Znaczek NRD z 1989 roku: "40 Lat RWPG" WikiCommons |
Na dzisiejsze spotkanie zorganizowane przez Salon24 i Instytut Wolności przyszli wyłącznie wyznawcy Orbána: dewoci (nie zabrakło zaproszenia do wspólnej modlitwy), PiS i pisobodobni oraz ci na prawo od PiS. Jeżeli był ktoś spoza tego ideologicznego konglomeratu, to się nie ujawnił. Porozumienie między Przywódcą a publiką wydawało się całkowite. Jeśli ktoś spodziewał się zobaczyć i usłyszeć wiecowego trybuna z Budapesztu, który wspomni zdradę z Trianon, Wielkie Węgry, zaatakuje UE porównaniem do ZSRR, to się zawiódł. Orbán w Warszawie był podobny do Orbána z Berlina i Brukseli: odpowiedzialnego, zadowolonego w siebie, wyrozumiałego dla innych przywódcę małego, sympatycznego kraju. Jego wystąpienie ograniczyło się do dwóch elementów. Po pierwsze, Węgry odniosły wielki sukces gospodarczy. Po drugie, Unia Europejska, to znaczy kraje zachodnie, są inne niż Węgry: różni je system wartości, mają zupełnie inne interesy. Odmienność wartości sprawia, że nie rozumieją wielkiego dzieła odnowy i przebudowy państwa, którego dokonał. Konflikt interesów tłumaczy agresywny atak Zachodu przeciw reformom, które mają na celu zaprowadzenie sprawiedliwszego, opartego na odpowiedzialności, systemu. Systemu podatkowego przede wszystkim, który więcej zabiera zagranicznym firmom by więcej dać Węgrom.
Ten zwięzły opis sytuacji nie obejmuje takich kwestii jak wolność mediów, wolność słowa, niezależność sądownictwa. Słusznie: wszystkie te zagadnienia ilustrują jedynie poziom niezrozumienia zachodnich polityków i opinii publicznej dla węgierskich dokonań. Wszystko, co Budapeszt chce zrobić po swojemu, zostaje okrzyknięte antyeuropejskim. A przecież tak nie jest: Orbán też buduje Europę, tylko inną. Na razie w Budapeszcie. Ale już do tej alternatywnej Europy zaprasza Polaków i Czechów. Słowaków nie wymienił, ale i oni, jako część Wielkich Węgier, zwana przed traktatem z Trianon Górnymi Węgrami, mogliby się w tej nowej wspólnocie odnaleźć. Podobnie jak inne państwa postkomunistyczne. Nie lubię terminu "państwa postkomunistyczne", ale tutaj pasuje równie dobrze jak "wspólnota wartości byłej RWPG".
Na czym ma polegać ta wspólnota alternatywnych Europejczyków? Na historii: wszyscy uwolniliśmy się od komunizmu. Wspólnota postkomunizmu? Najwyraźniej. Wspólnota bolesnego doświadczenia przeszłości: my wiemy co to znaczy znaleźć się między Rosją a Niemcami, mówi Orbán. Wygląda na to, że to kolejna różnica między nami: my, byłe demoludy, mamy wspólnotę przeszłości i pamięci. Oni, Zachód, wspólnotę przyszłości i postępu (rozumianego jako odrzucenie bliskich nam wartości). Orbán wymienił też kilka spośród wartości łączących tradycyjnie, jego zdaniem, Polaków, Węgrów, Czechów : naród, religia, Kościół, rodzina, małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzy. Sam jednak przyznał, że nawet u niego, na Węgrzech, trudno mówić o wspólnocie scementowanej tymi wartościami, bo - w odróżnieniu od Polaków (i jego samego) tylko 14% Węgrów chodzi do kościoła. Gdybym był na sali, starałbym się go pocieszyć: to i tak lepszy wynik niż w ateistycznych Czechach. Słuchając Orbána można odnieść wrażenie, że lata komunistycznej opresji pozwoliły byłym demoludom zachować tradycyjną wizję świata i że teraz trzeba ją tylko przebudzić. Po to Orbán przyjechał do Warszawy. W tych samych latach Zachód od tradycyjnych wartości odchodził.
Wydawało się, że przed szczytem wyszechradzkim, spotkaniem z Merkel i Hollandem, Orbán nabierze wody w usta, nie będzie się wychylać. Tymczasem, być może mimowolnie, poszedł dalej niż w swych populistycznych tyradach przeciw UE. Przedstawił swoją wykładnię innej Europy. Poskomunistycznej. Postkadarowskich Węgier. Pogomułgowskiej Polski. Posthusakowych Czech. Przedziwnej wspólnoty opartej nie na tym, co potencjalnych uczestników rzeczywiście między sobą łączy, ale co wszystkich ich rzekomo dzieli od Zachodu. Orbán zdaje się wierzyć, że pół wieku RWPG i Układu Warszawskiego powiązało wszystkie te kraje silniej niż ich wielowiekowa przynależność do obszaru cywilizacji europejskiej. Bo to do tej tradycji odwołuje się Orbán a nie, na przykład, do jakiejś Mitteleuropy, co byłoby oczywiście bez sensu. Zamiast się zaperzać, przyznajmy, że Orbán nie do końca się myli w swojej diagnozie. Czy nie jest tak, że ludzie w tych krajach, naszych krajach, inaczej rozumieją wolność, postęp, odpowiedzialność, relację między obywatelami a państwem czy demokrację przedstawicielską niż ci, którzy żyli po drugiej stronie żelaznej kurtyny? Że idea przywództwa jest dla nich ważniejsza niż idea demokracji? Że przyszłość jest jedynie funkcją przeszłości, a postęp pułapką zastawioną przez tych, którzy lepiej sobie radzą w teraźniejszości? Że te pięćdziesiąt lat sprawiły, że ta część Europy pozostała nie tylko z tyłu, ale z boku tej drugiej Europy, wolnorynkowej i demokratycznej? Ale poza analizą sytuacji, która może być poprawna, pozostaje jednak jeszcze kwestia wyboru, czego chcemy. Jaką Europę wybieramy dla siebie, jako Europejczycy.
Można nie czuć do Orbána sympatii i ganić jego politykę, ale słuchać go warto, bo pomaga to w zrozumieniu naszych krajowych orbanków z PiSu i tym podobnych; z Gazety Polskiej i z różnych "Uważam Rze" czy "W sieci"; Lisickich, Warzechów, Ziemkiewiczów. Orbán uświadamia nam, że rzeczywiście trzeba dokonać wyboru. I że jest to wybór cywilizacyjny. Na tytułowe pytanie tego bloga "to gdzie ta Europa?" odpowiadać można różnie. Dobrze jest te odpowiedzi analizować i temu ten blog służy. Ale moja Europa na pewno nie jest tam, gdzie postkomunistyczna Europa Orbána. Nic dziwnego, że jego wyznawcy i promotorzy z taką niechęcią, a często wrogością, patrzą na Unię Europejską. Orbán ma rację: ona rzeczywiście opiera się na innym systemie wartości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz