W 2014 roku
odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego, zmieni się skład Komisji
Europejskiej. Tego samego roku, o czym pamięta się rzadziej, Szkoci wypowiedzą
się w sprawie swojej niepodległości. Szkockie referendum, podobnie jak
katalońskie ambicje niepodległościowe, jest elementem unijnego kalendarza. Wybór
niepodległości może bowiem oznaczać dla obywateli nowoutworzonych państw utratę
obywatelstwa UE i prawa do reprezentacji w unijnych instytucjach.
Dziś odbywa się w
Edynburgu rządowe posiedzenie na temat organizacji referendum. Zwolennicy
oderwania się od Zjednoczonego Królestwa mają nadzieję, że następnym krokiem będzie
rozpoczęcie rozmów między szefem brytyjskiego rządu Davidem Cameronem i
szkockim premierem Aleksem Salmondem. Tymczasem Katalonia wciąż żyje sukcesem
manifestacji zorganizowanej dwa dni temu z Barcelonie, największej od 1977
roku. Wtedy jednak chodziło o autonomię regionu w ramach Hiszpanii, tym razem
półtora miliona ludzi (według policji, dwa miliony według organizatorów)
domagało się niepodległości.
Dążenia niepodległościowe nie przypadkiem nasiliły się w czasie kryzysu gospodarczego.
Zarówno Szkocja jak i Katalonia wierzą, że same poradzą sobie lepiej niż pod
zwierzchnictwem Londynu i Madrytu. Wpływy podatkowe Katalonii stanowią jedną
piątą hiszpańskiego budżetu. To najbogatszy region i najwięcej wpłacający do
wspólnej kasy, ale też najbardziej zadłużony. Kataloński dług wynosi 42
miliardy euro. Do końca tego roku Katalonia powinna spłacić prawie sześć miliardów euro.
Niewykonalne. Dlatego urzędujący w Barcelonie rząd (koalicji Convergència i Unió) zwrócił się z w sierpniu o pomoc finansową
do rządu w Madrycie. Wtorkowa manifestacja, poza wyrazem rzeczywistych dążeń niepodległościowych,
była bez wątpienia argumentem w negocjacjach. Trudnych, bo kasa w Madrycie też
świeci pustkami.
Wiodącym hasłem
barcelońskiej manifestacji była "Niepodległa Katalonia w Europie". W
Szkocji najpoważniejszym argumentem przeciwników niepodległości jest jej spodziewane osamotnienie w zglobalizowanym świecie. Ich zdaniem Zjednoczone Królestwo jest
dla Szkocji największym rynkiem zbytu, a nie konkurentem; brytyjska armia –
gwarantem szkockiego bezpieczeństwa; budżet Londynu – zabezpieczeniem dla
szkockich banków, takich jak RBS czy HBOS. Zwolennicy niepodległości uważają,
tak jak Katalończycy, że odpowiedzią na wszystkie te zagrożenia jest Europa. Właściwie mają rację. Gdyby zrealizowany został federacyjny projekt przedstawiony wczoraj przez Barroso, mieli by rację jeszcze bardziej.
Ale ostatnie
deklaracje polityków i stanowisko Komisji Europejskiej to prawdziwy kubeł
zimnej wody na głowy nacjonalistów. Po pierwsze, status nowego niepodległego
państwa to kwestia prawa międzynarodowego, a nie unijnych traktatów. Po drugie,
obywatelami UE są obywatele państw członkowskich (artykuł 20. Traktatu). Nie ma
wśród nich ani Szkocji ani Katalonii. W przypadku uzyskania (czy, jak chcą
nacjonaliści, odzyskania) niepodległości, oba kraje musiałyby dopiero o
członkostwo w UE się ubiegać. A nawet w najprostszych przypadkach nie dzieje
się to z dnia na dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz