2016-06-27

Jak być twardym wobec Londynu

To dobrze, że po chwilowym osłupieniu wzmacnia się w Unii determinacja na rzecz obrony integracji europejskiej. Brexit to nie koniec świata. Ale aby Unia wyszła wzmocniona z tego niewątpliwego kryzysu trzeba spełnić kilka warunków. Oto niektóre z nich.

Nie pozwolić im wygrać gry na czas

Być twardym, to znaczy być skutecznym. Być twardym, to przeciwieństwo pisowskiej retoryki "powstania z kolan". Pierwszą miarą skuteczności jest czas. Nie wolno pozwolić Londynowi na zwłokę. Cameron zapowiedział swą dymisję na październik, a to początek gry na czas. Przegrał referendum, które sam ogłosił. Stoi na czele parlamentarnej większości, owszem, ale podzielonej na dwa wrogie obozy. Jako premier powinien być wykonawcą referendalnej woli Brtyjczyków (choć dokładniej byłoby powiedzieć: Anglików i Walijczyków), którzy opowiedzieli się za wystąpieniem Zjednoczonego Królestwa z Unii, ale przecież stał na czele obozu nawołującego do pozostania. Cameron nie ma mandatu do podjęcia negocjacji z 27 państwami UE.

Ale Unia nie ma żadnego interesu w czekiwaniu na nowego premiera. Rokowania trzeba podjąć jak najszybciej, żeby zastopować negatywną, eurosceptyczną dynamikę, i dlatego, że Londyn jest dziś na słabszej pozycji. Czekanie, aż się ocknie, to dawanie mu forów wbrew interesowi Unii. Trudno będzie zmusić Londyn do natychmiastowego przesłania do Brukseli wniosku o wystąpienie z UE, jeśli nie będzie chciał tego robić, ale przyspiszenie tego procesu nie jest niemożliwe. Na pewno też nie należy zaczynać pokątnych negocjacji z Brytyjczykami zanim nie zdobędą się na odwagę oficjalnej notyfikacji. Bardzo dobrze, że Hollande, Merkel i Renzi jasno to dziś na spotkaniu w Berlinie powiedzieli

Twardym być - również wobec siebie

Być twardym, to nie znaczy twardo gadać do mediów. To nie znaczy składać buńczuczne deklaracje. To znaczy jak najmniej stracić, jak najwięcej zyskać. Ale straty i zyski różnie będą definiowane w różnych państwach członkowskich. Chodzi o to, żeby te różnice nie zdominowały negocjacji. Żeby po stronie unijnej rzeczywiście mówiono jednym głosem i żeby wyrażał on wspólny interes. Ten interes istnieje: jest nim przszłość integracji europejskiej. Być twardym oznacza też być nieustępliwym inteligentnie, nie na pokaz. Negocjacje należy prowadzić ze świadomością, że rynki są czułe na wszelkie objawy niestabilności. Będą naciskać na obie strony negocjacji, żeby wstrząsy wywołane rozwodem były jak najmniejsze. Ten czynnik wpływu też trzeba brać pod uwagę.

To jest główny challenge tych negocjacji. Żeby być twardą wobec Londynu, Unia musi być najpierw twarda wobec siebie. To Rada Europejska 27 państw zdefiniuje polityczne stanowisko wobec Londynu i powinna zrobić to jak najszybciej. Mandat do obrony tego stanowiska powinna otrzymać Komisja Europejska. Tak jak w przypadku negocjacji rozszerzeniowych z kandydatami i tak jak w rokowaniach handlowych z państwami spoza UE. Tylko wtedy uda się utrzymać wspólny front.

EOG nie dla Brytyjczyków

Być twardym to znaczy postawić twarde warunki od samego początku. Londyn chciałby oczywiście negocjować punkt po punkcie i wedle swego kalendarza z czego rezygnuje, a co sobie zostawia. Na to nie można pozwolić: out is out, jak powiedział Jean-Claude Juncker. Brexit oznacza, że Londyn rezygnuje że wszystkiego, z wyjątkiem obowiązków, które spoczywają na nim tak długo, jak długo zupełnie nie wystąpi.

Byłoby szczytem hipokryzji, gdyby Wielka Brytania oświadczyłą, że chce zostać członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Można nim być nie należąc do Unii. Na przykład Norwegia i Liechtenstein są. Ale z tej przynależności wynikają konkretne obowiązki prawne i finansowe, natomiast nie wynika z niej udział w decyzjach, z których te obowiązki wynikają. Jeśli potraktować serio wynik referendum, a przynajmniej brytyjskie władze powinny tak go potraktować, to Wielka Brytania nie może być członkiem EOG.

Dobry układ dla obu stron nie jest celem

Chodzi o to, żeby zyskała Unia a straciła Wielka Brytania. Oczywiste? No nie do końca. Stanowisko wobec Brexitu jest różne w różnych państwach. Należy się gdzieniegdzie liczyć z pewną spolegliwością wobec Londynu. Na przykład w Polsce. Ponadto w Unii panuje zamiłowanie do głoszenia, że ten czy inny układ jest dobry dla obu stron. Jest to pożądane w negocjacjach rozszerzeniowych. Dobrze brzmi w negocjacjach handlowych z USA czy z Kanadą. Ale w tych negocjacjach nie brzmiałoby to dobrze: ze względu na przyszłość integracji europejskiej burda w rodzinie, nóż w plecy partnerów, polityczne rozrabiactwo nie mogą kończyć się dobrze dla sprawcy, muszą się skończyć źle. Dla przykładu.

Mediolan, Paryż i przede wszystkim Frankfurt mogą skorzystać na nieuniknionym osłabieniu londyńskiego City. Jeśli mogą, to powinni. Ale kapitał wycofywany z City trafi nie tylko tam. Cześć wypłynie do Nowego Jorku i trzeba zrobić wszystko, by była to część jak najmniejsza. Część trafi też do krajów, które - w odróżnieniu od Niemiec i Francji - niechętnie patrzyły na zbyt ścisłe kontrolowanie przepływu kapitałów i na podatek od operacji finansowych: do Danii i Holandii, które nie są w prointegracyjnej fazie, oraz do prointegracyjnych Irlandii i Luksemburga. Luksemburg, państewko, którego podstawą są międzynarodowe finanse, może obawiać się wstrząsu, jaki nieuchronnie wywoła kryzys City. Trzeba więc dać Wielkiemu Księstwu gwarancje, że fundament jego gospodarki nie ucierpi.

Małe i średnie przedsiębiorstwa - pod specjalną ochroną

Belgia i Holandia, dwa pozostałe państwa Beneluxu, są bardzo silnie powiązane z Londynem i finansowo i rynkowo. W obu państwach Brexit będzie kosztowny dla tamtejszych małych i średnich przedsiębiorstw. Ale kosztowny będzie też dla firm brytyjskich. Trzeba zrobić wszystko, by beneficjentem strat, które poniosą Brytyjczycy, były przedsiębiorstwa kontynentalne, w tym belgijskie i holenderskie. Większość belgijskich firm obecnych na brytyjskim runku, blisko 80%, specjalizuje się w świadczeniu usług. To dzialalność najprostsza i najtańsza do delokalizowania. Ale wszystkie delokalizacje nie mogą się odbyć do malutkiej Belgii, trzeba wiec stworzyć warunki do delokalizacji korzystnych i firm i  dla państw w Europie, szukając jednocześnie rynków zbytu gdzie indziej.

Te problemy dotyczą też w pewnej mierze przedsiębiorstw francuskich, ze względu na bliskość geograficzną i gospodarcze więzy państw położonych po obu stronach Kanału (choć ze względu na potencjał gospodarczy Francji nie ma to, proporcjonalnie, aż takiego znaczenia jak dla malutkiej Belgii). Ale tu wiele będzie zależeć od francuskiego rządu: co zrobić, żeby tysiące Francuzów, którzy woleli założyć firmy nad Tamizą niż nad Sekwaną, przekonać, że warto wrócić do kraju. Spośrod blisko 180 tysiecy Brtyjczyków, którzy żyją we Francji, nie wszyscy są emerytami, wielu też ma firmy albo w firmach pracuje. Jeśli wierzyć francuskim mediom, możliwość przyjęcia francuskiego obywatelstwa stała się wśród nich nagle bardzo popularna. Należy się do takich życzeń odnieść że zrozumieniem.

Imigranci i emeryci: kto na czym korzysta

Hiszpanie goszczą u siebie 400 tysięcy brytyjskich emerytów. Nie skarżą się, bo ich emerytury wpływają, po przeliczeniu na euro oczywiście, do hiszpańskich banków, a następnie do hiszpańskiego sektora handlu i usług. Ale również dla Wielkiej Brytanii to dobry układ, bo znacznie zmniejsza publiczne wydatki na Narodowy System Zdrowia, finansowo i tak rozgrzany do czerwoności. Tę zaletę widać najwyraźniej w zestawieniu z innym elementem brytyjskiej rzeczywistości: imigracją. Jako imigrantów postrzega się w Wielkiej Brytanii zarówno przybyszy bez unijnego paszportu jak i tych, którzy taki paszport posiadają.

Przybysze z krajów Europy wschodniej i środkowej korzystają z unijnej swobody przepływu pracowników. Są aktywni zawodowo, kontrybuują tym samym znacząco do brytyjskiego budżetu, i jednocześnie rzadko chorują, nie narażają więc niewydolnego brytyjskiego systemu zdrowia na takie wydatki jak emeryci. Taka była zresztą kalkulacja Blaira, gdy otworzył granice dla robotników z Polski, Czech czy Litwy, gdy brakowało rąk do pracy.

Ale głosując za wyjściem z UE Brytyjczycy opowiedzieli się za odstąpieniem od zasady swobody przepływu pracowników, zasad koordynujących w UE wzajemne uznawanie świadczeń emerytalnych i zdrowotnych oraz przeciw wschodnioeuropejskim "imigrantom" (jeden z wątków przewodnich eurofobicznej kampanii referendalnej) i modelem społeczno-gospodarczym wprowadzonym przez Tony'ego Blaira. Brytyjscy emeryci nie wrócą z Hiszpanii (ani z Grecji czy z Portugalii) do kraju, który - wedle słów eurofoba Farage'a - odzyskał niepodległość, ale negocjacje z Londynem trzeba prowadzić tak, aby ich obecność w UE opłacała się Unii, nie Londynowi.

Poza strefą euro - Brexit nie może być pretekstem dla dezintegracji

Plan maximum powinien być taki, żeby wszystko, co da się uratować z Brexitu lub na nim zyskać  służyło zachowaniu integralności UE i, przede wszystkim, wzmocnieniu integracji europejskiej. Przede wszystkim. Bo oba te cele mogą okazać się nie do pogodzenia, jesli w panstwach starej Unii zwyciezy poglad, że ratowanie integracji moze się powieść tylko w strefie euro, a w krajach spoza strefy euro, że Brexit to świetna okazja, żeby dynamikę integracji zatrzymać. Dlatego ważne jest by kraje spoza strefy euro nie zostały w kontekście Brexitu spisane na straty, a kraje ze strefy euro nie musiały przyjmować na siebie calej politycznej odpowiedzialności za ratowanie UE.

Waluty państw spoza strefy euro, których gospodarki uważane są za mniej stabilne, z powodu Bexitu tracą na wartości i nie jest to dla nich dobra wiadomość, choć w krótkiej perspektywie może to wspomóc ich eksport (podobnie zresztą jak niskie notowania funta: dzięki zwiększeniu eksportu w krótkim okresie mogą nawet częściowo zbalansować straty, jakie Wielka Brytania poniesie w wyniku Brexitu). Brexit to kryzys polityczny ale i finansowy (choć w odróżnieniu od kryzysu finansowego w 2008 roku i perspektywy wystąpienia Grecji ze strefy euro nie jest natury systemowej) i jako taki nieuchronnie przyczyni się do obniżenia poziomu inwestycji w tych krajach. Zła informacja dla Polski: to właśnie stąd inwestycje zostaną wycofane w pierwszej kolejności, bo skoro już ktoś decyzję o wycofaniu kapitału podejmie, to tak, by miała ona znaczący wymiar finansowy.

Polska jest też największym z karajów, które są beneficjentami funduszy strukturalnych finansowanych z unijnego budżetu, a ten, po wyjściu Wielkiej Brytanii, się zmniejszy. Unia powinna negocjować w taki sposób, żeby Brytyjczycy tak długo jak się da musieli wywiązywać się ze swych budżetowych zobowiązań wobec Polski, Czech, Bułgarii i innych beneficjentów europejskiej polityki spójności. Musi też jak najszybciej zdecydować w jaki sposób załatać dziurę budżetową, która będzie wynikiem dezercji jednego z kontrybutorów.

Gorzej niż zmarnotrawienie dorobku: zaprzepaszczenie szansy

Polska ze względu na swój potencjał gospodarczy i demograficzny, z powodu wielkości terytorium i geopolitycznego znaczenia nie jest postrzegana tylko jako jeden z beneficjentów unijnych funduszy. Jej potencjał jest znacznie większy. Przez ostatnie lata został on dobrze wykorzystany: Polska osiągnęłą pozycję jednego z głównych graczy w unijnej drużynie. Od czasu dojścia do władzy PiS ta pozycja słabnie w zastraszającym tempie. Skutecznie choć nie bez trudu wypracowany kapitał wizerunkowy i polityczny jest dziś trwoniony wręcz ostentatacjnie. Polityka europejska (i szerzej - międzynarodowa) uprawiana przez rząd Beaty Szydło, szkodliwa sama w sobie, będzie miała skutki jeszcze bardziej opłakane teraz, po zwycięstwie Brexitu i wywołanego nim kryzysu. Skutki opłakane nie tylko dla Polski, ale i dla samej Unii.

Bo od pewnego już czasu Polska, w miarę jak jej znaczenie rosło, była coraz częściej postrzegana jako uzupełenienie (czasem wręcz jako przeciwwaga) niemiecko-francuskiego silnika integracji. Owszem, niezbędnego. Ale proeuropejska Polska u boku Niemiec i Francji naprawdę byłaby potrzebna. W sytuacji Brexitu Polska miałaby do odegrania pozytywną rolę, łatwiej niż kiedykolwiek byłoby jej też dla tej roli zyskać poparcie partnerów, bo to ona miałaby największe szanse by w reformowanej Unii zająć miejsce, z którego już jakiś czas temu zdecydowała się nie korzystać Wielka Brytania. Pisowska polityka wobec Unii nie dość, że rujnuje dotychczasowy dorobek, to jeszcze pozbawia Polskę możliwości skorzystania z nowych, pojawiających się w wyniku Brexitu szans. Nie łudźmy się, że jest to wynikiem jedynynie ignorancji i fuszerki ministra spraw wewnętrznych. To również efekt ideologicznej postawy politycznego ugrupowania i jego przywódcy: im politycznie, cywilizacyjnie i mentalne z Europą nie po drodze.

PiS, jak zwykle, nie z tej Europy

Choć to najgłupsze, co w tej chwili można zrobić, PiS-owska władza będzie grała na osłabienie intergacji. Zamiast umiejętnie wykorzystać miejsce zwolnione przez Wielką Brytanię dla dobra integracji i znaleźć się wśród tych, którzy Unię będą wzmacniać i nadawać kierunek reformie, obecny rząd woli skryć się w cieniu Brexitu i przyjąć na siebię rolę zawracacza rzeki. Tak należy rozumieć wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który w reakcji na Brexit (czy też "Bretix" - jak mówi najwybitniejszy polityk wszechczasów), uznał, że trzeba spełnić brytyjskie postulaty, integrację nie tylko wyhamowując, ale cofając do okresu sprzed traktatu z Masstricht. Na tym, de facto, polega jego propozycja "nowego traktatu".

Premier Beata Szydło, coraz bardziej podobna do postaci czynowników, mentalnie zniewolonych biurokratów ze sztuk Czechowa, przyklasnęła temu pomysłowi, komentarz polskiego rządu na temat Brexitu ograniczając do cytatu z Mistrza. Kaczyński niczego się nie nauczył: wierzy, że utrzyma się na fali dryfując na mieliznę Unii zredukowanej do układu o handlu bezcłowym, ale nadal wydającej miliony na rozwój krajów takich jak Polska. Nieracjonalny, ale jednocześnie anachroniczny stosunek PiS i guru tej partii do integracji europejskiej, widoczny jeszcze zanim zdobyła władzę, opisałem w cyklu Państwo PiS jest nie z tej Europy. Nie jest to stanowisko nowe. Ale nigdy, że względu na kontekst, nie było ono bardziej wyniszczającego dla Polski i dla Europy niż obecnie.

Polityka PiS każdego dnia powiększa grono tych ludzi w Europie, którzy winą za wszelkie niepowodzenia ostatnich lat obarczają wielkie rozszerzenie zapoczątkowane z w 2004 roku. To oni, jako pierwsi, powracają do idei "twardego jądra" Unii, do koncepcji "kręgów koncentrycznych". Być może jest to jedyny sposób na uratowanie integracji europejskiej. Być może. Odpowiedzi dostarczą już wkrótce ci, którzy sami chcą uczynić swoje kraje outsiderami integracji, zapominając jednak, że żaden z nich nie jest Zjednoczonym Królestwem. Będą musieli zdecydować, po której stronie stołu negocjacyjnego zasiadają: z Unią czy przeciw Unii, przy stoliku integracji czy dezintegracji.


Na podobny temat





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...