Z końcem
października upływa termin, który Komisja wyznaczyła polskim władzom na przyjęcie
zaleceń dotyczących poszanowania demokratycznego państwa prawa. Większość z
nich dotyczy Trybunału Konstytucyjnego. Za niecałe dwa miesiące kończy się kadencja przewodniczącego Trybunału, profesora Rzeplińskiego – to inna data graniczna ważna
dla Polski. Jakie kroki podejmie w tym czasie
Unia Europejska? Czy pozwoli sobie na zdecydowane działanie w oparciu o przepisy
Traktatu?
W styczniu tego roku Komisja Europejska zastosowała wobec
Polski procedurę „na rzecz umacniania praworządności”. To oczywiście eufemizm,
bo przecież nie chodzi o umacnianie, ale o ocalenie. Potem o sytuacji w Polsce parę
razy debatował Parlament Europejski, a Komisja Wenecka Rady Europy wielokrotnie
odwiedziła Warszawę i wydała opinię na temat stanu polskiej demokracji.
Skłonność
polskich władz do współpracy z tymi instytucjami topniała z każdym tygodniem i dziś
dla nikogo już nie jest tajemnicą, że w Polsce nie chodzi o jednorazowe odstępstwo
od normy, ale o plan trwałej zmiany kursu: Kaczynski buduje w Polsce, tak jak Orban na Wegrzech, alterantywną demokrację i alternatywną Europę - przeciw demokracji i przeciw Europie. Instytucje unijne nie dysponują żadnym
twardym instrumentem prawnym, którym dałoby się zmusić państwo członkowskie do powrotu na drogę
demokracji. To może zrobić tylko społeczeństwo tego państwa. I opozycja, w
Polsce przede wszystkim Komitet Obrony Demokracji. Poniżej kilka uwag na temat
tego, co może i czego nie może zrobić Komisja Europejska i Rada.
Unijne
sposoby przeciwdziałaniu erozji demokracji
Procedura, którą KE zastosowała wobec Polski jest
stosunkowo nowa, wprowadzono ją w 2014
roku, i wobec żadnego innego kraju nie była stosowana. Nie da się więc odwołać
do precedensu, aby przewidzieć, co będzie dalej. Owszem, podobne działania jak wobec Polski Komisja podejmowała począwszy od
2009 wobec Węgier, ale wtedy procedura stanowiła
swego rodzaju improwizację, nie była spisana i nie miała charakteru
"komunikatu" Komisji. Wcześniej bowiem żadne państwo członkowskie Unii
nie podjęło systematycznych i systemowych prób demontażu demokracji i państwa prawa.
Szlak „nieliberalnej demokracji” – kolejnej demokracji z przymiotnikiem, po demokracji socjalistycznej, przecierał Orbán. Dziś jest zadowolony, że całą uwagę skupia
na sobie nieporadny polski rząd. Unia, od początku tworzona jako wspólnota państw
demokratycznych, nie jest na taką sytuację przygotowana.
Komisyjna procedura praworządności ma charakter czysto
administracyjny i dlatego, choć odwołuje się do traktatu, ma bardzo ograniczą skuteczność:
określa ramy konsultacji z państwem członkowskim i zapowiada dalsze etapy. Po
wyczerpaniu środków administracyjnych KE nie ma żadnych prawnych instrumentów bezpośredniego
nacisku na państwo członkowskie. Od pewnego już czasu było jasne, że wymiana korespondencji
zakończy się fiaskiem: strona polska nie wyraziła ochoty do współpracy wiedząc,
że pole manewru Komisji jest ograniczone. Wiedziała o tym również Komisja, dlatego
dążyła do porozumienia na tyle zadowalającego obie strony, żeby jednak nie
trzeba było przechodzić do następnego etapu przewidzianego w procedurze, którym
jest odwołanie się do artykułu 7 Traktatu.
Co
zrobi Komisja
Można przyjąć, że wygaśnięcie z końcem października trzymiesięcznego
okresu, który Komisja przyznała polskim władzom na zastosowanie się do swoich zaleceń,
właściwie kończy etap konsultacji. Następnym krokiem jest złożenie przez Komisję
wniosku do Rady o ustalenie, czy w Polsce zaistniało ryzyko naruszenia unijnych
wartości. Na tym polega pierwszy etap działań przewidzianych w artykule 7. Traktatu.
Dlaczego do złożenia takiego wniosku Komisji nie spieszono? Bo po postępowaniu administracyjnym,
prowadzonym przez nią samą, rozpoczyna się etap polityczny, w którym decydujący
głos ma Rada, czyli państwa członkowskie. I nie chodzi bynajmniej o żadne ambicje
kompetencyjne tylko o to, co Rada z takim wnioskiem zrobi.
Komisja może trochę zwlekać z ogłoszeniem, że nie dało
się dojść do porozumienia, ale w końcu będzie musiała to zrobić bo wyznaczanie jakiegoś
nowego terminu granicznego władzom polskim, które – inaczej niż kiedyś Orbán - nie
starają się tworzyć nawet wrażenia dobrej woli - byłoby bezproduktywne. Komisja,
zamiast taktycznego zwlekania, może też oczywiście dokonać politycznego wyboru
i bezzwłocznie złożyć propozycję do Rady, żeby położyć karty na stół: niech będzie jasne, że
odpowiedzialność w tej sprawie należy do państw członkowskich. To wielka i pasjonująca
tajemnica, co teraz wymyśli wiceprzewodniczący Komisji Timmermans.
Co
zrobi Rada
Można teoretycznie założyć, że w imię wartości, jaką
jest demokracja, Rada zapomni o niepisanej zasadzie, wedle której państwa
członkowskie patrzą przez palce na swe wzajemne przewinienia, i że uzna oczywistość, a mianowicie, że w Polsce
doszło do "wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Państwo
Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2.". Taka decyzja
musiałaby zapaść większością
kwalifikowaną (4/5 głosów w obecnym systemie głosowania), wymagałaby też opinii
Parlamentu Europejskiego.
Zanim by jednak do tego doszło, Rada musiałaby przeprowadzić
swoje własne konsultacje z polskimi władzami i wysłuchać ich opinii. Inaczej
mówiąc, weszlibyśmy w kolejny etap konsultacji, tylko tym razem na poziomie
Rady, a nie Komisji. Żaden przepis nie określa, jak długo takie konsultacje
mogłyby trwać.
Gdyby
Rada się odważyła…
Skoro popuściliśmy wodze fantazji, idźmy za ciosem:
konsultacje kończą się niepowodzeniem, to znaczy polskim władzom nie udaje się
przekonać innych państw członkowskich, że „polska demokracja ma się dobrze”,
a innym państwom członkowskim nie udaje
się przekonać władz w Warszawie (konkretnie na Żoliborzu), do zmiany kursu.
Wtedy większość państw (to znaczy 4/5 głosów) uznaje, że "wyraźne
ryzyko" w Polsce nastąpiło. To by już było wielkie wydarzenie.
Historyczne.
Ale co później? Skoro się powiedziało A, trzeba
powiedzieć B: brak porozumienia w sprawie usunięcia "ryzyka" powinien
doprowadzić do kolejnej decyzji Rady. Musiałaby ona stwierdzić, że chodzi juz nie o ryzyko, ale o zaistnienie poważnego naruszenia przez Polskę unijnych wartości. Znowu jednak w
głosowaniu, a tu poprzeczka ustawiona jest jeszcze wyżej: wymagana jest jednomyślność.
Czyli bez szans: same Węgry wystarczą, by procedurę zablokować (Polska byłaby wyłączona
z postepowania, nie mogłaby decydować sama o sobie), a wiemy, że gdyby do głosowania
doszło na pewno to zrobią. Pytanie tylko, czy byłyby same. A bez tej jednomyślnej
decyzji nie można przejść do etapu sankcji.
Gdyby
były sankcje…
Chyba, żeby fantazjowanie kontynuować. Załóżmy, że część
państw członkowskich mówi: basta! Bo jak długo można tolerować obecność we wspólnocie
krajów, które podważają jej absolutny fundament: demokrację? Jak długo można wysłuchiwać bajdurzenia o „elastycznej
solidarności”, gdy trzeba wspólnie stawić czoła problemom takim jak fala uchodźców,
nie uelastyczniając solidarności na przykład w dziedzinie funduszy strukturalnych?
Jak długo można nie reagować na nadchodzące z byłych demoludów nawoływanie do „kulturalnej
kontrrewolucji”, która jest niczym innym niż rewolucją antyeuropejską i
antydemokratyczną?
Determinacja tych państw mogłaby pozwolić na przykład na
jednoczesne rozpoczęcie procedury przeciwko dwom państwom: Węgrom i Polsce, co oznaczałoby
ich wykluczenie z podejmowania decyzji w oparciu o artykuł 7. Traktatu. Wtedy można
by zastosować wobec nich sankcje polegające na zawieszeniu wobec nich „niektórych
praw wynikających ze stosowania Traktatów”. Zaraz, zaraz: niektórych, to znaczy
jakich? Zwykliśmy się skupiać na jedynym wymienionym w traktacie, ale nie jedynym możliwym, przykładzie:
pozbawienie danego państwa (dwóch w tym przypadku) prawa głosu w Radzie. To
drastyczny środek. Żeby do tego doszło, trzeba by naprawdę politycznej odwagi i
gotowości do dalszego pogłębiania integracji tylko w gronie tych państw, które pozostały wierne wartościom podstawowym dla Unii, zapisanym w artykule 2. Traktatu i w
Karcie Praw Podstawowych.
Ile byłoby takich państw? Dziesięć? Dwanaście? Bo na pewno nie wszystkie. Trudno, być
może trzeba zmniejszenia liczby członków, by uratować integrację europejską: najmądrzejszy, najbardziej
dalekowzroczny i najskuteczniejszy pomysł na Europę, na jaki Europejczycy
kiedykolwiek wpadli. Być może do tego nie dojdzie, jeżeli społeczeństwa tych państw ponownie zdecydują, że chcą być w Unii Europejskiej. Ale uwaga: zdecydują w wyborach, nie tylko w sondażach. Czasem jednak, choćby najbardziej zdeterminowane, społeczeństwo obywatelskie może okazać się za słabe, by pokojowo obronić demokrację przed zakusami autorytarnej władzy. I wtedy unijne instytucje powinny mieć do dyspozycji narzędzia, które pozwolą prodemokratyczne działania takiego społeczeństwa wesprzeć. Dziś ich nie mają.
PS. Parlament Europejski będzie głosował 25 października w Strasburgu w sprawie wniosku o ustanowienie w UE przepisów nakładających na Komisję obowiązek stałego monitorowania stanu demokracji, praworządności i przestrzegania praw podstawowych w poszczegolnych państwach członkowskich. Frans Timmermans też wypowie się w tej sprawie. Nie jest jednak wcale pewne, czy uda się wniosek przyjąć. Wymagana jest większość bezwzględna. Choć jest jasne, że bezpośrednią inspiracją dla projektu przepisów jest sytuacja na Wegrzech i w Polsce, żaden kraj nie jest w tekście wymieniony z nazwy.
Na podobny temat:
Komisja Europejska wszczyna procedurę (13/01/2016)
Pyrrusowe zwycięstwo liderki Szydło (24/01/2016)
Cała wstecz, cała w bok: damy radę! (03.09.2015, cykl:
„Państwo PiS jest nie z tej Europy” )
Zróbmy porządek z demokracją (10/03/2013)
Alternatywna Europa byłych demoludów (06/03/2013)