2013-03-10

Zróbmy porządek z demokracją

Rządy Rumunii i Węgier, mimo woli i wbrew sobie, mogą przyczynić się do wzmocnienia w UE traktatowych sankcji nakładanych na kraje, które nie radzą sobie z przestrzeganiem zasad państwa prawa i demokracji. Naruszając regularnie w ostatnich latach europejski system wartości Bukareszt i Budapeszt skłoniły Danię, Finlandię, Holandię i Niemcy do zajęcia wspólnego stanowiska w sprawie obrony politycznych fundamentów UE. W piątek 8 marca te cztery państwa wystąpiły oficjalnie do Komisji Europejskiej o przygotowanie takiej propozycji zmiany traktatu, która umożliwiłaby UE skuteczne, a nie jedynie fasadowe działanie w obronie demokracji, państwa prawa i praw człowieka. 


Traian Basescu i Viktor Orbán, marzec 2011                           ©EPP
Sytuacja w Rumunii i na Węgrzech stała się pretekstem dla tej inicjatywy. Nie jest ona jednak wymierzona w te dwa państwa. Dotyczy znacznie poważniejszego problemu, z którym UE musi sobie poradzić: najwyraźniej skończył się konsensus w sprawie wartości podstawowych. Ich jednoznaczna interpretacja i nienaruszalność przestały być oczywistością, o której nie warto dyskutować. Dania, Finlandia, Holandia i Niemcy nie napisały listu do Komisji Europejskiej dlatego, że problem ich nie dotyczy. Przeciwnie: inicjatorzy wniosku doskonale wiedzą, że u nich też demokracja może być zagrożona i że sami nie będą w stanie jej obronić. Kiedy demokratyczny doktor Jekyll przemieni się w autorytarnego pana Hyde'a, ktoś bedzie musiał wystrzyknąć mu antidotum. Tym kimś ma być UE, a konkretnie Komisja Europejska. Antidotum ma stanowić mechanizm traktatowy, który UE uruchomi, gdy zajdzie taka konieczność. 

W żadnym z czwórki państw sygnatariuszy nie doszło do takich naruszeń zasad demokratycznych jak na Węgrzech i w Rumunii, to prawda. Ale w Danii skrajnie-prawicowa, nacjonalistyczna partia anty-imigrancka Dansk Folkeparti, mimo porażki w ostatnich wyborach (2011), pozostaje jedną z głównych sił politycznych kraju. Jej wpływ na politykę konserwatywno-liberalnego rządu przyczynił się do nadzwyczajnego zaostrzenia polityki imigracyjnej Danii i do przywrócenia kontroli na granicach (wbrew prawu UE). W Holandii ksenofobiczny portal wymierzony w imigrantów z Europy Wschodniej i  z krajów muzułmańskich, oprotestowany między innymi przez Polskę, został stworzony przez partię PVV Geerta Wildersa, która zajęła w 2009 roku drugie miejsce w wyborach do parlamentu. W Finlandii na populistyczną partię "Prawdziwych Finów" (Perussuomalaiset)  glosowało ponad 12%  wyborców w ubiegłorocznych wyborach samorządowych. 

Od czasu kryzysu austriackiego w 2000 roku, wiadomo, że partie antydemokratyczne mogą wejść do rządu w demokratycznym państwie. Nawet, gdy do rządu nie wchodzą, mogą mieć istotny wpływ na jego politykę, jak w Danii. Węgierski przypadek natomiast pokazuje, że nie trzeba mieć w rządzie przedstawicieli skrajnie nacjonalistycznej partii, takiej jak Jobbik, by prowadzić politykę  sprzeczną z  europejską koncepcją demokracji. Co więcej, można cieszyć się poparciem społecznym uzyskując w wyborach demokratyczną legitymację dla antydemokratycznej polityki. To właśnie przypadek Viktora Orbána. Nie można przecież powiedzieć o nim, że jest dyktatorem: Węgrzy udzielili mu swego poparcia. Z tego samego powodu nieścisłością jest nazywanie dyktatorem zmarłego kilka dni temu Hugo Cháveza.  

Koniec konsensusu w sprawie demokracji, praw człowieka, państwa prawa objawił się najwyraźniej od czasu przyjęcia do UE państw postkomunistycznych. Polska i Czechy wypadają w tym kontekście nie najgorzej, na pewno lepiej niż przeżarte korupcją Bułgaria i Rumunia, czy cierpiące na psychozę traktatu z Trianon Węgry. Ale nie da się ukryć, że autorytarne reżimy dyktatury proletariatu pozostawiły piętno na wszystkich społeczeństwach, którymi władały. Na tej podstawie antyzachodnią wspólnotę interesów chce zbudować Orbán. To w tej wspólnocie odnajduje się PiS, mimo swego antykmunizmu, najbardziej wyrazisty spadkobierca Władysława Gomułki. Przykłady Austrii, Danii czy Holandii pokazują jednak, że nie tylko w byłych demoludach demokracja może być zagrożona. 

Unia Europejska ma niby instrumenty, by temu zagrożeniu przeciwdziałać. Są jednak nieskuteczne. We wrześniu 2012, w swoim orędziu o staniu UE Barroso powiedział, że UE potrzebuje lepiej rozwiniętego wachlarza instrumentów: "nie wystarczy już wybór między miękką władzą politycznej perswazji a radykalnym rozwiązaniem z artykułu 7 Traktatu." Od tego czasu nie pojawiła się jednak żadna konkretna propozycja mechanizmu, który pozwoliłby przeciwdziałać psuciu demokracji. Takiej właśnie propozycji domagają się od Komisji czterej sygnatariusze listu. 

Sytuacja na Węgrzech po zmianie konstytucji w styczniu 2012 wyraźnie unaoczniła, że  procedura naruszania prawa unijnego, którą ma do swojej dyspozycji Komisja Europejska, jest wystarczająca, gdy któreś z państw nie przestrzega dyrektywy o wodzie pitnej, ale zupełnie nieadekwatna, gdy chodzi o zagrożenie demokracji i państwa prawa. Wysyłanie listów "wyrażających zaniepokojenie", takich jak przesłany do Obrána przez Barroso 8 marca, jest polityczną gestykulacją, a nie prawnym środkiem nacisku. Natomiast uruchomienie procedury opisanej w artykule 7. Traktatu jest tak politycznie skomplikowane, że praktycznie niewykonalne. Zmiany wprowadzone w traktacie lizbońskim nie na wiele się zdały: wszystkie państwa, na czele z Niemcami i Francją, boją się powtórki przypadku austriackiego w 2000 roku: UE dala wtedy wyraz bezsilności w sprawie Haidera.  Państwa niechętnie wytykają się nawzajem palcami, bo nikt nie jest święty i każde się boi, że też kiedyś mogłoby mu się to przytrafić. Poza tym taka akcja wymaga solidarności, a o nią trudno. I wreszcie sprawy nie ułatwiają zaszłości historyczne: w przypadku Węgier, nikt nie chce być przez Węgrów oskarżony, że kontynuuje antywęgierskie działania w duchu traktatu w Trianon. 

Dlatego nigdy dotychczas nie udało się użyć artykułu 7., o którym przypomniano sobie rok temu dzięki Viktorowi Orbánowi. I dlatego sygnatariuszy listu, dostrzegających zagrożenie i jednocześnie swoją bezsilność, najbardziej urządzałoby, gdyby to Komisja Europejska była władna podjąć działania prawne wobec państwa, w którym demokracja została zagrożona. Takim działaniem mogłoby być na przykład zablokowanie pieniędzy z unijnej kasy. Tyle, że taka możliwość najbardziej stygmatyzowałaby kraje, które więcej z tej kasy dostają niż do niej wpłacają. To oczywiście paradoks, że z jednej strony można z łatwością krytykować apolityczną biurokrację i eurokratów, psioczyć na ich nadmierne kompetencje, a z drugiej strony domagać się od Komisji Europejskiej, by zrobiła porządek, gdy unijne państwa chowają głowy z piasek.  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...