2016-06-21

Najdłuższe rozszerzenie nowoczesnej Europy

Najdłuższe rozszerzenie Unii Europejskiej zaczęło się w 1961, gdy Unia jeszcze się tak nawet nie nazywała. Dwukrotnie zostało zablokowane francuskim wetem. W 1973 roku nastąpił jego kluczowy moment: Wielka Brytania przystąpiła wreszcie do Wspólnot. W 2016, za parę dni, jego historia może się formalnie zakończyć, jeśli Brytyjczycy zagłosują za wystąpieniem z UE. Jeśli zagłosują za pozostaniem, najdłuższe i najbardziej nieudane rozszerzenie przejdzie w fazę gnicia, wyniszczającego dla Unii.

Kiedy David Cameron rozpoczął swoje krótkowzroczne politykierskie gierki sam nie wierzył, że do Brexitu może dojść. Chodziło jedynie o przejęcie eurofobicznego (bo eurosceptyczny to cała reszta) elektoratu, który pozwalał dostać się do Parlamentu Europejskiego przedstawicielom nacjonalistycznego, postkolonialnego ugrupowania UKIP, z Nagelem Faragem na czele. Do Parlamentu Europejskiego, na eksport, bo w wyborach krajowych nie odgrywali specjalnego znaczenia. Do czasu. Kiedy popracie sondażowe w brytyjskich wyborach zaczęło im rosnąć kosztem torysów, Cameron się wystraszył, że utraci tekę premiera i przywództwo w partii konserwatywnej i postanowił być bardziej eurofobiczny, niż UKIP.

Rozpętał nacjonalistyczną kampanię. Bezskutecznie starał się nad nią zapanować nawołując Brytyjczyków do pozostania w Unii i stając na czele obozu Remain. Dziś znów jest przerażony, bo zwycięstwo obozu Leave może oznaczać jego własną polityczną porażkę i prawdopodobnie utratę teki premiera. Czy gra warta była świeczki? Za późno, by pluć sobie w brodę. Torysi, których chciał zjednoczyć, są dziś podzieleni bardziej niż kiedykolwiek. Nie jest przesadą określenie tych podziałów mianem wewnątrzpartyjnej wojny domowej. Jeśli przegra referendum, będzie mógł tylko odejść.

Na to liczy mer Londynu Borys Johnson, z tej samej co Cameron partii, nawołujący do głosowania przeciw pozostaniu w UE, gracz jeszcze bardziej cyniczny niż Cameron, który marzy tylko o jednym: zostać kalifem w miejsce kalifa. Na pytanie dziennikarzy o spodziewany wynik liczbowy referendum szczerze odpowiedział, że dla niego ważna w tym referendum jest tylko jedna liczba: "10", od 10 Downing Street, adresu siedziby premiera. Europa nie po raz pierwszy zresztą wyznacza linię podziału wewnątrz partii konserwatywnej. Za swój głęboki eurosceptycyzm odsunięciem od władzy w partii zapłaciła też kiedyś Mragaret Thatcher, bo w tamtych czasach nurt proeuropejski (a raczej przekonany o zaletach wspólnego rynku) był w jej otoczeniu dominujący.

Wyspa

Wielu tłumaczy inność Brytyjczyków ich wyspiarską naturą. Jakby słynna formuła, prowokująca banalnością, od której rozpoczął jeden ze swych wykładów francuski socjologa i historyk, André Siegfried: "Anglia jest wyspą", starczała za całą odpowiedź. Ale czyż nie ma w Europie innych wysp? Nie mniej niż wyspiarstwo o postawie Brytyjczyków wobec reszty świata dcyduje wciąż żywe wspomnienie cesarstwa. Może to małostkowe, ale nie będę im współczuł, gdy się przebudzą. Obama próbował im powiedzieć, że ich cesarstwa nie ma, i że liczą się dla Waszyngtonu przede wszystkim jako część postimperialnej Europy. Śmiertelnie się na niego obrazili.

Niewątpliwe uzasadnione jest twierdzenie, że naprawdę ważny podział przebiega nad Tamizą nie między lewicą a prawicą, ale między zwolennikami otwarcia i współpracy z kontynentem a tymi, którzy na kontynent patrzą z nieposkromioną nieufnością. Ci drudzy są dziś w natarciu. Nie po raz pierwszy, choć nie zawsze wywodzili się z partii konserwatywnej. Kiedyś to Partia Pracy była liderem obozu eurosceptycznego (to znaczy przeciwnego wspólnemu rynkowi).

Niezmienność

Gdy w 1946 roku Churchil wzywał do zjednoczenia Europy, nie myślał bynajmniej o uczestnictwie swego kraju w tym przedsięwzięciu. Zjednoczone Królestwo miało Commonwelth, po co mu jakaś Europa? Chyba, że jako rynek zbytu. Wielu Brytyjczyków myśli tymi kategoriami do dziś. Z apelu Churchila narodziła się międzynarodowa Rada Europy, ale uważanie go za ojca założyciela ponadnarodowej Unii Europejskiej to daleko idące nadużycie.

Wilhelm Zdobywca, Tkanina z Bayeux,
by Myrabella 
Kiedy powstawała Europejska Wspólnota Węgla i Stali, Wielka Brytania została zaproszona do udziału, ale nie była zainteresowana. Nigdy nie zrozumiem, czemu nie przystąpili - mówił jeden z głównych architektów integracji europejskiej Jean Monnet. Tłumaczył to sobie zmitologizowanym ponad miarę zwycięstwem Brytyjczyków w czasie II wojny światowej, iluzją, że można utrzymać stan posiadania, bez konieczności zmiany, dostosowania się do nowej koniunktury. Pewnie Monnet miał rację: Brytyjczycy, zapominając o tysiącach Europejczyków, żołnierzach z czternastu krajów, wśród nich Czechach i Polakach, którzy obronili wyspę przed niemiecką inwazją, uwierzyli, że nikogo nie potrzebują. I to przekonanie, utrwalone mitem Bitwy o Anglię, przetrwało do dzisiaj.

Podobnie jak przekonanie, niezmienne od czasów normandzkiego najazdu w 1066, że wyspy trzeba bronić przed obcym podbojem. To od tego czasu liczyć należy zacieśnienie związków Anglii (wcześniej w skandynawskiej sferze wpływów) z Europą i schizofreniczny stosunek Anglików do kontynentu, mentalnie dzielący wyspiarzy na dwa wrogie obozy. Tak, powiązanie Anglii z Europą jest wynikiem inwazji. Kojarzy się z podporządkowaniem obcemu. Anglicy patrzą na kontynent z pełnym nieufności zauroczeniem. Anglia jest emocjonalnie przywiązana do Europy również w dobrym znaczeniu tego słowa. Anglicy po prostu kochają Europę inaczej.

Rynek

Po nieudanej próbie zabezpieczenia swoich interesów poprzez utworzenie konkurencyjnej wobec Wspólnoty Europejskiej organizacji wolnego handlu EFTA, w 1961 roku wystąpili o przystąpienie do wspólnego europejskiego rynku. De Gaulle, dwukrotnie blokując wejście Wielkiej Brytanii do Wspólnot, twierdził, że wyspiarze są "z gruntu wrodzy" idei jednoczenia kontynentu. Niewątpliwie miał rację. Ale też Brytyjczycy nie wierzyli, że integracja europejska może przybrać polityczne formy, naprawdę myśleli, że na jednolitym rynku się skończy. Mają dziś trochę rację, gdy twierdzą: nie na taką Europę się umawialiśmy. Należy jednak od razu dodać, że umawiali się sami ze sobą: nikt im nie obiecywał, że dynamika integracji europejskiej zostanie poddporządkowana wyspiarskim stanom świadomości.

Gdy po traktacie z Maastricht Unia Europejska odsłoniła swe nie tylko merkantylne, ale i polityczne oblicze, nie mogła być już postrzegana przez Brytyjczyków tylko jako EFTA w wersji turbo. Małżeństwo z rozsądku zaczęło się kruszyć zanim zostało skonsumowane. "Superpaństwo", któremu Margaret Thatcher wydarła "brytyjski rabat", swoisty haracz za obecność, stało się ulubionym chłopcem do bicia brytyjskich tabloidów, coraz większej części klasy politycznej, i wreszcie wyrosłych z niebytu nacjonalistycznych partii kanapowych, takich jak UKIP, których jedyną raison d'être była i jest eurofobia.

Oswojenie

W możliwość rozpadu małżeństwa z rozsądku uwierzyć trudno tak długo, jak wierzy się w rozsądek. Dlatego niewielu dawało na początku szansę powodzenia zwolennikom Brexitu. Wynegocjowane w lutym porozumienie, choć nie było dla Camerona zwycięstwem, jakiego się spodziewał, miało mu pozwolić na skuteczne sprzedanie w kampanii referendalnej opowieści o Unii "reformowanej" przez mężnych synów Albionu. Unii zaś miało zapewnić utrzymanie w swoich szeregach niesfornego, ale stanowiącego 16% unijnego PKB państwa członkowskiego, drugiej gospodarki UE i jednego z głównych centrów finansowych świata.

Wiara w rozsądek zniknęła, gdy na dłużej utrwalił się trend wskazujący na stabilna przewagę zwolenników wyjścia z UE. Z jednej strony rozpoczęły się dramatyczne apele do Brytyjczyków, by jednak zostali, dowody miłości, i graniczące z histerią (rzadkie, na szczęście) skowyty, jak choćby opinia Donalda Tuska, że wyjściemWielkiej Brytanii z Unii oznaczać będzie koniec zachodniej cywilizacji.

Świadomość, że do Brexitu jednak może dojść, zaczęła wzrastać. Eksperci zaczęli się z nią oswajać. Rynki i instytucje unijne, bez rozgłosu, przygotowały plany awaryjne. I jak zwykle w konfrontacji z nieuchronną rzeczywistością zaczęto, po cichu, szukać dobrych stron złej koniunktury. Bo w gruncie rzeczy czy nie lepiej wreszcie położyć kres nieustannym brytyjskim fochom i zakończyć najdłuższe rozszerzenie nowoczesnej Europy? Czy, faktycznie, nie lepiej nauczyć się żyć bez Brytyjczyków, niż w nieskończoność przedłużać rozpad pożycia?


Na podobny temat

Przychodzi Cameron do Szydło, a Szydło też... (10.12.2015)

O czym zapomniał Cameron i jego polscy wielbiciele (24.01.2013)


Oraz: przemówienia Winstona Churchilla, Margaret Thatcher, Jona Majora, Tony'ego Blaira i Davida Camerona można przeczytać w całości (po angielsku) w zakładce Lektury.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...