tendencje zmierzające do sformalizowania „zmiennej geometrii” Europy się umocnią, spór o Europę jeszcze wyraźniej niż dziś stanie się sporem fundamentalnym w polskiej polityce.
Bo na coś trzeba się będzie zdecydować: albo zrobić krok do przodu z tymi, którzy wzmocnią UE ograniczoną do strefy euro, albo krok wstecz z tymi, którzy chcą Unii bez kompetencji, powrotu do idei EFTA. To raczej zła wiadomość dla uprawiających politykę ciepłej wody w kranie: czas status quo właśnie się kończy. Po raz kolejny potwierdza się prawda, że integracja europejska jest jak rower: w którąś stronę trzeba pedałować, żeby się nie wywrócić. Napęd na ciepłą wodę nie zadziała. Na węgiel też zresztą nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz