Porównanie francusko-, angielsko- i polskojęzycznych użytkowników Twittera daje zastanawiające rezultaty. Nie, nie prowadziłem żadnych badań, a jeśli ktoś prowadził - to ja ich nie znam. Żadnych pretensji co do naukowego charakteru moich obserwacji nie zgłaszam. Ale doświadczenie każdego nowego dnia na Twitterze utwierdza mnie w przekonaniu, że Polacy (czy może tylko polskojęzyczni?) są jacyś inni.
Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby obcojęzyczny użytkownik Twittera "dał mi unfollow" (tak się to mówi, prawda?). Na koncie, które mam od niecałego roku i na którym ćwierkam prawie wyłącznie po polsku, zdarza mi się to ciągle. Jakbym był na arenie, na której publiczność nieustannie obraca kciuk w dół lub w górę. Wszystko zależy od tego, czy ludzie odnajdują swoje własne poglądy u tych, których śledzą na Twitterze. Kiedy odnajdują, klikają na follow. Kiedy z następnego tweetu wynika, że się politycznie nabrali, dają unfollow. Dlaczego? Dla mnie niepojęte. W końcu zachowuję się przyzwoicie, nikogo nie wyzywam. Sam śledzę wiele osób, z których poglądami się nie zgadzam. Dla higieny umysłu. Z ciekawości. A przede wszystkim dlatego, że nie czuję potrzeby odczytywania z cudzych 140 znaków własnych poglądów. Nasi rozmawiają tylko z naszymi, tamci - tylko z tamtymi. Naszość - prawdziwie polska potrzeba.
Na Twitterze po polsku regularnie jestem informowany o wyrokach. Wyrokiem jest "unfollow". Zrobił to: unfollow! Zrobił tamto: unfollow! Ta sprawozdawczość też jest dość niezwykłym zjawiskiem. Ma wymiar karno-pedagogiczny. Można by na jej podstawie ułożyć kodeks przewinień polskiego Twittera, swoisty mandatownik, gdyby nie to, że każdy z twitterowych policjantów ma swój własny kodeks. Policjantów, bo polski Twitter stał się dla dużej grupy użytkowników miejscem realizacji marzenia dzieciństwa: zostać policjantem z drogówki.
Retweetowanie zawsze wydawało mi się funkcją powszechnie używaną przez wszystkich użytkowników Twittera. Okazuje się, że nie wszystkich. Mam wrażenie, że tweety po polsku są retweetowane znacznie rzadziej. Retweetowanie na polskim Twitterze to oznaka, że samemu nie ma się nic do powiedzenia. Nie wierzyłem, dopóki nie przeczytałem tego na Twitterze. Po polsku, oczywiście. Niespecjalnie mamy ochotę przekazywać dalej cudze przemyślenia albo podzielać cudze zachwyty - jeśli już, to zgryźliwości. Nie jest łatwo komuś powiedzieć: masz racje, słusznie zauważyłeś, fajnie, że to znalazłeś.
Twitter dość wiernie oddaje stan debaty w mediach, jej zawartość, zróżnicowanie tematów, poziom analizy i dyskusji. W Polsce poziom nie jest specjalnie wysoki. Niekoniecznie niski - rożnie to bywa. Tylko płasko jakoś. Ze zróżnicowaniem tematów ubogo. I przede wszystkim bardzo lokalnie. Polski twitter chłonie tę lokalną płaskość jak gąbka. Mówimy o naszych, bardzo lokalnych sprawach.
Polski Twitter potrafi być bardzo osobisty. Nie chodzi o to, że ludzie się znają i mówią sobie na Ty. Po angielsku, francusku czy włosku tweety też naznaczone są pewną bezpośredniością. Ale tam nie widać, jak bardzo ludzie się nie lubią. Jest "ty" ktore zmniejsza dystans. Jak podanie ręki. I jest takie, które go zwiększa, pionowo. O tym, że można kogoś zablokować, wiedziałem: spam trzeba eliminować. Ale nigdy wcześniej, przed zagoszczeniem na polskim Twitterze, nie zauważyłem, żeby tylu ludzi się blokowało. Potem wysyłają DM do osoby trzeciej, żeby sie dowiedzieć, co ktoś o nich napisał - bo zablokowani. Bo on też ich zablokował. Zaryglował. Gwoździami zabił, i deską. Miedza musi być, żeby się odgrodzić od wroga-sąsiada. Bez niej się pokłócą, garnki potłuką, będzie krew.
Ale w sumie, czemu polska rzeczywistość na Twitterze miałaby być inna, niż polska rzeczywistość tout court?
2012-09-27
2012-09-26
Każdy może pisać o UE: 100 porad dla dziennikarzy
Coraz więcej dziennikarzy pisze o Unii
Europejskiej. To bardzo dobrze. Dla dziennikarza, który dopiero zamierza się za
ten temat zabrać, jest to jednak bardzo trudne. Jak bowiem powszechnie wiadomo,
UE jest całkowicie nie do zrozumienia. Z myślą o tych dziennikarzach
przygotowałem Poradnik. Inspiracją i wzorem dla niego był podobny samouczek zamieszczony na stronie
www.kosmopolito.org. Wiele z zawartych tam porad znalazło się też w niniejszym
poradniku. Zawiera on 100 prostych zasad, które – głęboko w to wierzę – każdemu
pozwolą bez trudu napisać artykuł o UE. Poradnik został pomyślany tak, by można
go było zastosować w praktyce od razu, bez dłuższych studiów. W tym celu
wystarczy przyswoić sobie 9 pierwszych zasad adresowanych do dziennikarzy
stawiających pierwsze kroki w dziedzinie unijnej rzeczywistości. Mówią one jak
w prosty sposób znaleźć inspirację i twórczo ją rozwinąć. Z powodzeniem
wystarczą do napisania kilku pierwszych artykułów.
Druga, znacznie dłuższa cześć
adresowana jest do bardziej zaawansowanych użytkowników Poradnika, którzy czują
potrzebę napisania czegoś naprawdę od siebie i którzy uznali, że łatwiej im się
pisze niż przepisuje. W Poradniku zawarłem kilka dobrych przykładów zastosowania
w praktyce podanych tu porad. Nie wykluczam, że w przyszłości pojawi się tu ich
więcej.
Świadomie nie dodałem do tego Poradnika
zeszytu ćwiczeń. Liczba dziennikarzy, którzy chcą i potrafią pisać o UE jest
wciąż tak niewielka, że nie chcę gasić szkolnymi ćwiczeniami zapału tych,
którzy chcą, choć nie potrafią. Nie ma lepszej metody przyswojenia i
zastosowania wiedzy niż rzucenie się na głęboką wodę. Dzięki codziennej
lekturze polskich gazet wiem, że wiele redakcji postanowiło umożliwić swoim
dziennikarzom tę formę zmierzenia się z unijnym tematem. Jedna z porad brzmi:
uwierz w siebie, wiesz o UE więcej niż ci się wydaje, wiec bierz myszkę,
klawiaturę i pisz. Cieszę się, że tak wielu dziennikarzy z powodzeniem stosuje
tę zasadę nawet nie znając tego poradnika.
Wierzę, że przyda on się też tym
wszystkim, którzy na temat UE piszą już od dawna. Niewykluczone, że również oni
będą mogli zastosować niektóre z zawartych w nim porad, by odświeżyć lub
udoskonalić swój sposób pisania o UE. Mam też nadzieję, że pewne elementy opisu
unijnej rzeczywistości staną się po lekturze tego poradnika jaśniejsze również dla
czytelników gazet. Przyznaję, że Poradnik może się okazać najmniej użyteczny
dla tych, którzy chcą o UE pisać wyłącznie dobrze. Trzeba było wykonać jakiegoś
wyboru: nie można zadowolić wszystkich. Biorę jednak pod uwagę napisania
aneksu, który adresowany będzie do tej grupy odbiorców. Tymczasem życzę milej
lektury.
100 porad: Jak pisać o UE
100 porad: Jak pisać o UE
2012-09-25
Austria ma swojego Tymińskiego
Franck Stronach Źródło: Wikimedia Commons |
Głównym punktem jego programu jest wyprowadzenie Austrii ze strefy euro. To na tej obietnicy zamierza zbić kapitał polityczny na jesieni 2013. Wychodzi mu nieźle, bo ostatnie badania pokazują, że 10% austriackich wyborców chciałoby na niego zagłosować. Opozycja wobec wspólnej unijnej waluty pozwoliła już odnieść sukces ugrupowaniom opierającym na tym punkcie swój program polityczny w Holandii i Finlandii.
Tyle, że Stronach nie ma politycznego ugrupowania, co w wyborach do parlamentu jest pewnym mankamentem. Nie ma, ale już tworzy. Partia nie ma na razie nazwy ani programu (poza poglądami samego lidera), ani nawet strony internetowej. Ale zaplecze w elektoracie jest, bo według ostatniego sondażu Eurobarometru już 30% Austriaków opowiada się przeciw euro, skoro ma ono oznaczać obowiązek kredytowania upadających gospodarek, takich jak grecka. Poza powrotem do narodowej waluty Stronach proponuje też podatek liniowy, wprowadzenie prawnej bariery uniemożliwiającej nadmierne zadłużenie państwa (to propozycja z paktu budżetowego, wiec nie wszystkie propozycje Stronacha idą wbrew unijnemu nurtowi) i zwolnienie podatkowe dla firm, które reinwestują zyski w Austrii. Zdaniem niektórych ekonomistów wszystkie te postulaty razem wzięte są nie do zrealizowania. Stromach, z pozoru bliski różnym prawicowym i eurofobicznym partiom jest jednak od nich inny. Nie ma na przykład w jego deklaracjach śladu rasistowskiej i antyimigranckiej retoryki.
Osiemdziesięcioletni dziś Stronach opuścił Austrię, gdy miał 22 lata i dorobił sie fortuny na handlu częściami zamiennymi do samochodów. Zdaniem niektórych komentatorów w austriackiej prasie nie wszystko co można powiedzieć na temat jego majątku jest oczywiste.
2012-09-24
Stan nauki polskiej to problem cywilizacyjny
Wikimedia commons |
Od czasu do czasu troska o stan
polskiej nauki staje się modnym tematem artykułów prasowych. Dzieje się tak
wówczas, gdy okazuje się, że mogliśmy z Unii dostać więcej pieniędzy niż
dostaliśmy. Ostatnio stało się tak, gdy wśród 536 młodych, obiecujących
naukowców, którzy otrzymają łącznie 800 mln euro na projekty badawcze znalazł się
tylko jeden polski naukowiec. Po opłakaniu strat, nauka wraca na swoje miejsce
w hierarchii tematów interesujących i ważnych. Miejsce bardzo odległe. Jeśli
się pojawia, to zwykle w ten sam sposób: w wywiadzie lub artykule autorstwa
tego czy innego polityka zmartwionego naciskami "brukselskiej
biurokracji", która chce w Polakach wzbudzić naukowy zapał. Na siłę, mocą
finansowego dyktatu, i wbrew polskim interesom, bo przecież polski interes to
budowanie dróg i mostów, a nie badania naukowe. Argumentacja ta bynajmniej nie
jest wyłączną domeną eurosceptyków. Nie, w tej kwestii panuje w Polsce szeroki
konsensus.
Nawet Donald Tusk, uznany podczas
polskiej prezydencji w Radzie UE za wzór proeuropejskiego polityka, uważa
badania naukowe za sprawę drugorzędną. W 2010 roku napisał list
do Hermana Van Rompuya, José Manuela Barrosa i José Luisa Rodrigueza Zapatero (Hiszpanii
przewodniczyła wówczas UE) przekonując, że priorytetem unijnej gospodarki
powinny być miliardowe inwestycje w drogi, koleje i sieć teleinformatyczną, a
nie inwestycje w badania naukowe i wiedzę. To stanowisko nie zmieniło się do
dziś. W swoim projekcie wieloletnich ram finansowych dla UE (2014-2020) Komisja
Europejska uwzględniła ten postulat proponując wygospodarowanie na ten cel 50
mld (instrument budżetowy "Łącząc Europę").
Ale propozycja Komisji jest efektem
innego niż dominujący w Polsce sposobu myślenia: nauka i badania nie są
alternatywą dla inwestycji infrastrukturalnych, jedno musi iść w parze z
drugim. Co więcej, nauka i badania są warunkiem rozwoju, również w zakresie
infrastruktury. Stanowisko to jest też zgodne ze strategią stymulowania wzrostu
gospodarczego Europa 2020 opierającej się na trzech priorytetach: rozwój
gospodarki opartej na wiedzy i innowacjach, gospodarki niskoemisyjnej, gospodarki
stawiającej na wysoki poziom zatrudnienia.
Nowoczesność: ciągnik zamiast konia
Jeden z artykułów z ostatnich dni
(Gazeta Wyborcza, 14/09/2012) zaczynał się od pytania: skąd się bierze mizeria
polskiej nauki? Uczestnicy debaty dostarczyli wielu odpowiedzi. Wśród nich,
raczej między wierszami niż sformułowaną wprost, wyczytać można odpowiedź
najważniejszą: w Polsce badania i nauka to kwestia drugorzędna, a wydatki na
nie stanowią wymuszona przez UE alternatywę wobec jedynego ważnego celu:
twardej infrastruktury. Jestem jak najdalszy od twierdzenia, że infrastruktura
jest nieważna. Polska potrzebuje wyższego poziomu inwestycji w infrastrukturę
niż kraje wyżej rozwinięte nie tylko dlatego, że musi opóźnienie w rozwoju
nadgonić, ale też po to, by nie dopuścić do szybkiego wzrostu bezrobocia. To
jasne, że potrzeby Polski w tym zakresie są inne niż krajów, które w nowoczesna
infrastrukturę inwestowały od dziesiątków lat. Również wtedy, gdy była ona
motorem świadomego dążenia do nowoczesności. Dzisiaj już nie jest. Dzisiaj
świat jest gdzie indziej. A Polska, w której cywilizacyjnie nawet koncepcja
nowoczesności jest odmienna od niemieckiej czy francuskiej, razem z nim. Czy
chcemy tego, czy nie. Zastąpić konia ciągnikiem, zwykłą asfaltówkę autostradą,
to już było. Zapóźnień z lat siedemdziesiątych nie nadrobimy logiką
modernizacji z lat siedemdziesiątych.
Niemiec chce nas wyzyskać
Niektórzy naukowcy skarżą się, że brak
w Polsce atmosfery i środowiska (również infrastrukturalnego) koniecznych dla
rozwoju badań i nauki. A jak ma być, skoro nawet dla rządu jest to kwestia
drugorzędna? W Polsce każda zachęta UE, by inwestować (tak, inwestować!) w
naukę i badania jest postrzegana jak pułapka. Kryje się za tym paranoiczne,
eurofobiczne przekonanie, że Polska jest otoczona silniejszymi od niej wrogami
(Niemcy), którzy chcą zatrzymać transfery środków z Zachodu na Wschód, promować
lepiej rozwinięte regiony UE kosztem gorzej rozwiniętych, budować rynek dla
"zachodniego" przemysłu.
Gdy takie rzeczy wypisuje Konrad
Szymański (na przykład tutaj),
to nie można się dziwić, bo to są jego poglądy, nie tylko na UE, ale w ogóle na
otaczający świat. Emocjonalne zaangażowanie i ideologia każą mu abstrahować od
podstawowych, świetnie mu znanych zasad, na których nie od wczoraj, ale od
początku, opiera się idea i praktyka integracji europejskiej. Jedną z nich jest
wyrównywanie a nie różnicowanie poziomów rozwoju. Zdaniem Szymańskiego i innych
polityków pisowskich lub pisopodobnych, w świecie, gdzie człowiek człowiekowi
wilkiem, jest to zbyt piękne by mogło być prawdziwe. Kwestia wiary. Ale
dlaczego na podobnym stanowisku stoją politycy prezentujący się, jako
orędownicy nowoczesności i europejskości? Może po prostu ich nowoczesność i
proeuropejskość są zbyt świeżej daty, niezakorzenione, nie w pełni uświadomione.
Może krótki staż w UE nie wystarczył, zatrzeć podział Wschód-Zachód, głęboką
świadomość prowincjonalności i niezdolność do spojrzenia na siebie samych jako
części świata, a nie tylko konkurenta dla sąsiada zza miedzy.
Oczywiście, że jest co negocjować
UE ma prostą zasadę funkcjonowania:
wpłacamy do wspólnego budżetu pieniądze na realizację tych celów, które
wspólnie chcemy osiągnąć. W praktyce okazuje się, że nie wszędzie te cele są
identyczne a ich realizowanie nie wszędzie wymaga zaangażowania takich samych –
w procentowej relacji do PKB – nakładów. Chodzi o to, by finansowe instrumenty
zostały skonstruowane tak, by dać wszystkim równe szanse. Tego powinny dotyczyć
twarde negocjacje, który polski rząd prowadzi ze swoimi partnerami. Podważanie
oczywistości, jaką jest konieczność modernizacji i innowacyjności, konieczność
badań i nauki by UE pozostała konkurencyjna w świecie jest pozbawione sensu.
Zamiast tego, należy stworzyć warunki
do jak najpełniejszego wykorzystania środków, które UE na ten cel przeznacza.
Dla dobra polskiej nauki, ale przede wszystkim po to, by Polska nie pozostała
jeszcze bardziej w tyle. By dotrzymać kroku chińskiej i amerykańskiej
konkurencji, UE potrzebuje odpowiedniej liczby naukowców. Zatrzymanie naukowców
i ich rodzin na miejscu i przyciągniecie ich spoza UE wymaga nakładów. Dobrze,
by chcieli i mogli żyć i pracować również w Polsce. Przekonanie, że wystarczy,
gdy będą w Londynie, Paryżu i Madrycie, byle tylko Bruksela pozwoliła nam
betonować dwupasmówki i radośnie mknąć po szosach, prowadzi donikąd.
Oczywiście, że to się opłaca
Dystansu do nowoczesnego świata nie
mierzy się dziś kilometrami autostrad. To, że polskie lokomotywy i pociągi
produkowane przez Pesę i Newag sprzedają się dziś w Europie i w świecie jest
lepszą miarą postępu. Nie byłoby go, gdyby nie nakłady na innowacyjność. To
ona, nie tylko cena, stanowi dziś o konkurencyjności przedsiębiorstwa. To
prawda, że jakość polskich torów nie pozwala na puszczenie nimi szybkich,
nowoczesnych pociągów. Infrastruktura? Nie: jakość i innowacyjność.
Nowoczesność. Wielomiesięczne negocjacje, w których polski rząd chciał
wynegocjować z Komisją Europejską zgodę na łatanie dziur, zamiast na rzeczywistą
modernizację kolei, a potem przekazanie "zaoszczędzonych" pieniędzy
na autostrady to szczyt absurdu. Nie przypadkiem podaję ten przykład: nauka,
badania, innowacyjność to nie alternatywa dla inwestycji infrastrukturalnych,
ale warunek nadania tym inwestycjom sensu. Do wykorzystania jest wielki
potencjał. Zamiast zastanawiać się czy są zmiany klimatyczne i bronić
gospodarki wysokoemisyjnej, opartej na węglu, lepiej umiejętnie wykorzystać
środki, które UE przeznacza na "zazielenienie" gospodarki. Chińczycy,
kraj spoza UE, którzy nie są wielbicielami unijnej polityki klimatycznej, ale
potrafili wykorzystać wynikający z tej polityki popyt na panele słoneczne i
stali się ich największym eksporterem na świecie. Wymagało to jednak inwestycji
w badania.
Polska jest wielkim orędownikiem
wspólnego rynku. I przeciwnikiem Europy dwóch prędkości. Słusznie. Akceptując
jednak strategię Europa 2020 a jednocześnie domagając się dla siebie pieniędzy
na drogi zamiast na naukę i badania, zapomina, że wspólny rynek i spójność
europejska nie będą miały racji bytu, gdy w jednej części Europy będzie
powstawał coraz nowocześniejszy, bardziej specjalistyczny przemysł, zdolny do
konkurencji ze światem, a w drugiej – powstawać będą drogi dojazdowe z peryferii
do centrum. Dynamika gospodarcza mająca za jedyne źródło inwestycje
infrastrukturalne jest krótkookresowa. W dłuższej perspektywie nie wystarczy,
by uniknąć pozostania po stronie zapóźnionych i niedorozwiniętych.
Polska sama stawia się poza limesem
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.
Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...
-
Beata Szydło została okrzyknięta przez swoich akolitów zwycięzczynią debaty w Parlamencie Europejskim. Zważywszy na pisowską skłonność do za...
-
"Razem, czyli w Unii Europejskiej" – oświadczył niedawno w Kijowie Jarosław Kaczyński. I wrócił do Warszawy, by kontynuować polity...
-
M. Barnier i V. Reding ©UE 2012 Viviane Reding- wiceprzewodnicząca Komisji Europe...