Euro trzyma się
mocno, jest stabilną walutą, a państwa strefy euro są znacznie mniej zadłużone
niż Stany Zjednoczone lub Japonia. Nie ma wiec kryzysu euro, jest kryzys
instytucji Eurolandu – uważają Jürgen Habermas, Peter Bofinger i Julian
Nida-Rümelin. We wspólnym tekście,
opublikowanym na początku sierpnia w Frakfurter Allgemeine Zeitung i
przedrukowanym w ostatni weekend przez Gazetę Wyborcza, stawiają tezę, że
ratunkiem dla strefy euro, a tym samym sposobem na wyjście z kryzysu, jest
głębsza integracja polityczna UE. Koncentrują swą krytykę na politykach, którzy
nie są w stanie dostrzec tej oczywistości, bo nie potrafią i nie mają odwagi
patrzeć w przyszłość. Pokładają natomiast nadzieję w obywatelach, którzy udzielą demokratycznego poparcia głębszej integracji politycznej.
Unia monetarna, ale bardziej polityczna
To teza znana z
innych publikacji, również samego Habermasa. Mimo albo raczej z powodu
sympatii, jaką czuję do tego punktu widzenia, martwi mnie proponowany pomysł na zmianę tego
stanu rzeczy. Nie, że zły. Tylko niestety niewykonalny. Bo zadanie, jakie chce krótkowzrocznym politykom powierzyć Habearmas, przez tych polityków wykonane być nie może. Autorzy mają oczywiście rację wzywając do silniejszej integracji
politycznej. Jej brak i wynikająca z niej gospodarcza i polityczna konkurencja
między państwami, to jeden z głównych powodów, które doprowadziły do
rozwiązania w 1927 roku, po 62 latach funkcjonowania, Łacińskiej Unii
Monetarnej. Co ciekawe, również wtedy najsłabszym ogniwem unii okazała się
Grecja, której gospodarka w 1892 roku została objęta daleko posuniętym nadzorem
partnerów. Również dolar, który od 1792 roku stal się "dewizą
federalną" USA, nie przetrwałby bez politycznej integracji stanów. Od
samego początku uwspólniono dług publiczny, do czego nawołuje dziś Komisja
Europejska, a o czym nie chce słyszeć Angela Merkel (krytykowana za to przez
Habermasa). Autorzy tekstu wzywają do
wprowadzenia euro-obligacji, zaproponowanych już dwa lata temu przez José
Manuela Barroso.
Euroland jako podstawa unii politycznej – raczej
nie wypali
Zdaniem autorów
tekstu, pogłębienie politycznej
integracji miedzy państwami UE jest niezbędne dla utrzymania euro. Po
pierwsze, proponują unię polityczną najpierw wśród 17 członków
Eurolandu. Ten pozornie logiczny postulat (bo unia polityczna ma uratować unię
walutową) rozbija się jednak o ważną polityczną barierę: może tak powinno być,
skąd jednak przekonanie, że to akurat wśród tej siedemnastki znajdą się państwa
skłonne silniej się zintegrować? Skłonny byłby na pewno Luksemburg, pewnie
dołączyłaby Belgia, ale Holandia? Ale Finlandia? Przetrwanie strefy euro jest fundamentalne
nie tylko dla gospodarki UE, ale dla idei europejskiej jedności. Ma rację
Habermas mówiąc, że "rezygnacja z idei europejskiej jedności oznaczałaby
wypisanie się ze światowej historii". Ale skoro tak, to sojuszników do
unii politycznej może należałoby poszukać też poza Eurolandem.
Zły moment na integrację polityczną - niestety
Po drugie, trudno
się nie zgodzić, że głęboka reforma instytucji Eurolandu i w ogóle
gospodarczego ustroju UE najbardziej przydałaby się teraz. Jednak właśnie teraz najtrudniej ją przeprowadzić. Habermas chce nowego konwentu i
nowej debaty o europejskiej konstytucji. Można żałować, że nie dało się wszystkiego zrobić za
Delorsa, trudno. Później, gdy konwent pod przewodnictwem nazbyt ambitnego Valérego Giscrada d'Estaing miał obdarzyć UE konstytucją, renacjonalizacja umysłów zbiegła się w czasie ze spadkiem
jakości klasy politycznej. Już wtedy było za
późno. Albo za wcześnie. Ideowe przedwiośnie, pora niczyja, trwa do dzisiaj. Na pewno czas kryzysu – gospodarczego i ideowego – nie jest najlepszym
momentem, by udało się to, co nie powiodło się wtedy. Przekonanie, że teraz
projekt poprą obywatele (skoro na polityków nie ma co liczyć) jest tak piękne, jak wiele przekonań Habermasa, ale
niestety oderwane od rzeczywistości. Obywatele nie popierają reform. Zwłaszcza w czasie kryzysu. Słabowitość demokracji państw
członkowskich sumuje się w tak zwany deficyt demokratyczny UE i nie jest
prawdą, że sami obywatele nie ponoszą za to odpowiedzialności. Tak samo jak
trudno uwolnić greckich obywateli od wszelkiej odpowiedzialności za gospodarczą
zapaść ich państwa.
Reforma jest przecież w toku - bez fajerwerków
Autorzy artykułu
nawołują do reformy instytucji Eurolandu. Mają rację. Proponują rozwiązania, ale przecież
wiele z tych rozwiązań jest wprowadzanych a reforma jest w toku. Silniejszy i
bardziej skuteczny nadzór nad instytucjami finansowymi i nowe zasady działania
sektora bankowego, z bezpieczniejszym systemem gwarancji dla obywateli
trzymających w bankach pieniądze, wspólny mechanizm ratunkowy na wypadek
kolejnych zapaści, ściślejsza koordynacja polityki gospodarczej państw
członkowskich, koordynacja i kontrola narodowych budżetów – to wszystko się
dzieje. Powstają nowe fundamenty ustroju gospodarczego i funkcjonowania systemu
finansów publicznych. To prawda, że pozytywne skutki tych działań będzie widać nieco
później. Nigdzie na świecie nie dokonuje się jednak tak głęboka reforma
stabilizująca i uwiarygodniająca cały system jak w Eurolandzie. Polska ma
oczywiście rację uczestnicząc w tym procesie na ile się da. Natomiast brak polskiej
strategii, ba: zwyklej opinii rządu na temat powstającej unii bankowej jest dowodem
politycznej krótkowzroczności, o której mówi Habermas.
Natomiast
pomysł, by tę reformę instytucji przywdziać w polityczną nadbudowę, choć kuszący, nie
brzmi w obecnej sytuacji przekonująco. Ale bardzo bym chciał, żeby
Habermas skuteczniej przekonywał do swoich przekonań, by zyskiwał zwolenników.
To oni, w ustabilizowanej gospodarczo UE, zrobią następny krok, w stronę
ukonstytuowania "wspólnej, ponadnarodowej struktury demokratycznej, która
nie byłaby państwem federalnym" – jak mówi Habermas. Krok rzeczywiscie niezbędny. W przyszłości.