Wikimedia commons |
Od czasu do czasu troska o stan
polskiej nauki staje się modnym tematem artykułów prasowych. Dzieje się tak
wówczas, gdy okazuje się, że mogliśmy z Unii dostać więcej pieniędzy niż
dostaliśmy. Ostatnio stało się tak, gdy wśród 536 młodych, obiecujących
naukowców, którzy otrzymają łącznie 800 mln euro na projekty badawcze znalazł się
tylko jeden polski naukowiec. Po opłakaniu strat, nauka wraca na swoje miejsce
w hierarchii tematów interesujących i ważnych. Miejsce bardzo odległe. Jeśli
się pojawia, to zwykle w ten sam sposób: w wywiadzie lub artykule autorstwa
tego czy innego polityka zmartwionego naciskami "brukselskiej
biurokracji", która chce w Polakach wzbudzić naukowy zapał. Na siłę, mocą
finansowego dyktatu, i wbrew polskim interesom, bo przecież polski interes to
budowanie dróg i mostów, a nie badania naukowe. Argumentacja ta bynajmniej nie
jest wyłączną domeną eurosceptyków. Nie, w tej kwestii panuje w Polsce szeroki
konsensus.
Nawet Donald Tusk, uznany podczas
polskiej prezydencji w Radzie UE za wzór proeuropejskiego polityka, uważa
badania naukowe za sprawę drugorzędną. W 2010 roku napisał list
do Hermana Van Rompuya, José Manuela Barrosa i José Luisa Rodrigueza Zapatero (Hiszpanii
przewodniczyła wówczas UE) przekonując, że priorytetem unijnej gospodarki
powinny być miliardowe inwestycje w drogi, koleje i sieć teleinformatyczną, a
nie inwestycje w badania naukowe i wiedzę. To stanowisko nie zmieniło się do
dziś. W swoim projekcie wieloletnich ram finansowych dla UE (2014-2020) Komisja
Europejska uwzględniła ten postulat proponując wygospodarowanie na ten cel 50
mld (instrument budżetowy "Łącząc Europę").
Ale propozycja Komisji jest efektem
innego niż dominujący w Polsce sposobu myślenia: nauka i badania nie są
alternatywą dla inwestycji infrastrukturalnych, jedno musi iść w parze z
drugim. Co więcej, nauka i badania są warunkiem rozwoju, również w zakresie
infrastruktury. Stanowisko to jest też zgodne ze strategią stymulowania wzrostu
gospodarczego Europa 2020 opierającej się na trzech priorytetach: rozwój
gospodarki opartej na wiedzy i innowacjach, gospodarki niskoemisyjnej, gospodarki
stawiającej na wysoki poziom zatrudnienia.
Nowoczesność: ciągnik zamiast konia
Jeden z artykułów z ostatnich dni
(Gazeta Wyborcza, 14/09/2012) zaczynał się od pytania: skąd się bierze mizeria
polskiej nauki? Uczestnicy debaty dostarczyli wielu odpowiedzi. Wśród nich,
raczej między wierszami niż sformułowaną wprost, wyczytać można odpowiedź
najważniejszą: w Polsce badania i nauka to kwestia drugorzędna, a wydatki na
nie stanowią wymuszona przez UE alternatywę wobec jedynego ważnego celu:
twardej infrastruktury. Jestem jak najdalszy od twierdzenia, że infrastruktura
jest nieważna. Polska potrzebuje wyższego poziomu inwestycji w infrastrukturę
niż kraje wyżej rozwinięte nie tylko dlatego, że musi opóźnienie w rozwoju
nadgonić, ale też po to, by nie dopuścić do szybkiego wzrostu bezrobocia. To
jasne, że potrzeby Polski w tym zakresie są inne niż krajów, które w nowoczesna
infrastrukturę inwestowały od dziesiątków lat. Również wtedy, gdy była ona
motorem świadomego dążenia do nowoczesności. Dzisiaj już nie jest. Dzisiaj
świat jest gdzie indziej. A Polska, w której cywilizacyjnie nawet koncepcja
nowoczesności jest odmienna od niemieckiej czy francuskiej, razem z nim. Czy
chcemy tego, czy nie. Zastąpić konia ciągnikiem, zwykłą asfaltówkę autostradą,
to już było. Zapóźnień z lat siedemdziesiątych nie nadrobimy logiką
modernizacji z lat siedemdziesiątych.
Niemiec chce nas wyzyskać
Niektórzy naukowcy skarżą się, że brak
w Polsce atmosfery i środowiska (również infrastrukturalnego) koniecznych dla
rozwoju badań i nauki. A jak ma być, skoro nawet dla rządu jest to kwestia
drugorzędna? W Polsce każda zachęta UE, by inwestować (tak, inwestować!) w
naukę i badania jest postrzegana jak pułapka. Kryje się za tym paranoiczne,
eurofobiczne przekonanie, że Polska jest otoczona silniejszymi od niej wrogami
(Niemcy), którzy chcą zatrzymać transfery środków z Zachodu na Wschód, promować
lepiej rozwinięte regiony UE kosztem gorzej rozwiniętych, budować rynek dla
"zachodniego" przemysłu.
Gdy takie rzeczy wypisuje Konrad
Szymański (na przykład tutaj),
to nie można się dziwić, bo to są jego poglądy, nie tylko na UE, ale w ogóle na
otaczający świat. Emocjonalne zaangażowanie i ideologia każą mu abstrahować od
podstawowych, świetnie mu znanych zasad, na których nie od wczoraj, ale od
początku, opiera się idea i praktyka integracji europejskiej. Jedną z nich jest
wyrównywanie a nie różnicowanie poziomów rozwoju. Zdaniem Szymańskiego i innych
polityków pisowskich lub pisopodobnych, w świecie, gdzie człowiek człowiekowi
wilkiem, jest to zbyt piękne by mogło być prawdziwe. Kwestia wiary. Ale
dlaczego na podobnym stanowisku stoją politycy prezentujący się, jako
orędownicy nowoczesności i europejskości? Może po prostu ich nowoczesność i
proeuropejskość są zbyt świeżej daty, niezakorzenione, nie w pełni uświadomione.
Może krótki staż w UE nie wystarczył, zatrzeć podział Wschód-Zachód, głęboką
świadomość prowincjonalności i niezdolność do spojrzenia na siebie samych jako
części świata, a nie tylko konkurenta dla sąsiada zza miedzy.
Oczywiście, że jest co negocjować
UE ma prostą zasadę funkcjonowania:
wpłacamy do wspólnego budżetu pieniądze na realizację tych celów, które
wspólnie chcemy osiągnąć. W praktyce okazuje się, że nie wszędzie te cele są
identyczne a ich realizowanie nie wszędzie wymaga zaangażowania takich samych –
w procentowej relacji do PKB – nakładów. Chodzi o to, by finansowe instrumenty
zostały skonstruowane tak, by dać wszystkim równe szanse. Tego powinny dotyczyć
twarde negocjacje, który polski rząd prowadzi ze swoimi partnerami. Podważanie
oczywistości, jaką jest konieczność modernizacji i innowacyjności, konieczność
badań i nauki by UE pozostała konkurencyjna w świecie jest pozbawione sensu.
Zamiast tego, należy stworzyć warunki
do jak najpełniejszego wykorzystania środków, które UE na ten cel przeznacza.
Dla dobra polskiej nauki, ale przede wszystkim po to, by Polska nie pozostała
jeszcze bardziej w tyle. By dotrzymać kroku chińskiej i amerykańskiej
konkurencji, UE potrzebuje odpowiedniej liczby naukowców. Zatrzymanie naukowców
i ich rodzin na miejscu i przyciągniecie ich spoza UE wymaga nakładów. Dobrze,
by chcieli i mogli żyć i pracować również w Polsce. Przekonanie, że wystarczy,
gdy będą w Londynie, Paryżu i Madrycie, byle tylko Bruksela pozwoliła nam
betonować dwupasmówki i radośnie mknąć po szosach, prowadzi donikąd.
Oczywiście, że to się opłaca
Dystansu do nowoczesnego świata nie
mierzy się dziś kilometrami autostrad. To, że polskie lokomotywy i pociągi
produkowane przez Pesę i Newag sprzedają się dziś w Europie i w świecie jest
lepszą miarą postępu. Nie byłoby go, gdyby nie nakłady na innowacyjność. To
ona, nie tylko cena, stanowi dziś o konkurencyjności przedsiębiorstwa. To
prawda, że jakość polskich torów nie pozwala na puszczenie nimi szybkich,
nowoczesnych pociągów. Infrastruktura? Nie: jakość i innowacyjność.
Nowoczesność. Wielomiesięczne negocjacje, w których polski rząd chciał
wynegocjować z Komisją Europejską zgodę na łatanie dziur, zamiast na rzeczywistą
modernizację kolei, a potem przekazanie "zaoszczędzonych" pieniędzy
na autostrady to szczyt absurdu. Nie przypadkiem podaję ten przykład: nauka,
badania, innowacyjność to nie alternatywa dla inwestycji infrastrukturalnych,
ale warunek nadania tym inwestycjom sensu. Do wykorzystania jest wielki
potencjał. Zamiast zastanawiać się czy są zmiany klimatyczne i bronić
gospodarki wysokoemisyjnej, opartej na węglu, lepiej umiejętnie wykorzystać
środki, które UE przeznacza na "zazielenienie" gospodarki. Chińczycy,
kraj spoza UE, którzy nie są wielbicielami unijnej polityki klimatycznej, ale
potrafili wykorzystać wynikający z tej polityki popyt na panele słoneczne i
stali się ich największym eksporterem na świecie. Wymagało to jednak inwestycji
w badania.
Polska jest wielkim orędownikiem
wspólnego rynku. I przeciwnikiem Europy dwóch prędkości. Słusznie. Akceptując
jednak strategię Europa 2020 a jednocześnie domagając się dla siebie pieniędzy
na drogi zamiast na naukę i badania, zapomina, że wspólny rynek i spójność
europejska nie będą miały racji bytu, gdy w jednej części Europy będzie
powstawał coraz nowocześniejszy, bardziej specjalistyczny przemysł, zdolny do
konkurencji ze światem, a w drugiej – powstawać będą drogi dojazdowe z peryferii
do centrum. Dynamika gospodarcza mająca za jedyne źródło inwestycje
infrastrukturalne jest krótkookresowa. W dłuższej perspektywie nie wystarczy,
by uniknąć pozostania po stronie zapóźnionych i niedorozwiniętych.
Polska sama stawia się poza limesem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz