Finansowanie z unijnego budżetu wydatków na infrastrukturę, która czyni życie Polaków wygodniejszym i tworzy miejsca pracy, to unijna powinność. Wygodniejsze i dostatniejsze życie to polska aspiracja, którą Unia ma spełnić. Tak przede wszystkim rozumiemy sens i cel integracji europejskiej i tak rozumianą - i docenianą - Unię Polacy popierają w sondażach. Na tej podstawie formułowany jest dyskusyjny wniosek, że Polacy są bardzo proeuropejscy. Jakby to na tym polegała europejskość.
Unijny współudział w realizacji tych aspiracji wynika z zasad integracji europejskiej (solidarność na rzecz wyrównywania poziomów życia), unijnych mechanizmów (polityka spójności) i, oczywiście, z zasobów finansowych unijnego budżetu. Wiadomo, że gdy o finanse chodzi, jesteśmy w pierwszym rzędzie beneficjentami niemieckiej szczodrości, bo to najbogatszy kraj UE. Ale też dlatego, że to kraj geograficznie najbliższy, oczywisty kierunek polskich migracji - nie w obronie życia, nie za chlebem nawet, ale w celu podniesienia poziomu życia. Podnosząc poziom życia w Polsce Niemcy stosują więc logikę rozwiązywania problemu u źródeł, postulat nieustannie pojawiający się dziś w argumentacji tych, którzy w Polsce są przeciwni przyjmowaniu migrantów.
Jednak gdy mówimy o płynących do Polski funduszach, nie mówimy, że są niemieckie, tylko unijne. Dlatego doceniamy solidarność UE, ale rozumianą nie jako element kanonu wartości, tylko jako "mechanizm" (tak się zresztą czasem mówi: "mechanizm solidarności"). Co do Niemców, ich kontrybucję do unijnego budżetu traktujemy jako powinność: bogatszego wobec biedniejszego, ale też historycznie winnego wobec pokrzywdzonego.
Niemieccy imigranci
Inaczej z migrantami: o nich nie mówimy, że są unijni, tylko niemieccy. Ten zabieg retoryczny, wymyślony przez Viktora Orbána, padł w Polsce na podatny grunt: skoro problem jest niemiecki, a nie unijny, nie europejski, to nie ma mowy o europejskiej solidarności. Kamień spada z serca. Solidarność odzyskuje swój moralny wymiar, ale nie na poziomie europejskiej kultury politycznej i obywatelskiej, tylko w swym religijnym wcieleniu: episkopat wykazał się chrześcijańską miłością bliźniego. Jej realizację zrzucił na często niechętnie nastawionych do pomysłu proboszczów: parafie przyjmą migrantów. Ale których? Ilu? Kiedy? Jak ich przewieźć? Zarejestrować? Za jakie pieniądze? To sprawy ziemskie, którymi zajmować się nie musimy. Tu Bruksela kwot nie narzuci. Kamień spada z sera po raz drugi.
Skoro problem nie jest europejski, tylko niemiecki, to tematem chwili nie jest żadna solidarność (bo solidarni to oni mają być z nami), tylko powinność, a ta - z zasady - jest niemiecka. Nie ma powodu byśmy jako Polacy przyjmowali na siebie niemieckie powinności. Polska koncepcja powinności jest nierozerwalnie związana z winą. A to nie my jesteśmy winni.
Polska przyzwoitość
Czy jest też związana z przyzwoitością? Tak, ale z jej specyficzną odmianą. Zdefiniowała ją jasno Halina Bortnowska w audycji Stefana Bratkowskiego "Z Boku", nazywając ją przyzwoitością obłudy, przyzwoitością Dulskiej i Tartuffe'a, w odróżnieniu od przyzwoitości jako wierności samemu sobie, opisywanej przez Josepha Conrada. Ilustracją przyzwoitości obłudy jest niedawny sondaż, w którym 53 % Polaków uznało, że powinniśmy przyjmowć uchodźców, ale większość spośród nich gotowa jest przyjąć liczbę jak najmniejszą, symboliczną, kilkaset osób. Kilkaset osób przyjmiemy. Żeby już nie gadali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz