Barcelona, 11/09/2012 |
Szacowanie liczby manifestantów, która ma być miernikiem poziomu niezadowolenia (lub poparcia), jest zawsze karkołomne. Zawsze liczba podana przez organizatorów jest większa niż szacunki policji. Ale na tym podobieństwa między manifestacjami w Lizbonie, Atenach, Madrycie, Barcelonie i w Warszawie się kończą. PiS bardzo by chciał, żeby w Warszawie było jak w Madrycie, Lizbonie, Atenach. Ale nie jest: nie ma wyniszczających cięć wydatków na szkoły i szpitale, na pensje i emerytury jak w Grecji. Sytuacja jest nieporównywalna. Nie ma bezrobocia wśród młodzieży sięgającego 50% populacji jak w Hiszpanii. O zagrożeniu recesją się mówi, ale jej nie ma. Deficyt jest, owszem, ale gdzie mu tam do deficytu nie tylko greckiego czy hiszpańskiego, ale nawet francuskiego. PiS by chciał, żeby naród (naród, narodzie, o narodzie, w narodzie!) czuł się w swej tożsamości zagrożony. Jak Katalończycy. I to od 18. wieku. Ale się nie czuje. Mimo Gazety Polskiej. Naszego Dziennika. Radia Maryja. Naród nie rozumie, że Tusk, Niemcy i Rosja, z Brukselą na czele, pozbawiają go suwerenności. Naród śpi. Obudź się Polsko!
W Polsce jest normalnie. Tak bardzo, że przez dwa kolejne lata, w sercu Europy trawionej kryzysem, jedynym ważnym postulatem trawionej przez paranoję polskiej konserwatywno-katolicko-narodowo-ludowej (ileż to trzeba przymiotników, żeby opisać nacjonal-populizm) opozycji jest "prawda o Smoleńsku". A "Obłęd" Krzysztonia czytali? Pamiętają jak trudno było tę książkę dostać w PRL-u? Jeśli pamiętają, to powinni też pamiętać o "prześladownikach". To oni są ich wrogami. I zrozumieć, że mają wszelkie szanse by w historii figurować potrójnie: w historii po prostu, bo jednak są siłą polityczną, mają elektorat; w historii literatury, w rozdziale napisanym przez Marię Janion, poświęconym wariatom-patriotom; w historii psychiatrii wreszcie, jako przykład psychozy indukowanej, patologii ogłupiałego nienawiścią tlumu.
O co chodziło w manifestacji 29 września? O telewizję Trwam, polski odpowiednik rwandyjskiego radia Mille Collines; o Solidarność - ideę, z której zostały fonemy, śniado-duda zagadka socjolingwistyki; o Smoleńsk - mitologię krzywdy i spisku podawaną na plastikowej tacy w papierowej torebce, jak fast-history, jak PiS-Mac, tanio, szybko i skutecznie. Niestrawnie. O co chodziło w manifestacji 29 września? O wprowadzenie na scenę technicznego premiera. Wśród kandydatów wymieniano Jana Marię Rokitę. Ten, którego Niemcy biją, miał krzyknąć: "Tusk nas bije!". Pudło. To nie Rokita. Choć hasło dobre.
Ci, którzy pomysłowi technicznego premiera przyklaskują, nie tak dawno wykrzywiali wargi w pogardzie dla technicznych rządów w Grecji i we Włoszech. Papademos? A cóż to za polityk? W teczce przywieziony. Bez wyborów. Technokrata. Monti? To samo. Gwałt na demokracji. Dokonany przez Brukselę. Porwanie Europy. Gwałt dziewicy. A profesor Gliński, techniczny premier? To co innego. Nasz, a nie brukselski premier. Choć w całej tej argumentacji zapomniano, że Papademosa, do czasu wyborów, wskazał grecki parlament, tak jak Montiego - włoski. I że Monti ma szansę na przedłużenie mandatu, tym razem dzieki glosom wyborców. A Glińskiemu żaden parlament mandatu nie da, nie będzie miał więc nawet szansy na odejście w stylu Papademosa. A nawet na planową odstawkę w stylu Marcinkiewicza.
Mimo krótkowzroczności i technokratycznej miałkości PO (a może nie mimo, ale z powodu?), Warszawa nie jest Madrytem, Lizboną, Atenami. Mimo, że PiS (jakby zapomniał o budapesztańskim marzeniu) bardzo by tego chciał. Ustami swojego prezesa przedstawił ludowi program, który ten postulat miałby zmaterializować. Zorganizował manifestację. I nic. Polska nie dała się pobudzić. Nie chce chodzić jak na prochach. Wiadomo: lemingi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz